Prof. Jacek Purchla: Ja bym podkreślił, czego dzieci się dziś nie uczą
– Ja bym bardzo chętnie podkreślił coś, czego dzieci w polskiej szkole się dziś nie uczą. Uczą się o powstaniach i zrywach, których skutki były dla Polaków tragiczne. Nie uczą się o tych, którzy po tragedii powstania styczniowego, właśnie w Galicji, postanowili wybrać inną drogę do niepodległości i byli jak Agenor Gołuchowski skuteczni – mówi prof. Jacek Purchla i dodaje: – Myślę, że dlatego pomnikowe dziś nazwiska biorące udział w odbudowie kraju po 1918 roku, to nie tylko Józef Piłsudski – ten kluczowe lata spędził w Krakowie – ale też galicyjscy politycy, którzy pierwsze kroki stawiali w parlamencie wiedeńskim: premier Jędrzej Moraczewski, premier Ignacy Daszyński, premier Wincenty Witos. Tematem rozmowy była też nędza galicyjska.
Tomasz Borejza: Kto wymyślił Galicję?
Prof. Jacek Purchla: Austriacka dyplomacja, która podczas pierwszego rozbioru Polski w 1772 roku poszukiwała uzasadnienia dla dokonanego podboju. W historii monarchii Habsburgów był to największy nabytek terytorialny i terytorium, które trzeba było zdefiniować. Galicja jest sztucznym konstruktem i nawet jej granice było trudno wyznaczyć. Myślę zwłaszcza o niewielkiej rzece Zbrucz. Dzisiaj linia Zbrucza ma głębszą konotację, ale wtedy jej wybór był oparty na dużej dozie przypadkowości.
Polityka potrzebowała mitu, więc go stworzono?
Każdy agresor i zaborca, a takim była wtedy Austria, szuka dla siebie legitymizacji w szerszym, międzynarodowym kontekście. Jedynym paragrafem, jaki wiedeńscy dyplomaci znaleźli na tę okazję, było przypomnienie, że skoro cesarzowa Maria Teresa jest również królową węgierską, to ma prawo do terytoriów, nad którymi na długo przed nią, jeszcze w średniowieczu, panował inny władca tego kraju – Koloman. Stąd nazwa Królestwa Galicji i Lodomerii, która jest zlatynizowaną wersją nazw dwóch ruskich księstw: halickiego i włodzimierskiego. Nazwa paradoksalna, bo terytoria tych księstw pokrywały tylko niewielki obszar austriackiej Galicji, która przed I wojną światową była największym krajem koronnym monarchii Habsburgów. Fenomenem jest to, że sztuczny konstrukt, który na mapie Europy trwał zaledwie 150 lat, jest wciąż tak ważny dla naszej tożsamości. Zresztą nie tylko naszej, bo także ukraińskiej.
Był to twór nie tylko sztuczny, ale też wielonarodowy. Jest jedna opowieść o Galicji?
Perspektywa polska jest zupełnie inna niż austriacka. Austriacka jest z kolei różna od ukraińskiej. Po Holocauście zupełnie odmienna jest też perspektywa żydowska. Konflikty pamięci to fascynujące zjawisko i ciekawy problem. Naszą wystawą próbujemy je pokazać poprzez historyczne eksponaty, choć to nie jest wystawa historyczna. Próbujemy skonfrontować historię z pamięcią i pamięć z historią. Bo pamięć i historia to dwie różne rzeczy. Próbujemy rozprawić się z fenomenem pamięci, z różnymi pamięciami zbiorowymi, ale też z niepamięcią. Galicja prowokuje do szerszej refleksji dotyczącej tego, czym one są. Zwłaszcza w Środkowej Europie.
Wiemy, mniej więcej, jak wygląda pamięć polska. Jednak mówi pan, że są też pamięci: austriacka, ukraińska, żydowska. Z pozoru powinny być podobne, bo dotyczą tego samego tworu. Jednak takie nie są?
Oczywiście. Więcej nawet. Różnią się nie tylko pamięci różnych narodów. Nasza też zmieniała się w czasie. Wystarczy zajrzeć do szkoły. Z jednej strony jest rzeź galicyjska. Rabacja, która wstrząsnęła polską świadomością połowy XIX. I nie tylko połowy, bo jeszcze w „Weselu” Wyspiańskiego pojawia się Jakub Szela. Ale jest też strona druga. Polska pamięć o Galicji, w odróżnieniu od pamięci o zaborze rosyjskim lub pruskim, jest bardzo ciepła. Czas autonomii galicyjskiej wyparł z naszej pamięci wszystko to, co złe i niedobre kojarzyło się z Austrią. Dziś nasz polski Mit Galicji to bardzo często nostalgia i idealizacja przeszłości.
A jak pamiętają ją zaborcy – Austriacy?
Ona zaczyna się od zjawiska, które na wystawie nazywamy tabula rasa. Dla Austriaków Galicja to była terra incognita. Kolonizacja, którą tam prowadzili, na swój sposób przypominała odkrywanie terytoriów amerykańskich przez Europejczyków. Dlatego w pierwszej połowie XIX wieku, a zdarzało się to także później, nazywano Galicję niekiedy Halb-Asien, czyli Pół-Azją. Widziano ją jako egzotyczną krainę położoną za górami, lasami. Kraj niedźwiedzi. Przykryła to tragedia I wojny światowej. Jeżeli dziś Galicja jest jeszcze przypominana, to przede wszystkim w związku z apokalipsą lat 1914-1918.
Z kolei dla Żydów pamięć rozpięta jest pomiędzy mitem Galicji jako Matki Izraela, która kojarzyła się przede wszystkim z tradycją chasydów i sztetli – świata całkowicie wyizolowanego z kontekstu. Do dziś tradycja ta jest ciągle żywa w Izraelu, ale też w Stanach Zjednoczonych – np. na Brooklynie. Ta pamięć rozpięta między bogactwem kultury galicyjskich Żydów i tragedią Holocaustu ma w sobie dwa bieguny. Biegun życia i biegun śmierci. Obydwa są rozpięte nad pamięcią o Galicji.
To Galicja wyszła na Majdan
Są takie momenty, gdy pamięć historyczna z wielką siłą wpływa na kształt współczesności. Właśnie to dzieje się teraz na Ukrainie?
Galicja robi dziś na Ukrainie ogromną karierę. Jest postrzegana jako ukraiński Piemont, jako stosunkowo niewielka część dzisiejszego wielkiego terytorium, gdzie język ukraiński i żywa tradycja narodowa zostały przechowane. Można powiedzieć, że przed rokiem nie byłoby Majdanu, gdyby nie Galicja – to ona przeniosła się wtedy na Majdan. Zdecydowały o tym te jej elementy, który wpływają na to, jak nasi wschodni sąsiedzi myślą o swojej tożsamości narodowej. Austriacki rozdział w historii Lwowa i regionu jest dzisiaj dla Ukraińców, naszych partnerów, tamtejszej inteligencji, najważniejszą legitymizacją na drodze kraju do Europy.
Właśnie – gdzie w tym wszystkim jest Lwów? Ten w czasach, o których rozmawiamy, był prawdziwą metropolią. Kraków ginął w jego cieniu.
Kraków pełnił wówczas rolę matecznika Polski i duchowej stolicy Polaków, których pozbawiono swojego państwa. Integrował ich w wymiarze symbolicznym.
Lwów przełomu XIX i XX wieku był stolicą największej austriackiej prowincji, która dostarczała 20 proc. rekruta i 20 proc. podatków do Wiednia. Nie był natomiast w odróżnieniu np. od Pragi czy Zagrzebia stolicą narodową, bo nie było narodu galicyjskiego. To było miasto ważne nie tylko dla Polaków, ale także dla Ukraińców. Dla nich być może w większym stopniu, choć stanowili w mieście mniejszość. Wszystko dlatego, że tylko pod rządami Austrii mogli przeżyć swoje odrodzenie narodowe. To tam na przełomie XIX i XX wieku w Galicji działali jego ojcowie. Tacy jak Mychajło Hruszewski lub Iwan Franko.
Lwów był też dla Ukraińców istotnym centrum życia religijnego – siedzibą władyki. Myślę, że między innymi stąd bierze się dylemat dzisiejszej ukraińskiej tożsamości. Z jednej strony jest Kijów – stolica Rusi od wczesnego średniowiecza, od czasów Świętego Włodzimierza Chrzciciela jest symbolem dla wszystkich, którzy z „ruską” tożsamością się identyfikują. Natomiast Galicja z Lwowem i innymi miastami są katalizatorem prozachodniego myślenia o miejscu Ukrainy w Europie.
Myślenia, które znajduje oparcie w czasach austriackich i ich mitologizowaniu.
Ukraiński Piemont. Krakowska nostalgia. Matka Izraela. Jest w C.K. Monarchii coś takiego, że ciągnie się za nią ogromny sentyment. U nas widać to stosunkowo słabo, ale jak posłuchać Węgrów…
Prof. Jacek Purchla: Nadużyję słowa paradoks i znów po nie sięgnę. Europa Środkowa to kraina wielu paradoksów. Jednym z nich jest to, że w czasach PRL-u zachowaliśmy tak ciepłe myślenie o okresie rządów Franciszka Józefa I. Sposobem jego manifestowania był choćby portret cesarza, który wisiał nad biurkiem redaktora naczelnego Tygodnika Powszechnego Jerzego Turowicza. Myślę, że kiedy zderzyć to z tym, co warszawiacy mogą myśleć na przykład o carze Mikołaju albo poznaniacy o obu Wilhelmach, pozwala zrozumieć znaczenie szerokiej autonomii, którą Polacy w Galicji wywalczyli sobie w latach 60. XIX wieku i przynależności do tolerancyjnej i liberalnej w tym okresie monarchii Habsburgów. Franciszek Józef był jej metaforą.
Nędza galicyjska
Autonomia to jedna strona medalu. Jest też druga. Nędza galicyjska.
To jeden z najsilniejszych mitów. Galicja, patrząc na przykład na statystykę, była najbiedniejszym krajem Monarchii. Poziom analfabetyzmu był bardzo wysoki. Poziom życia – niski. Jednak siła mitu jest nieproporcjonalna do prawdy o procesach modernizacyjnych w Galicji. Był to zresztą jeden z najważniejszych punktów politycznego sporu. Rządzący konserwatyści próbowali się przeciwstawić obrazowi galicyjskiej nędzy zawartym w słynnym pamflecie politycznym Stanisława Szczepanowskiego. Symbolem rozwoju była wystawa krajowa we Lwowie w 1894 roku. Stanisław Tarnowski komentował ją wówczas z dumą: „jesteśmy w postępie”. Nie były to puste słowa. Lwów nie przypadkiem był przed I wojną światową najnowocześniejszym miastem znajdującym się na przedrozbiorowych ziemiach polskich. W tym widać skok cywilizacyjny, który Galicja dokonała dzięki monarchii. Jednym z jego najważniejszych elementów był polski samorząd. My nie doceniamy jego znaczenia dla budowania społeczeństwa obywatelskiego i przygotowania się do niepodległości.
Czyli zaczęło się z niskiego poziomu, ale później było lepiej? Czas sprzed rabacji galicyjskiej albo to, co w pamiętnikach opisuje Jan Słomka, to punkt wyjścia, z którego dokonał się – od jakiegoś czasu nie lubię zwrotu „skok cywilizacyjny” – postęp i szybki rozwój gospodarczy?
Prof. Jacek Purchla: Ja z kolei mam alergię na słowo postęp, ale to pewnie kwestia generacyjna.
Mówimy o Galicji jako o zjawisku, ale to zjawisko rozkładało się w czasie. Przez 150 lat przechodziło bardzo różne fazy. Od fazy kolonializmu, gdy do monarchii trafiły ziemie znajdujące się w zupełnie innym niż ona momencie rozwoju cywilizacyjnego. Gdy hrabia von Pergen, pierwszy galicyjski gubernator, opisywał swój największy problem, to – trawestując jednego z dzisiejszych polityków – wskazywał, że państwo polskie działało jedynie teoretycznie. Po Konfederacji Barskiej zaborca nie miał się na kim oprzeć budując strukturę administracyjną. Musiał ją stworzyć od zera, bo jej nie było.
Mam nadzieję, że nie staję się w ten sposób adwokatem zaborcy.
Trochę tak to brzmi.
Monarchia, w kolonizacyjny sposób, wniosła na te tereny oświeceniowy racjonalizm. Przypomnę choć patent tolerancyjny Józefa II i jego konsekwentny rozdział państwa od kościoła. Ale przez całą I połowę wieku XIX w Galicji narastał kryzys feudalizmu. Jego kumulacją była rzeź galicyjska – tragedia podwójna, bo dotykająca jednocześnie warstwy chłopskiej i sprawy narodowej. Ale zaraz potem mamy uwłaszczenie chłopów – 1848 rok. Zaczyna się budowa stosunków kapitalistycznych. Austria przechodzi do konstytucjonalizmu. To wyzwala nową energię i nową siłę. Ja bym bardzo chętnie podkreślił coś, czego dzieci w polskiej szkole się dziś nie uczą. Uczą się o powstaniach i zrywach, których skutki były dla Polaków tragiczne. Nie uczą się o tych, którzy po tragedii powstania styczniowego, właśnie w Galicji, postanowili wybrać inną drogę do niepodległości i byli jak Agenor Gołuchowski skuteczni.
Nie tylko powstania
Drogę pracy organicznej?
To była ideologia Stańczyków. Tak bardzo zmarginalizowanych, bo już całkowicie politycznie nieaktualnych w Niepodległej. Warto przypomnieć, że w ciągu kilkudziesięciu lat autonomii w Wiedniu mieliśmy dwóch polskich premierów i czterdziestu ministrów. Wśród nich i takich jak rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego Julian Dunajewski, który jako minister finansów wyciągnął budżet państwa z głębokiej zapaści i wyprowadził na duży plus. Współrządzenie i współudział Polaków w tworzeniu systemu konstytucyjnej monarchii i rozbudowa samorządu, było tym, czego na początku XX wieku nie miał zabór rosyjski i pruski.
Myślę, że dlatego pomnikowe dziś nazwiska biorące udział w odbudowie kraju po 1918 roku, to nie tylko Józef Piłsudski – ten kluczowe lata spędził w Krakowie – ale też galicyjscy politycy, którzy pierwsze kroki stawiali w parlamencie wiedeńskim: premier Jędrzej Moraczewski, premier Ignacy Daszyński, premier Wincenty Witos. Wszyscy oni, choć reprezentowali różne opcje, ale demokracji, polityki i zasad państwa prawa uczyli się w instytucjach Monarchii Austro-Węgierskiej. Legalizm i przewidywalność państwa, które były jej właściwe nawet przy całym zbiurokratyzowaniu, tak często wyszydzanym przez pisarzy, stanowiły wartość, którą ci ludzie po 1918 roku wnieśli do Niepodległej.
Przed wywiadem bałem się, że odbierze mi pan sentyment do Franciszka Józefa, którego jako krakus lubię bardzo. Widzę jednak, że strach był niepotrzebny. Mówi pan, że Galicja została wymyślona, ale mimo to stała się realna poprzez swoje konsekwencje. W jednym z wywiadów powiedział pan, że krakowianie są „inni”. Ludzie z Galicji są inni? To efekt mitu?
Coś jest na rzeczy. To jest pytanie na swój sposób prowokacyjne. Ja bym zaczął od krótkiej refleksji. Galicja stanowi dziś tylko kilkanaście procent terytorium Rzeczpospolitej. Kraków stał się po II wojnie światowej depozytariuszem całej naszej pamięci o Galicji. Doświadczenie przynależności do Monarchii rozpiętej pomiędzy widłami Wisły i Sanu a Adriatykiem, ciągle ma dla nas znaczenie, bo jesteśmy zwróceni na południe. Nie mówię tylko o tym, że na stacjach kolejowych byłej Galicji nadal wiszą tablice, które pokazują wysokość mierzoną od poziomu Adriatyku. Ani nie o tym, że atmosfera kawiarni krakowskich jest ciągle bliska tradycji wiedeńskiej. Myślę, że wciąż mamy poczucie pewnej wspólnoty, bo wychowani jesteśmy w takiej, a nie innej przestrzeni kulturowej – w Europie Środka.
To dlatego na Węgrzech tak szybko czujemy się jak „u siebie w domu”?
Wciąż kiedy jedziemy z Krakowa do Koszyc, Budapesztu, Zagrzebia, Grazu i Kluż – dawniej Klausenburga lub Koloszvaru, to tak właśnie się czujemy. Łączy nas wspólna przestrzeń kulturowa. Symbolem jedności są na przykład budynki gimnazjów – takie same w Trieście, w Krakowie i w innych miastach C.K. Monarchii. Ale one są tylko metaforą. Moim zdaniem łączy nas system wartości, który ugruntował się na przełomie XIX i XX wieku. On pomógł nam przetrwać okres komunizmu. Nie przypadkiem moda na Europę Środkową wybuchła w latach 70. XX wieku i epoce Leonida Breżniewa. To była próba pokazania, że jesteśmy wierni innemu systemowi wartości. A Polsce ciągle istnieją niewidoczne granice z czasu zaborów. Granice mentalne. Proszę spojrzeć choćby na mapę polityczną i wyborczą ostatnich lat. Na przykład wybory z 1995 roku i 2. turę. Tam wyraźnie widać granicę między zaborem austriackim i rosyjskim. Nasza „inność” jest dziś ważną częścią polskiego bogactwa różnorodności.
Procentować może choćby długa tradycja samorządności.
Wystawę „Mit Galicji”, która była inspiracją dla wywiadu, którego udzielił prof. Jacek Purchla, można było oglądać do 8. marca w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie. Jej następny przystanek to Wiedeń.
Prof. Jacek Purchla – historyk sztuki i ekonomista, znawca dziejów Krakowa i historii rozwoju miast, specjalista w zakresie dziedzictwa kulturowego. Członek Polskiej Akademii Umiejętności. Profesor zwyczajny Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie i Uniwersytetu Jagiellońskiego. W latach 1990-1991 wiceprezydent Krakowa. Od 1991 roku dyrektor Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie.
Ilustracja w nagłówku: Jurko Koch, Sen Europy, 1994, olej na płótnie, kolekcja Olgi Pohribnej-Koch. Źródło: mat. prasowe MCK.
Tekst wywiadu, który udzielił prof. Jacek Purchla pochodzi z Tygodnika Przegląd. / nędza galicyjska
–9 komentarzy–
co to za obraz w naglowku?
Jurko Koch “Sen Europy”
[…] – zwłaszcza, że chodziło o wystawę „Mit Galicji”, o której bardzo ciepło pisaliśmy TUTAJ. Taki lot z dojazdem, odprawą, wysiadką, odbiorem, dojazdem, to 4-5 godzin. Samochodem do Wiednia […]
[…] 270 tys. mieszkańców 50 tys. stanowią studenci. Do tego krakus poczuje się tam jak w domu, bo Nowy Sad to stolica Wojwodiny, a tą przez lata rządził Franciszek Józef I i do dziś da się odn…, co dla samej Serbii jednak typowe nie jest (przeczytajcie „Belgrad, gdzie na ulicy tańczy […]
[…] z opowiadanych historyjek o ojcu Stanisława, Janie Konarskim, ma, co tu dużo mówić, znaczenie historyczne. Było to zapewne po wojnie bolszewickiej 1920 roku. Do Tetmajerów mieszkających w Bronowicach […]
[…] drzwiom; i diagnoza płci Dawida Abrahamowicza; i autentyczna rozmowa Długosza z cesarzem Francem Józefem, i konszachty ze Stapińskim, i perypetie księdza Stojałowskiego, tam — i tylko tam — […]
[…] jak panom i dworzanom. Słuchano go uważnie”. A Michał Bobrzyński – jeden z tych wybitnych XIX-wiecznych krakowskich polityków i historyków, którzy ochrzcili się Stańczykami – pisał o nim tak: „Słowa Stańczyka były głosem […]
[…] coś dziwnego w tym, że prawie każdy polski uczeń potrafi wymienić kilka przegranych powstań. A jakiekolwiek pojęcie o historii naszych sukcesów […]
W zaborze austriackim nie posiadaliśmy Autonomii! Były swobody, ale w dowolnym języku można było mówić w całej Austrii. Na papierze nie posiadaliśmy Autonomii, jak np. w zaborze rosyjskim.