Uczył się od dziadka kowala. Wyszykuje nawet najstarszy rower
– W Białej Podlaskiej dziadek miał swój mały zakład garażowy, gdzie prócz kowalstwa zajmował się naprawą rowerów. Od małego wbijał mi do głowy, abym przejął po nim zawód. Czas leciał, a ja tak naprawdę o tym zapomniałem – tak o swojej pasji opowiada Łukasz Witecki właściciel serwisu rowerowego AfroBike, który znajdziecie przy ulicy Nowowiejskiej.
Dlaczego Kraków?
Łukasz Witecki: Do Krakowa nie przyjechałem za rowerami, lecz za capoeirą, którą trenowałem już wcześniej w Białej Podlaskiej skąd pochodzę.
Z mojej rodzinnej miejscowości większość znajomych zaczęła wyjeżdżać na studia do większych miast jak Warszawa czy Lubin, a ja prowadziłem wtedy zajęcia z Capoeiry ze swoją grupą, której nie mogłem zostawić, ponieważ nie miał by jej wtedy kto ode mnie przejąć. W międzyczasie kolega z grupy po zdobyciu wyższego stopnia instruktorskiego zgodził się przejąć obowiązki prowadzącego w grupie.
Bez zastanowienia spakowałem się i w dwa tygodnie byłem w Krakowie.
Zależało mi na tym mieście, bo zajęcia tutaj prowadzi Mestre Capoeira, czyli pierwszy Polak, który uzyskał ten stopień, a sam Kraków ma wspaniałe warunki, by trenować Capoeirę na najwyższym poziomie. W każdej dzielnicy tutaj można trenować, zajęcia prowadzimy dla różnych grup wiekowych, niezależnie od sprawności. Liczy się zajawka.
Ta duża siatka ludzi to tak naprawdę jedna wielka rodzina i dzięki temu pomagamy sobie nawzajem, wspieramy się w trudnych momentach. Mnie także pomogły te relacje. Początkowo zamieszkałem u kolegi, który trenuje, a drugi znajomy zaoferował mi pracę przy robotach wykończeniowych. Dzięki takim zabiegom szybko stanąłem na nogi i ruszyłem z “kopyta” do przodu.
A gdzie w tym wszystkim były rowery?
Rowery i w ogóle wszelkie naprawy to tak naprawdę były ze mną od zawsze dzięki ponad 80-letniemu już dziadkowi, który z zawodu jest kowalem. W Białej Podlaskiej dziadek miał swój mały zakład garażowy, gdzie prócz kowalstwa zajmował się właśnie naprawą rowerów. Od małego wbijał mi do głowy abym przejął po nim zawód. Czas leciał a ja tak naprawdę o tym zapomniałem.
Przeprowadzając się do Krakowa nie zabrałem roweru, bo był zepsuty, a dziadkowi skończyła się cierpliwość. Miałem okres, że dziadek naprawiał ten rower średnio raz w tygodniu. Pomyślałem, że w Krakowie rower bardzo by mi się przydał, zabrałem go więc ze sobą, żeby taniej poruszać się po mieście. Chodziłem po serwisach, żeby oddać go do naprawy, ale okazywało się, że czas oczekiwania na odbiór to około 1,5 miesiąca. Postanowiłem samemu się za niego zabrać. Miałem miejsce, gdzie mogę przy nim dłubać, bo koleżanka udostępniła mi piwnicę. Mam przecież dwie sprawne ręce i myślącą głowę, więc zrobię go sam. Rozkręciłem rower całkowicie na części pierwsze, pomalowałem, trochę części dokupiłem i rower był jak nowy. W ramach użyczenia piwnicy naprawiłem tez rower koleżanki. Po paru dniach, znajomi po ujrzeniu mojej pracy pytali, czy im też mogę coś pomóc przy ich maszynach. A ja się zgadzałem, bo poczułem, że w końcu znalazłem coś, w czym mogę być dobry.
Koledzy z Capoeiry mieli pomieszczenie. Coś w rodzaju pralnio-piwnicy, gdzie było ogrzewanie i prąd, więc ogłosiłem w swoim środowisku, że naprawiam rowery. A pierwsze zarobione pieniądze inwestowałem w narzędzia i części. Okazało się, że było duże zainteresowanie i w ten sposób zacząłem naprawiać rowery ludziom z Capoeiry.
Czyli wbiłeś się idealnie w rynek?
Tak, nawet w pewnym momencie nie miałem już miejsca na przyjęcie kolejnych rowerów, musiałem wynająć garaż żeby pomieścić więcej sprzętu i się rozwijać. Pandemia spowodowała, że jeszcze więcej ludzi zainteresowało się rowerami, bo pozwalało to wyjechać gdzieś na obrzeża miasta lub po prostu do lasów. Boom na rowery spowodował nagły i bolesny wzrost cen za części, co wiązało się z ich brakiem. W Krakowie ciężko było cokolwiek kupić, byłem zmuszony pojechać do Białej Podlaskiej, by w normalnych cenach kupić części zamienne. Teraz zębatka kosztuje około 50 zł, a wtedy trzeba było za nią dać 150 zł.
Oprócz naprawienia roweru można go u ciebie też upiększyć?
Moim zdaniem rowery mają duszę. Przede wszystkim te stare, które leżą gdzieś zapomniane w piwnicach, składzikach, rowerowniach. Ja wyznaję idee re-cyclingu i dosłownie i w przenośni, więc uznałem, że będę im dawał drugie życie, a tym samym spowolnię na tyle, na ile mogę to zrobić sam erę konsumpcjonizmu. Stawiam na ekologię w sensie przesiadania się na rowery. Przede wszystkim na te stare, które w niczym nie odstają od nowoczesnych. Części do starszych rowerów są bardziej trwałe. Kiedyś produkowano rzeczy bardziej na lata, obecnie dominuje tendencja ,,na chwilę”. Widać to w rowerach. Widać w oprogramowaniu do pralek, których żywotność jest zakodowana na kilka lat.
Gdzie to robisz? Bo w tym pomieszczeniu sobie tego nie wyobrażam.
Kiedy znowu stwierdziłem, że nie mam miejsca na przyjmowanie nowych gratów, wpadłem na pomysł, żeby całkowicie oddać się tej pasji. Potrzebowałem porządnego lokalu. Z dobrym oświetleniem, zapleczem i magazynem. Ja mam to szczęście, że takie miejsca znajdują się same. AfroBike to mój drugi dom. Ja tutaj nie czuję, że pracuję, chociaż w sezonie zdarza mi się pracować od świtu do nocy. Rowery dopiero planuję malować, w związku z tym dalej wynajmuję garaż, w którym bezpiecznie mogę to robić. Mam już praktycznie skompletowany sprzęt i niebawem ruszę pełną parą. W planach mam piaskowanie ram do gołego metalu i malowanie na życzenie klienta. Póki co skupiam się głównie na naprawach. Sporo ludzi mówi, że wyróżniam się w AfroBike kolorami oraz rowerami, które odnawiam, dodając im właśnie kolorowych akcentów.
Ile u ciebie trwa naprawa? Chyba nie 1,5 miesiąca?
Tyle to nie ma szans, ale też mam swoje wymogi. Głównie w stosunku do samego siebie. Ja lubię dłubać, czyścić, jestem bardzo skrupulatny, co czasami nawet mnie samego denerwuje. Chociaż słyszę, że klienci są bardzo zadowoleni z jakości usług i często nie poznają swoich rowerów, ponieważ są tak dopieszczone. No ale bezpieczeństwo przede wszystkim, więc na to zwracam szczególną uwagę.
Spełniam się w tej pracy artystycznie, bo przecież trzeba dopasować kolorystykę kół, łańcucha czy kolory linek. Jest to dla mnie fajna zabawa, a praca to sama przyjemność.
Był jakiś rower, który szczególnie utkwił ci w pamięci?
Dostałem rower w koszmarnym stanie. To był taki typowy „góral”. Nie mogłem go w ogóle rozkręcić, bo był taki zapieczony, praktycznie każda śruba była nie do ruszenia. Moczyłem go dwa tygodnie w specjalnych substancjach penetrujących, aby weszły w metal i rozpuściły rdzę. Ta nierówna walka trwała miesiąc. Umęczyłem się przy nim strasznie, ale się udało. Byłem z siebie bardzo dumny, tym bardziej że klientka odbiła się już od kilku serwisów i nikt nie chciał go przyjąć. Jedni się zlitowali, ale po dwóch tygodniach oddali rower, bo właśnie nie mogli go rozkręcić. Mam ogromną satysfakcję i jestem z siebie dumny. A rower miał piękną historię, właścicielka odziedziczyła go po mamie i z wielkiego sentymentu i emocji żal było jej go oddać na złom. Bardzo jej na nim zależało.
A jak odnalazłeś się w nowym miejscu?
Bardzo dobrze, klienci i okoliczni mieszkańcy są bardzo mili. Nawet dostałem już ksywkę – Pan Oponka, ze względu na sporo kolorowych opon w witrynie.
U mnie długo świeci się światło, zdarza mi się, że wpadam w taki rytm pracy, że nawet nie czuje, jak leci czas. Dla mnie przyjacielska i pozytywna relacja z klientem jest niezwykle ważna, często ludzie przychodzą do serwisu i gadamy dobre pół godziny. Jestem mega zaskoczony fajnym odbiorem mojej pasji, a liczba klientów to doskonale odzwierciedla.
Jestem również bardzo wdzięczny swojej dziewczynie za wsparcie i przede wszystkim cierpliwość, czasem zdarza mi się zarwać noc, żeby nadgonić terminy.
***
Czytaj także: