Carlosa Luisa Zafona efekt barceloński
Poszedłem na społeczne konsultacje igrzyskowego misia. Poszedłem chociaż miałem nie iść, bo robienie ich półtora roku po podjęciu decyzji to kpina i policzek dla ludzi mieszkających w tym mieście. Ale dobrze, że poszedłem, bo dowiedziałem się, że efekt barceloński istnieje, a jego autor to wspaniały literat.
Nudno było przeokrutnie, choć zabawnie też było trochę, bo konsultacje wyglądały mniej więcej tak, że miasto przyprowadziło ekspertów i posadziło ich na środku sali, i ci eksperci zachwalalali, zachwalali i zachwalali. Tak zachwalali, że okazało się, że w sumie sala do curlingu jest w Krakowie niezbędna, a na pewno się przyda, igrzyska zwiększą zasięg telefonów komórkowych i pracy będzie tyle.. O tyyyle. Nie dodali wprawdzie, że głównie dla wolontariuszy i ekspertów, którym Komitet w ciągu czterech miesięcy miał zapłacić już, bagetela, 236 tys. złotych. I to chyba nie licząc PR.
Ale pozytywy też były, bo czegoś się dowiedziałem. Wprawdzie nie od ekspertów, ale dzięki nim. Głównym bohaterem dnia był bowiem tzw. „efekt barceloński”, czyli wzrost ruchu turystycznego w tym mieście, który miały spowodować igrzyska. – Efekt barceloński jest faktem – mówili. – Zobaczcie na Barcelonę – dodawali. – Ahh ta Barcelona – podkręcali. Zachęcali tak bardzo, że aż zerknąłem. Zrobiłem to tym chętniej, że zawsze irytują mnie idiotyczne jednoprzyczynowe tłumaczenia. Były igrzyska? Były. Turystów przybywa? Przybywa. Aha. Widzisz. To igrzyska! To oczywiście logika warta przedszkolaka, bo stosując ją można by powiedzieć na przykład tak: posłanka Jagna odeszła? Odeszła. Przyszła wiosna? Przyszła. Widzisz… To posłanka Jagna przynosi wiosnę!
Takie to ładne i chwytliwe. Prawda? Tylko, ze nieprawda. Igrzyska z pewnością trochę na ruch turystyczny w Barcelonie wpłynęły. Tym bardziej, że były to igrzyska letnie i dość udane, a w Barcelonie są ładne plaże, gdzie w lecie można trochę poleżeć i poodychać świeżym powietrzem. W zimie w Krakowie turyści będą się mogli położyć w posolonej zaspie i pogryźć trochę powietrza. Wiadomo. Zawsze trzeba się pokazać z najlepszej strony, a naszą najlepszą jest zimowe powietrze i bogata tradycja narciarskiego kurortu. Jednak to nie igrzyska stoją za turystycznym sukcesem Barcelony. I nawet nie Gaudi, choć Gaudi z pewnością nie szkodzi. To miasto ma po prostu dwóch wspaniałych ambasadorów. Otóż za efektem barcelońskim stoi kultura i wspaniali literaci, którzy mają też to szczęście, że piszą po hiszpańsku, a to drugi najczęściej używany język świata.
Do tego wśród tych literatów jest jeden wyjątkowy. To Carlos Luis Zafon, który – tak się składa – zaczął swoje bestsellery publikować w pierwszej połowie lat 90, a prawdziwe sukcesy święcił w 2000. Jego książki przetłumaczono na 30 języków i wydano w 45 krajach. Rozchodzą się w takich nakładach, że nikt już tego za bardzo nie może policzyć. „Cień wiatru” sprzedał się w samej tylko Wielkiej Brytanii w 1 mln egzemplarzy. To tylko jedna z tych książek. A że książki są wspaniałe i osadzone w Barcelonie to nic dziwnego, że ich czytelnicy chcą do tego pięknego miasta lecieć. I latają.
Pisała o tym np. Anja Saretzki z niemieckiego Leuphana University of Lüneburg. Ale nie trzeba akademików żeby porównać igrzyska z Zafonem. Ile wyników wyrzuca w google wyszukuwanie „Olympic Tour Barcelona”? Tyle co nic, by nie powiedzieć, że nic. A ile „Zafon Tour Barcelona? Nie wiem, bo policzyć trudno. I to nie tylko Zafon, bo bestsellerów osadzonych w tym mieście było w ostatnich latach na pęczki. W każdym razie na trzeciej stronie wciąż są i wciąż zapraszają. No i ile kosztuje Zafon? A ile kosztują igrzyska? No i o ile bardziej zainteresowany miastem jest turysta książkowy, niż ten, który przylatuje pooglądać bobsleje?
Zafon to jednak nie wszystko. Drugim ambasadorem miasta jest klub piłkarski FC Barcelona i piękne Camp Nou. Tak się zresztą złożyło, że czas igrzysk był jednocześnie czasem wielkich triumfów tego klubu i pięknego finału rozegranego na Wembley przed 80 tys. widzów. Taki efekt barceloński. Tutaj jednak nie za bardzo można szukać wzorów, bo Wiśle i Cracovii do Barcelony daleko, a stadion przy Reymonta niezbyt przypomina Camp Nou. Choć można oczywiście uznać, że ma inne walory i dałoby się go na przykład wykorzystać jako punkt na trasie zwiedzania “szlakiem Bareji”. Mógłby tam być przykładem misia na miarę naszych możliwości i tego, że dobrze zarabia się tylko na drogich słomianych inwestycjach.
Dlatego wniosek z efektu barcelońskiego płynie jeden. Zamiast 238 tys. złotych dla ekspertów, którzy później chodzą i opowiadają, że jak będą igrzyska to będzie zasięg komórek, 120 tys. na milutkie delegacje i 35 tys. na ładniutkie garniturki, lepiej zainwestować w promocję z wykorzystaniem krakowskiej kultury i – na przykład – zapłacić za tłumaczenia kilku co ciekawszych książek osadzonych w naszym mieście na angielski, hiszpański i, bo ja wiem, chiński (?), i poszukać poważnego wydawcy. Byleby tych książek nie dobierać tak, jak olimpijskiego loga, bo choć książki o Latającym Potworze Spaghetti są poczytne, to raczej mało krakowskie. Może film nakręcić lub serial? Byle dobry, ale dobrych reżyserów chcących kręcić w Krakowie ponoć nie brak. Albo nawet zrobić jedno i drugie. Kto wie. Być może nawet udałoby się pokazać, że Kraków to miasto Stanisława Lema, o czym UMK myśli raczej mniej niż więcej. Ale to pewnie dlatego, że igrzysk nie było. No i nie stać nas na to podobno, bo… patrz poprzednie zdanie.
Drodzy organizatorzy konsultacji. Dziękuję. Czegoś się od was nauczyłem, choć chyba akurat nie tego, czego chcielibyście żebym się nauczył.
I jeszcze jedno. Ruch turystyczny od lat 90. rośnie w większości, o ile nie wszystkich, fajnych miastach Europy. Tak się dziwnie składa, że w 1992 roku UE zderegulowała nieco rynek lotniczy, dzięki czemu Ryanair rozwinął skrzydła. Przypadek? Nie sądzę.
My, na szczęście, regularne połączenia Ryana już mamy. Fajne miasto też mamy. I pisarzy też nam niebrakuje. To po co nam jeszcze igrzyska?
–0 Komentarz–