Z dogmatem
Pomiędzy epoką, którą można by nazwać matejkowską, a renesansem młodopolskim przypada w życiu Krakowa okres szczególnie jałowy. Jedno się kończy, drugie się nie zaczęło. Stańczycy krakowscy odegrali swoją rolę, mimo że wpływy ich polityczne miały przetrwać jeszcze długo. Niewątpliwie mieli oni swój okres twórczy, kiedy, korzystając z osłabienia Austrii, trzeba było wytargować koncesje dla kraju, kiedy, po załamaniu roku 1863, trzeba było fabrykować nową ideologię, kiedy umacniało się w Krakowie placówki polskiej nauki. Ale z czasem nadmierna przewaga jednej kasty, obwarowanej niesłychanymi przywilejami, aż nadto skłonnej do sobkostwa i ciasnoty, musiała doprowadzić do uwiądu. Odbija się to na mieście, które staje się partykularzem tym głębszym, im większe szeroki świat przechodzi tymczasem przeobrażenia. Od innych dzielnic odcina się ówczesny Kraków coraz grubszym murem. Nie dochodzą go prawie walki i prądy, tak znamienne podówczas dla Warszawy. Warszawiak (zwłaszcza „postępowy”) czuje się w Krakowie bardziej obco niż w cudzym kraju. „Ani ludzi, ani stosunków nie mogę pojąć”, pisze z Krakowa Żeromski do narzeczonej w roku 1892; „wszyscy ujadają na stańczyków, a wszyscy są stańczykami”. Nawzajem o Warszawie przeciętny ówczesny Galicjanin wie tyle, co o żelaznym wilku.
W owej epoce robi się w Krakowie osobliwie duszno. Władcy chwili, tępiąc młodość, sami się tymczasem — nieraz przedwcześnie — postarzeli. Wytwarzają się rządy starych ludzi, lub — gorsza jeszcze — „starobabokracja”. Z dwójcy Szujski — Tarnowski nie stało Szujskiego; został Tarnowski, karykatura wodza, raczej lajkonik obchodowy. Ciągłe „gaszenie”, ciągłe wołanie o trzeźwość, o rozsądek, wydały swoje; wychowały pokolenie karierowiczów… w mieście, gdzie nie było karier. Żywsza młodzież tłucze głowami o pręty klatki: wyrwać się za granicę, to marzenie; ale jakże trudne do ziszczenia!
Równolegle z marazmem ideowym, marazm artystyczny. Był jeszcze Matejko; zapewne. Ale ówczesny Matejko, to już nie był ten wulkan natchnienia co dawniej; wielkie jego płótna, coraz zimniejsze, coraz chłodniej były przyjmowane. Pamiętam charakterystyczny projekt, którego zapewne i wtedy nie brano zbyt na serio: ponieważ Matejko ma złą perspektywę a dobre głowy i ponieważ nikt tak wielkich obrazów nie kupi, aby jego obrazy… rozparcelować!… Obok Matejki, jednym tchem wymawiało się nazwisko Siemiradzki; Kraków tłoczył się na Wystawę[34] podziwiać jego marmury „jak żywe”. Dość powiedzieć, że jego kurtyna nowego teatru była wydarzeniem artystycznym! Epigoni tych dwóch zapychają swymi bohomazami wystawy obrazów, podczas gdy np. prace Boznańskiej, które niebawem miały jej zdobyć stanowisko w Paryżu, były w Krakowie przedmiotem pośmiewiska. Bohaterem chwili jest Piotr Stachiewicz: „Tyś chyba widział w noc księżycową — otwarte niebo nad swoją głową — tyś chyba słyszał anielskie głosy — co przenikały na wskroś niebiosy”… — takie wiersze pisał ktoś do niego po karmelkowym Cyklu Matki Boskiej.
Na wystawę obrazów chodziło się głównie… wieczór, na koncert orkiestry wojskowej i elektryczne oświetlenie, jedyne wówczas w Krakowie. Jakże mi się żywo przypomniało to wszystko, kiedy w listach Żeromskiego napotkałem opis takiego koncertu, gdzie (pisze) „damy przy świetle elektrycznym mówią po francusku, oglądają Mildę Alchimowicza i na Lutnię tyle zwracają uwagi, ile na mnie”.
Ten sam odpływ w zakresie teatru. Umarł świeżo ówczesny dyrektor (1886–1893), Jakub Glikson. Mimo wszystkich frazesów, jakimi dziś starowinę na kredyt uczczono, trzeba stwierdzić, że jego rządy były nader smutnym momentem krakowskiej sceny. Glikson był totumfackim Koźmiana, który, zmęczony życiem na kilka frontów, oddał mu z czasem teatr, a sam pozostał przy polityce. Ponieważ równocześnie budował się już teatr nowy, o którym Glikson wiedział, że buduje się nie dla niego, prowadził tedy gospodarkę rabunkową, nic nie wkładając, a wyciskając co się da. Były oczywiście talenty aktorskie, bo gdzieżby się podziały; ale co do ogólnego poziomu, teatr ówczesny, stojący przeważnie „benefisami” i gościnnymi występami, był czymś nad wyraz prowincjonalnym. Podstawę jego stanowił — jak i za Koźmiana zresztą — francuski repertuar „salonowy”, zabawnie odbijający nieraz od krakowskiej biedoty, gdy zemdlona wicehrabina padając ukazywała podeszwy, na których kredą była wypisana przez szewca cyfra należytości za świeżutkie „zole”.
Literatura… Och! Cielęcy kult Sienkiewicza i to bez mała wszystko. Był Asnyk, zapewne; ale już na schyłku i — w niełasce; na IV tom swoich poezji (Nad głębiami etc.) Asnyk długo nie mógł znaleźć nakładcy. Nigdy może kult Sienkiewicza w Warszawie, gdzie ścierały się prądy społeczne, nie był tak zupełny, jak w owym „dobrze myślącym”, estetyzującym Krakowie. Sienkiewicz przebywał wówczas w Krakowie wiele; pamiętam jego odczyt — Pójdźmy za nim — preludium do przyszłego Quo vadis — ślicznie, choć trochę pretensjonalnie w swej „prostocie” czytane, niskim, matowym głosem. Czytał dla Niej… Bo to był okres jego miłości, z której wynikło znikome małżeństwo, oraz mściwa tych amorów transpozycja w Rodzinie Połanieckich. Był zresztą niewidzialny oczom zwykłych śmiertelników. To nie to, co później Stach Przybyszewski, któremu każdy mógł postawić koniak i wypić z nim „na ty”! „Z samymi hrabiami żyje, z samymi stańczykami”, donosi Żeromski narzeczonej w r. 1892. Obiegały za to jego dowcipy i powiedzenia, na przykład owo: „ładna Nata, ładna Ama, ale najładniejsza mama”, zapisane na wachlarzu pięknej pani Z., wraz z ustnym dopełnieniem do ucha sąsiada: „biedna Ama, biedna Nata, ale najbiedniejszy tata”… Mój Boże! znowu wspomnienie jak żywe: Ama i Nata Z., poezyjka Krakowa, najpierw ślicznie ubrane dzieci, z których urody dumne było całe miasto, potem młodziutkie panny, niepokojące swą dziewiczo-wyzywająco-cieplarnianą pięknością. Starszą zwłaszcza, Amę, powtarzał dziesiątki razy Axentowicz w swoich „główkach”; wycisnął ją jak cytrynę. Późniejsze ich małżeństwa były bardzo charakterystyczne; wydała je mama za mąż za granicą, jedną za księcia włoskiego, drugą za księcia rosyjskiego. Sama mama mieszka podobno dotąd na Riwierze. Kochano się w niej masowo, w owej epoce gdzie było tak mało kobiet, że na jedną przypadało po dziesięciu wzdychaczów, i to jakich! Miłość niespełnionaKsiądzKochał się w niej podobno bez większego skutku znakomity Kazimierz Morawski, tak, że aż zaniedbywał przez to swój warsztat naukowy, czym strapiony kolega jego i przyjaciel, ksiądz Pawlicki, chodził wielce zaaferowany i powtarzał: „Niechże ktoś na nią wpłynie, żeby ona jemu uległa, bo on nic nie pisze”.
Strasznie trudno jest trzymać w ryzach takie wspomnienia; wciąż jedno wysnuwa się z drugiego, wciąż coś odrywa od przedmiotu. Ksiądz Pawlicki: to znów cała epoka dawnego Krakowa, dla którego zresztą pozostał sfinksem ten młody i zdolny filozof-pozytywista, który nagle, nie wiadomo z jakich pobudek, został księdzem i zakonnikiem, po to aby dostarczać miastu przez lata całe tematu anegdotek, jako wielbiciel Renana i France’a, epikurejczyk, żarłok i czarujący buffon. Był profesorem filozofii (!) na Uniwersytecie Jagielońskim; kiedy, na posiedzeniu Wydziału, jeden z kolegów-profesorów nagle ciężko zaniemógł, Pawlicki wsławił się naiwnym wykrzyknikiem: „trzeba posłać po księdza”… JedzenieSmakoszostwem był tak przesiąknięty, że rozprawiając po premierze o Judaszu Rostworowskiego, zamiast „Ostatnia Wieczerza” mówił „ostatnia kolacja” i, ani wiedząc kiedy, przeszedł na różne sposoby przyrządzania ryb. Raz, bawiąc w zaprzyjaźnionym pałacu (żył przeważnie w sferze pałaców), miał odprawiać w niedzielę mszę w kaplicy pałacowej dla domowych i gości. Wychodzi ze mszą, widząc, że paru hrabin jeszcze brakuje, czeka tedy, dając oznaki zniecierpliwienia; kiedy wreszcie śpioszki się zjawiły, skłania lekko kielich w ich stronę, mówiąc: „Ces dames permettent?”, i idzie do ołtarza. Zabawną historię opowiadał mi o nim prof. Askenazy. Jako młody historyk, Askenazy referował w krakowskiej Akademii Umiejętności Pamiętnik króla Stanisława Augusta. Była tam relacja o kuchmistrzu królewskim, który był tak wybredny, że utrzymywał, iż dwudniowe masło jest już nieświeże. Naraz, przy tym ustępie, widzi Askenazy, który nie znał jeszcze wszystkich członków Akademii, że z aeropagu zrywa się jakiś ksiądz i machając rękami wykrzykuje: „Ma rację, ma rację, ja zawsze mówiłem, że nieświeże”. Z trudem go sąsiedzi-Akademicy uspokoili i posadzili z powrotem. To był ksiądz Pawlicki.
Miłość niespełnionaO czym mówiliśmy? O pięknej pani Z. i jej wielbicielach. Czy to jeszcze zwykła plotka, czy już „historia literatury”, doprawdy nie wiem; ale podejrzewam, że to do niej Kocio Górski adresował swoje strofy (cytuję z pamięci, więc może co przekręcam): „Nie wołaj na mnie, nie usłyszę, — czarnymi nie goń mnie oczyma — bom w elizejską wstąpił ciszę — i w blask, gdzie ziemskich wspomnień nie ma — bom białych świątyń przeszedł progi — i siadłem bogiem między bogi”…
Co znaczyło prozą, że wyjechał do Rzymu i że jak nie, to nie…
„Nie wołaj: jeszcze w szalę chwycę — uśpioną Zewsa błyskawicę — i w oczy twoje pałające — bez trwogi patrząc, w noc cię strącę — bo, jak się czarnym bogom święci — ciebiem poświęcił niepamięci”…
Tak górnie się piało w owym Krakowie, a miasto wyglądało mniej więcej tak jak na rycinie. I kiedy patrzę na tę dorożkę, przypomina mi się mimo woli klasyczna scena z Madame Bovary Flauberta, gdy upiorny fiakier objeżdża przez pół dnia smutne ulice Rouen, kryjąc pierwsze upojenia miłosne Emmy i Leona. Iluż bezdomnym parom służyła za schronienie ta krakowska drynda, iluż wyolbrzymionym przeszkodami namiętnościom była zaczarowanym pałacem miłości! Egzaltacja słów skojarzona z trywialnością sytuacji, to było znamię epoki.
Czemu ten Kraków wyglądał tak straszliwie? Też jedna z fizjognomii powszechnego marazmu. Po Zyblikiewiczu, Dietlu, dawnych prezydentach Krakowa, nastąpiły senne rządy cnotliwego safanduły, księgarza Friedleina, które doprowadziły miasto do nieprawdopodobnego zaniedbania. Olimp krakowski miał przeważnie powozy, więc mniej cierpiał na tym, ale biada nam piechurom…
LiteratAle to należy do innego paragrafu; na razie mówiliśmy o Kociu Górskim. Mówię „Kociu”, bo tak się dla wszystkich zwało to „cudowne dziecko” arystokratycznego Krakowa, paź cioci Modrzejewskiej-Chłapowskiej, która deklamowała w salonach jego wiersze. Biedny „Kocio” miał być po trosze ofiarą swojej sfery, z której nie umiał się wyzwolić. Utalentowany, dowcipny, wykształcony, nie dał mimo wszystko swojej pełnej miary; zaczął jako poeta, skończył jako historyk sztuki, wart był lepszego losu. Pamiętam jego nowelę Biblioman, nagrodzoną na konkursie „Czasu”; to był mały ewenemencik w literackim życiu Krakowa.
Dużym ewenementem natomiast stały się pierwsze tomy — zwłaszcza drugi — poezji Tetmajera. Ale o tym zjawisku trzeba by mówić oddzielnie. Tarnowski, przerażony, zapytywał w „Przeglądzie polskim”: „co by powiedział pan Tetmajer, gdyby ktoś, przejąwszy się jego ideami, oblał naftą kościół Mariacki i podpalił?” StarośćAle w Tarnowskim już Litka z Rodziny Połanieckich budziła poważne zastrzeżenia, począwszy od samego imienia: „Litka? — pytał hrabia-profesor — co to za imię? Czy jest w kalendarzu święta Litka? Czy ksiądz powiedział przy chrzcie świętym Ego te baptiso Litka?… Może ta Litka (wydziwiał dalej) jest bardzo poetyczna i heroiczna, ale byłoby lepiej i dla niej, i dla jej rodziców, gdyby była była taka, jak wszystkie inne dzieci w jej wieku”… A zważmy, że kiedy Tarnowski to pisał, on sam nie był w wieku usprawiedliwiającym ten stopień zdziecinnienia: miał lat pięćdziesiąt kilka. Cóż miał, niedługo potem, rzec o Przybyszewskim, o Zapolskiej, o Wyspiańskim! W tym świetle może zrozumialszy się stanie poemacik ze Słówek Boya o Niegrzecznej literaturze polskiej i jej strapionej ciotce. (Teraz Józio się pomodli — za mamusię, za tatusia — potem grzecznie się wysiusia — i spokojnie, cicho zaśnie. — Brzydki chłopak mruknął: „Właśnie”!) Bo zbliżał się moment, gdy życie ze wszystkich stron miało przypuścić szturm do tych zaspanych trochę i zadowolonych z siebie „okopów św. Trójcy”, w których hetmanił ten król żołędny w gronostajach; w ciągu dziesiątka lat Kraków — bodaj duchowy — miał się przeobrazić do niepoznaki. Tylko drynda została ta sama.
Ślub – oto epizod, który przedstawia mi się niby apogeum kończącego się świata, a zarazem jakby jego symboliczne Mane-Tekel-Fares. Był to arcy-dystyngowany ślub Sienkiewicza, który odbył się w prywatnej kaplicy kardynała Dunajewskiego. Uwielbiałem wówczas Sienkiewicza; uwielbiałem go, Boże odpuść, za Bez dogmatu; z bijącym sercem wkradłem się na tę bardzo zamkniętą uroczystość za kartą mego ojca. Sienkiewicz był zawsze trochę snob, jeśli wierzyć wspomnieniom W. Przyborowskiego, wedle których główną ambicją młodego autora Szkiców węglem było to, że babka jego była z domu Ciuńdziewicka. Toteż na ślubie tym znalazł się cały wielki świat krakowski. Z ciekawością patrzałem na znakomitego pisarza, wówczas czterdziestosiedmioletniego, co w owej epoce, zwłaszcza dla młodożeńca, było straszliwie dużo. Wydał mi się zachwycający, gdy tak sobie klęczał z dość głupią miną, widocznie wzruszony; dwudziestoletnia oblubienica zdawała się o wiele lepiej panować nad sytuacją. Książę-kardynał, świadom ważności momentu, wypieścił po literacku swoje przemówienie; robiąc aluzję do głośnej powieści Sienkiewicza, z naciskiem mówił, błogosławiąc nowożeńcom: „Z dogmatem idźcie w świat”…
Pojechali z dogmatem w podróż poślubną, oczywiście na południe. Wrócili po miesiącu, każde osobno: małżeństwo nie zostało skonsumowane… I dlatego uroczystość tę uważam za symboliczną dla ówczesnego Krakowa. Odmładzająca kuracja stawała się nieodzowna. Niebawem też miała nastąpić.
–0 Komentarz–