30 centymetrów ponad chodnikami
Ubieram kurtkę, czapkę i słuchawki. Biorę rower i jadę. Niby bez celu. Byle jechać. Jak najdłużej i jak najdalej. Czas podróży dyktuje muzyka. Im lepsza, tym dłuższa przejażdżka. Do tego dochodzi pogoda i magia Krakowa. Im więcej tej ostatniej tym później wracam do domu.
– Tyle jeździsz na rowerze, dlaczego nie zapiszesz się do jakiejś organizacji rowerowej? – zapytał mnie ostatnio kolega. Doceniam inicjatywy rowerzystów „stowarzyszonych”, bo to w dużej mierze dzięki nim Kraków z rowerowego zaścianka, staje się miastem przyjaznym dla jednośladów. Ja jednak nie jestem miłośnikiem stowarzyszania się. Jazda na rowerze nie jest w moim mniemaniu sportem stadnym. Wręcz przeciwnie – największy „fun” mam wtedy, kiedy jeżdżę sam…
A jeżdżę odkąd pamiętam. Piłka nożna i rower były dla mnie tym, czym teraz mikrofon i klawiatura. Przejechałem na jednośladzie to miasto wzdłuż i wszerz, ale mimo wszystko ciągle mam wrażenie, że każda przejażdżka to nowe odkrycie. Kraków niestety raczkuje jeśli chodzi o rowerową infrastrukturę więc przez te wszystkie lata sam musiałem nauczyć się jak jeździć, nie wpaść pod samochód i nie potrącić przechodnia. Jest to łatwiejsze niż się wydaje. Trzeba tylko chcieć.
Nocami jeżdżę częściej po chodnikach niż ulicami. Mam lampki i dzwonek, choć tego ostatniego prawie nie używam. Nikomu nie przeszkadzam. Gdy ktoś nadchodzi z naprzeciwka zjeżdżam na prawo. Pieszy już wie którędy zamierzam jechać i schodzi na swoją prawą stronę chodnika. Mijamy się, wymieniamy uśmiechami. Bez spiny. Gdy chcę przejechać przez ulicę zawsze patrzę na nadjeżdżające samochody. Nigdy nie wjeżdżam im pod koła. Dla mnie rozpędzenie roweru to dwie sekundy. Dla kierowcy kilkanaście. Wolę poczekać aż sobie ten samochód spokojnie przejedzie, a ja tuż po nim. To oszczędność jego czasu i moich płuc. Nie będzie musiał wrzucać jedynki paląc przy tym więcej benzyny. Wszyscy zdążymy.
I gdy tak jeżdżę nocą po Krakowie – bezszelestnie, nie inwazyjnie i własnymi drogami – to jaram się jak dziecko. Kocham przejażdżki furą po mieście, ale rower to crem de la crem miejskiej komunikacji. Bo jest darmowy i ekologiczny. Ale to tylko dodatkowe korzyści. Najważniejsze jest to, że jadąc rowerem po mieście można poczuć się niczym kot dachowiec. Którego nikt nie złapie, nikt nie dogoni, a on sam nikomu nie chce wejść w paradę.
Kończę swoją przejażdżkę. Parkuje rower pod swoją kamienicą na Krowoderskiej. Nie ma już miejsc. Cieszy mnie to. Kierowcy samochodów nie znają tego uczucia.
–2 komentarze–
Wszystko pięknie i ładnie tylko jazda w słuchawkach na uszach to według mnie jakieś nieporozumienie
i po chodniku. Niewiele jest miejsc w Krakowie w ktorych wolno to robić. Oczywiście ciąg pieszo-rowerowy to nie jest chodnik. Może też to kwestia precyzyjniejszej definicji w artykule.