Na pierwszy mecz zabrał mnie dziadek
Dokładnie 25 października 1994 roku poszedłem na swój pierwszy w życiu mecz. Wisła grała wtedy w II lidze z Pogonią Oleśnica. Jedyną i zwycięską bramkę dla Wisły zdobył wtedy z rzutu karnego Grzegorz Kaliciak. Przyszło ponad dwa tysiące widzów.
Na pierwszy mecz zaprowadził mnie dziadek. Do siatki zabrał dwa „Dzienniki Polskie”, które codziennie czytał i zapiął mi kurtkę pod samą szyję. Tak jakby spodziewał się, że moja podróż na stadion szybko się nie skończy. Z Krowoderskiej poszliśmy pod Radio Kraków. Stamtąd przegubowym Ikarusem o numerze 159 pomknęliśmy na stadion. Miałem wtedy 10 lat i uczęszczałem do czwartej klasy podstawówki. Do kin wchodziła „Lista Schindlera”, na Konopnickiej otwarto centrum „Manggha”, a Wisła grała II lidze. Za bilet dla mnie dziadek zapłacił 2,5 tys. zł. To takie dzisiejsze 2,50 zł, z tym, że wtedy można było za nie kupić dwie puszki Coca-Coli i dwie drożdżówki w szkolnym sklepiku. Stadion wyglądał jak większość publicznych obiektów w tamtym czasie. Socrealistyczne kolumny wyłaniały się z rozjeżdżonego przez koparki błota. Stadion miał wyburzoną trybunę główna i przypominał od tej strony zbombardowane Sarajewo. Reszta stadionu była nienaruszona od lat 50-tych. Ławki z nadwyrężonego eternitu pękały pod ciężarem chodzących po nich łysych we „flejersach”, a jeśli ktoś przychodził na łuki w krótkich spodenkach, to trawa smyrała go przyrodzeniu. W stoisku z klubowymi pamiątkami trzy rodzaje szalików (w tym jeden „pasiak”) i jeden wzór t-shirt’u – buldog w koszulce Wisły z piłką. Z dziadkiem poszliśmy na jedyną trybunę, jaka istniała. Oprócz łuków. Z siatki wyciągnął gazety i położył nam pod dupy. Nagle zza naszych pleców wyłonił się facet i krzyknął:
– Wrocławska!!! Hezzbollah!!!
Tak się wszystko zaczęło.
[ot-video type=”youtube” url=” http://www.youtube.com/watch?v=KZwK4Bquz6s”]
Kaliciak z “czeskim dywanem” strzela bramkę za bramką. Tak było w czasie moich pierwszych wizyt na stadionie.
– Początek jest zawsze najciekawszy – powtarzał wielokrotnie promotor mojej pracy licencjackiej I miał rację. To, co działo się na stadionie na początku mojej tułaczki futbolowej, było czymś niesamowitym. Nad trybunami zawsze unosił się zapach przypalonej kiełbasy i jaranych „Klubowych”. Do tego dochodził zapach moczu, bo na stadionie nie było kibli. Była blaszana wiata, która stanowiła w zasadzie tylko orientacyjny punkt. To właśnie w jej okolicach ,w przerwie, kilkuset chłopów lało gdzie popadnie. Spacerujący po Parku Jordana zasłaniali dzieciom oczy i nosy, bo woń moczu unosiła się po całej okolicy. Nikomu to nie przeszkadzało. Bo wtedy mało co komu przeszkadzało. Jak się okazało facet z Wrocławskiej na mecze wpadał z grupą ziomków. Pili, palili, darli mordę i robili jaja. Zawsze w tym samym miejscu – po lewej od „dziesiątki”. „Dycha” z kolei pełna była flejersów, spodni „moro” i łysych głów. Choć zdarzali się też długowłosi, średniowłosi, a nawet siwi. Wszystkich łączyły dwie rzeczy – klub i zamiłowanie do zadymy. Takich w tamtych czasach nie brakowało.
Po Czarnowiejskiej biegała Cracovia. Od strony „Biprostalu” w 300 osób szła Wisła. Niczym armia zaciężna. Z flagami. Z kolei Cracovia niczym partyzanci – biegali po okolicy i „kroili” co się da. Wisła podejmowała wówczas Arkę Gdynia. Piłkarze nie byli gościnni, bo strzelili aż dziewięć bramek, a w przerwie cały nieomal stadion rzucił się w stronę łuku, u dołu którego znajdowała się flaga gdyńskich kibiców. Porządek zaprowadzić musiała policja, która w tamtych czasach zabezpieczała mecze na samym stadionie. Były nawet takie czasy, że „dziesiątka” była przez nich otaczana i pilnowana przez całe spotkanie. Kiedyś tradycją było wychodzenie na siatkę dzielącą trybuny od murawy i przybijanie po meczu “piątki” piłkarzom, którzy przebiegali wzdłuż ogrodzenia. Pewnego razu policjanci zaperzyli się i nie chcieli dopuścić pod siatkę kibiców. Najczęściej najmłodszych, bo komu poważnemu potrzebne jest do szczęścia dotknięcie jedenastu spoconych dłoni pod rząd? No i policja przegoniła tych dzieciaków, a starsi pocisnęli im niesamowicie. Wąsaci policjanci, którzy z pewnością pamiętali pacyfikację Huty im. Lenina, nie wytrzymali i pobiegli z furią w oczach w górę. Pod nogami uciekających pękały eternitowe ławki, a policjanci ślizgali się na “gazetach-poddupnikach” pozostawionych przez kibiców. – Takich obrazków nie chcemy oglądać na naszych stadionach – mówili zawsze po tego typu incydentach reporterzy TV Kraków w “Kronice”, którą po każdym meczu obowiązkowo oglądaliśmy z dziadkiem.
–2 komentarze–
[…] publikując związane z Wisłą wspomnienia Grześka Krzywaka (możecie przeczytać je TUTAJ). I zobowiązaliśmy się do spojrzenia na historię krakowskiej piłki z drugiej strony Błoń. A […]
Gwoli ścisłości to nie mógł Pan, Panie Grzegorzu w 1994tym pójść z dziadkiem na 159 pod Radio Kraków bo budynek Wiadra powstał później, a wtedy jeszcze siedziba była na Szlaku (z którego nie jechało nigdy 159 😉 ).