Syzyf spod Alej
Z lat dziecięcych pamiętam PRL-owski dziennik telewizyjny, w którym w roli „michałków” wystąpił news o planach budowy metra w Krakowie. Takie newsy także dziś co i rusz elektryzują mieszkańców i media (w tym portal krowoderska.pl). Tamten miał jednak swój wyjątkowy akcent. Otóż, wspomniano w nim, że
przyszłe krakowskie metro budowane będzie w oparciu o obecne w mieście… przejścia podziemne.
Jako nieopierzony młodzik cały byłem podniecony wizją tak światowej inwestycji pod Wawelem. Mój entuzjazm błyskawicznie ostudził Dziadek. – A ileż tych przejść jest? – zapytał, retorycznie rzecz jasna. Wiedziałem, że raptem kilka, ale opary absurdu krążące nad tym konceptem nie w liczbach przecież tkwiły. Dziś przypomniałem sobie dawne dzieje. Bo choć metra jak nie było, tak nie ma, to właśnie w przejściu dostrzegłem opary absurdu.
***
Pierwszy ślad oparów pojawił się kilka dni temu. Jeszcze nie widać w nim było absurdu. Ot, zwyczajny brud i znój.
Codziennie chodzę przejściem pod Jubilatem, zdążyłem więc przywyknąć do jego specyficznego klimatu. Bo że takie przejścia mają swój klimat, swoją historię, swoje własne życie – nikogo chyba przekonywać nie muszę. Tu jest o tyle szczególnie, że i ruch duży, i działalność komercyjna kwitnie, a czasem nawet artystyczna, gdy uliczny grajek czy śpiewak, tu akurat urządzi sobie scenę.
Gdy idę rano, widzę, jak panie rozkładają towar. Na wieszakach spoczywają kiecki w okazyjnych cenach. Na stołach piętrzą się biustonosze. Ze stojaków ślepo w przechodniów wgapiają się przeciwsłoneczne okulary. W kiosku kupuję drożdżówkę, mijam panią wznoszącą mantrę:
“Parę groszy, parę groszy mi pan da, pięćdziesiąt groszy”,
wzrokiem omiotę nieczynny już punkt wymiany filmów dla dorosłych. Sprzedawcy często palą, dym rozwiewa się powoli, nie znajdując łatwo ujścia, drażni nozdrza i płuca przechodniów. Szczególnie niedobrze jest, gdy ktoś niedokładnie zgasi kiepa i dym z kosza na śmieci unosi się i rozwiewa po całym niemal przejściu. Ale to na szczęście zdarza się rzadko. I od razu zwraca uwagę. Jak to z rzadkimi rzeczami bywa.
Kilka dni temu dostrzegłem jedną taką. Na ogół mój wzrok biegnący po ścianach zupełnie obojętnie mija ponaklejane na nich seryjnie plakaty. Ale są tam od zawsze. Pstrokate, wrzaskliwe, trudno nawet powiedzieć, ładne czy brzydkie, bo tu wszystko jakoś przecież tym przejściowym klimatem jest skażone. Nawet mnie już to nie wkurza, choć
reklama w przestrzeni miejskiej z ludzkich odruchów wzbudza we mnie na ogół jedynie ten wymiotny.
Czasem tylko, ruszony aktywistycznym etosem, zerwę przyklejone na te plakaty ogłoszenia o „Pożyczkach bez BIK-u”, „Szybkiej gotówce dla potrzebujących” czy „Chwilówkach dla pracujących na czarno”. Bo to przecież ogłoszenia lichwiarzy i złodziei. W dodatku takich, co zasadzają się na najsłabszych i często całkiem bezbronnych.
A jednak kilka dni temu zaobserwowałem… zmianę. Otóż w ścianie barwnych plakatów, reklamujących koncerty, kluby fitness i szkoły tańca, choć jednak głównie koncerty, pojawił się wyłom. Z pewnością niewiele od nich ładniejszy. Ale jednak znaczący. Ktoś najwyraźniej zadał sobie trud, by te plakaty pozdzierać. Z efektem umiarkowanym – bo o ile „zrywki” lichwiarzy na byle kropli czy plastrze wiszą, o tyle plakaty jakimś supermocnym cholerstwem kleją. I na ich miejscu zostaje masa obszarpanych kawałeczków. Postęp jednak jakiś jest – spod mdłej pstrokacizny zaczęła się wreszcie wyłaniać faktura eleganckich pewnie jak w moskiewskim metrze oszlifowanych kamiennych płyt, którymi wyłożono ściany.
Przez kilka dni obserwowałem powolny postęp wyzwalania zdobnego kamienia spod arcydzieł dizajnerów studiów projektowych i artdajrektorów znamienitych pewnie agencji reklamowych.
Metr po metrze szlachetne brązy odzyskiwały należną sobie przestrzeń. Aż razu pewnego, idąc tamtędy z osobistą latoroślą, uderzyłem w moralizatorsko-edukacyjny ton. – Wreszcie ktoś się zabrał za to dziadostwo! – powiedziałem. I w tej samej niemal chwili naszym oczom ukazał się… on!
Stał przy końcu podziemnego tunelu, zbrojny w wiadro z wodą, szczotki, szpachle i ścierki. Nie samozwańczy partyzant, o nie. Umundurowany w fachowy kostium, w dostojnym jak policyjny mundur odcieniu granatu i z jaskrawym prostokątem na plecach, na którym dumnie prężyły się litery MPO Kraków. Minęliśmy go z podziwem w oczach, patrząc, jak zawzięcie i mozolnie kawałeczek po kawałeczku odzyskuje przestrzeń miasta spod wrzaskliwych arcydzieł nowoczesnego marketingu.
– Szacun dla tego pana – powiedziałem do córy. I wyjaśniłem, że takie klejenie plakatów szpeci miasto, więc należy z nim walczyć.
To było wieczorem. Rano – już sam – znów zanurzyłem się w tunelu przejścia. Pana z MPO jeszcze nie było. Ale nie było również plakatów! Zwycięstwo! Wiktoria na całego. No, może jeszcze nie taka absolutna, bo wciąż mnóstwo papierowych farfocli jeszcze na ścianie zostało. – Wypadałoby dokończyć – pomyślałem. I jakaż była moja radość, gdy wracając po południu znów go zobaczyłem, jak bohatersko walczy i zdziera pozostałe karteluszki. – Brawo, tak trzymać – pomyślałem i uśmiechnąłem się do niego, jak hostessy podające medale uśmiechają się do stojących na podium triumfatorów.
Dziś rano szedłem z ciekawością i podnieceniem, podobnym temu, którego doznałem słysząc przed laty o planach budowy metra w Krakowie. Czy już całkiem skończone? Czy żaden estetyczny śmieć nie hańbi już szlachetnej faktury kamienia? Czy plakatowa nawałnica ostatecznie odparta?
Początek był obiecujący – od strony Jubilata było całkiem dobrze. Ściany bez plakatów, z niewielką już dawką strzępków, jedynie u dołu porozrzucane garście namokniętych kawałków zdartych bohaterską szpachelką papierków. Ale dalej?
Zgroza! Szok! Masakra! Zbrodnia!
Od połowy tunel znów zapaskudziły tony pstrokatego gówna. Całe serie plakatów – o koncercie w Fabryce, o Cracow Reggae Festiwal, o występie TSA unplagged, o hiphopowym MaxiFlowFest. Morze liter i chaotyczna feeria barw. A na nich prostokąciki kredytów i chwilówek. Uszy położyłem po sobie. Kątem oka złapałem stojące przy swoich stoiskach handlarki. Rozmawiały beznamiętnie paląc papierosy. Dym powoli wydobywał się z ich ust. Ja swoje zagryzłem i ruszyłem dalej, unosząc ze sobą kołyszące się w oczach łzy.
Wieczorem znów wracałem. Bardziej niż złość pchała mnie ciekawość. Co teraz? – myślałem. – Jak teraz wygląda przejście? Czy ludzie coś zauważyli?
W końcu była tu zmiana, krótkotrwała i wątła, ale jednak wciąż jakiś sukces miał miejsce. Zamiast totalnej plakatowej okupacji pojawiła się jakaś krucha równowaga, napięcie między reklamową ofensywą a czystymi marmurami. Minąłem kiosk od strony Morawskiego i po schodach zanurzyłem się w czeluście podziemia. I znów go zobaczyłem. W tym samym mundurze, z tym samym wiadrem, z tą samą zapewne szpachelką. Przez cały dzień zdołał odzyskać pewien fragment przestrzeni na rzecz kamiennych kafli. Zwycięstwo znów zdawało się przechylać na stronę… dobra.
– Dobra – pomyślałem. – Choć praca to niewdzięczna i, jak widać, jałowa – podejdę do człowieka i oddam należny hołd jego heroicznemu wysiłkowi. Pokrzepię jakoś, wzmocnię moralnie, napełnię go poczuciem, że jego praca dla kogoś jest ważna.
– Pan jest tu jak ten Syzyf – zagaiłem. Odwrócił się, uśmiechnął półgębkiem, jakby chciał odrzec, że owszem, lecz ze wzruszenia słowa wydusić nie mógł. – Dzień po dniu walczy pan bohatersko z tym gównem, a tu w jedną noc pół pańskiej pracy ktoś przekreśla kilkoma pociągnięciami pędzla z superglu.
– No tak – odpowiedział. Poważnie i trochę jakby smutno. Ale nie przesadnie. I świetnie. Ze złem walczyć trzeba z honorem. Refleksja się przyda, ale nie ma potrzeby załamywać rąk. W każdej sytuacji są też przecież dobre strony.
– Ale przynajmniej ma pan pracę – mówię.
Może bez prestiżu, może bez nadziei, może bez tego artyzmu, który w tworzenie swych plakatów wkładają dizajnerzy i artdajrektorzy. Ale jednak pracę. Pożyteczną w dodatku. To wszystko przemknęło mi przez myśl. On w tym czasie odpowiedział z godnością:
– No tak.
– Ale kto to klei? Nie można po prostu go złapać? – zapytałem, chcąc uciec przed brakiem sensu, z którym każdy Syzyf się mierzy.
– W nocy kleją – odpowiedział. A odpowiedzi tej towarzyszyło wzruszenie ramion. Ale nie takie obojętne, beznadziejne czy bezradne.
To było wzruszenie ramion bohatera, ramion, które cały dzień ciężko pracują, a jednocześnie odczuwają niejaką może nawet solidarność z ramionami pracujących w nocy.
– Rzeczywiście – zażartowałem – pan ma pracę w dzień. A oni w nocy. Sensu w tym nie ma, ale praca jest.
– No tak – powiedział. A ja zrobiłem mu zdjęcie. Błysk flesza rozbudził nieco sprzedawczynie palące przy swoich stoiskach papierosy. Nawet dym jakby absurdalnie zatrzymał się w miejscu. Na pożegnanie powiedziałem Syzyfowi, że napiszę o nim na krowoderską. Ucieszył się. A ja cieszę się, że choć taką radość mogłem mu sprawić.
PS. Wychodząc z przejścia przyjrzałem się tablicy. Napisane na niej jest coś o zakazie klejenia plakatów pod groźbą grzywny. Ale napis mało widoczny, pobazgrany sprejami, przeoczyć łatwo.
- Czytaj także: Gdzie tanio zjeść w Krakowie? Turyści polecają
- Czytaj także: Atrakcje w Krakowie, które polecają turyści!
–0 Komentarz–