Dzieci szatana. Oczy zachodziły ze śmiechu, gdy patrzył na igraszki
Dzieci szatana: Tego, kto czytał dwa poprzednie rozdziały, kreślone na marginesie autobiografii Przybyszewskiego, mogło uderzyć, że z otoczenia jego wywołuję same nieznane literaturze nazwiska. Bo też w istocie tak było. To była raczej sekta, niż skupienie literackie.
Dzieci szatana:
Do najbliższych Przybyszewskiego w Krakowie nie należał ani jeden „firmowy” literat, chyba literat in spe. Od pierwszej chwili odsunęli się instynktownie od niego; nawet ci, którzy go sprowadzili, którzy go witali z entuzjazmem. Odstręczył ich swoją niwelacyjną beztroską o kompanię, w której przebywał, odstręczył ich swoją ironią, swoją niecierpliwością na wszystko, co było w sztuce umiarkowane, letnie, co nie było rozżarzone do białości, rozmodlone, roztańczone tańcem św. Wita. To rozbujanie, podniesienie skali żądań, temperatury, przypomnienie, że sztuka — to nie „obrazki w słońcu”, nie gładkie rymy i tanie obserwacyjki, ale tragiczna gra, którą płaci się życiem, okazało się w sumie płodne i zbawienne, zdopingowało cudownie wielu pisarzy; ale mało kto osobiście znosił tę atmosferę. Przybyszewski, wspominając te czasy później, koloryzuje je ex post, rozdaje komplementy, retuszuje rzeczywistość, ale w istocie było inaczej.
Pamiętam, jak raz przyszedł do domu i zaczął się śmiać nieutulonym śmiechem, trzymał się po prostu za brzuch od śmiechu. „Co ci, Stachu? — pytano go. — Tadeuszek czytał mi swój dramat”, wykrztusił. Tadeuszek — to był Miciński. Z innymi nie było lepiej. Poza Miriamem, którego czcił trochę na kredyt, i poza Kasprowiczem, dla którego kult jego miał się stać z czasem niecierpliwiący swym brakiem miary i swoim — można by rzec — masochizmem, nie uznawał właściwie nikogo, a trzeba dodać, że, dotąd żyjąc poza krajem, w kołach niemieckich, mało co znał z naszej ówczesnej literatury. Ale temperament jego dął jak wicher na krakowską sadzaweczkę i przewracał reputacje niby dziecinne okręciki. Miał pasję sam stwarzać nowe. Przez dwa tygodnie np. poszukiwał niemal listami gończymi autora jakiegoś nadesłanego do „Życia” wiersza pt. Białe łabędzie, witając w nim wielkiego poetę; zdecydowanie zaś szyderczo lub obojętnie odnosił się do uznanych pisarzy. I jedno trzeba zważyć: Stach, tak łatwo szafujący pochlebstwem, na którego lep brał ludzi, na punkcie sztuki był nieubłagany, drwił, szydził, smagał.
Nie każdy też godził się być zamieszany w gromadkę młokosów, łazików, figur dziwnego nabożeństwa, szyderczych, pozbawionych poczucia hierarchii i form, słowem nas, którzy stanowiliśmy, prawem kaduka, codzienną kompanię Stacha. Toteż odsunęli się prawie wszyscy. Kazimierz Tetmajer, który Epipsychidiona, pierwszy utwór Przybyszewskiego drukowany po polsku, poprzedził entuzjastyczną przedmową, cytując czyjeś o kimś powiedzenie: Messieurs, chapeau bas, c’est un génie [panowie, czapki z głów, to geniusz], nawet nie starał się zapoznać z Przybyszewskim. Później, zrażony epileptycznem nabożeństwem, jakie się odprawiało koło Stacha, umieścił w jakimś piśmie satyryczny wiersz, malujący kult Przybyszewskiego pod postacią „Zewsa”. Całego wierszyka nie pamiętam, ale kończył się aluzją do świątyni, w której z ofiar „bóg miał dym, kapłani mieli mięso”!! kończył się zaś ów wierszyk tak: „cóż pocznę, Greczyn grzeszny, gdy was za rzezimieszków mam, a wasz Zews nadto śmieszny”, co było jakby oficjalnym wypowiedzeniem wojny. W Paonie — warto zaznaczyć — też nie bywał właściwie ani jeden firmowy literat; raczej gromadzili się tam malarze.
Czasem pokazał się Lucjan Rydel, ale czuł się tam zawsze niepewnie, a od czasu gdy, po tryumfalnej dla niego premierze Zaczarowanego koła, Wyspiański i Przybyszewski naszpikowali go złośliwościami, uciekł i już się więcej nie pokazał.
I w tym zaostrzała sprawę wieczna obecność „bandy”. Mogą sobie artyści mówić w oczy ostre prawdy, ale trudno to znosić w obecności ludzi, którzy wzięli się nie wiadomo skąd, którzy byli niczym, którzy na razie talenty wykazali jedynie w piciu wódki, i którzy szyderczym rechotem lub ironicznymi spojrzeniami podkreślali złośliwości Mistrza!
Z kogo więc i na jakiej zasadzie rekrutowała się ta „banda”?
Jest scena w Dzieciach Szatana, w której Gordon, parafrazując — może nieświadomie — Biesów Dostojewskiego, mówi:
Ten chłopiec, który zamiera w zgniłym pokoju, trawiony chorą rozpaczą, że niechybnie umrzeć musi, i przepełniony dziką fanatyczną nienawiścią ku wszystkiemu, co go zniszczyło, jest mój! Ten drugi, który zbrodnię popełnił i który chciał się ratować miłością, i ja mu ją zniszczyłem, jest mój. Ten filozof, któremu myśl serce wygryzła, jest mój. Ta kobieta, która nagle kochać zaczyna i wstręt odczuwa do własnej przeszłości, jest moja. Każdy trawiony lękiem, każdy zrozpaczony, co zgrzyta zębami w bezsilnej wściekłości, każdy, kto się ociera o więzienie, każdy, kto głód znosi i upokorzenie, niewolnik i pan syfilityczny, nierządnica i zhańbiona dziewczyna opuszczona przez kochanka, więzień i złodziej, literat bez powodzenia i aktor wygwizdany, wszyscy oni, wszyscy są moi…
Oto, można powiedzieć, jeżeli nie program, to linia, po której biegły sympatie Przybyszewskiego. Pod tym względem tyrada ta jest bardzo szczera. I jakkolwiek, w krakowskim okresie, redaktor „Życia” dość daleki był od anarchicznego burzycielstwa Gordona, i jeżeli wśród nas, którzyśmy stanowili jego najbliższe otoczenie, nie było (niestety!) tyle „nierządnic”, tylu więźniów i złodziei, ile by dusza jego pragnęła, w każdym razie w duchu tej idealnej selekcji kształtowała się — bodaj w imaginacji — gmina Stacha. Jedynym dlań kryterium człowieka był — prawdziwy lub wmówiony — tragiczny stosunek do życia. Stach nie pytał nikogo, co napisał ani jaką ma rangę w sztuce, w czym może dał dowód głębokiego rozumienia rzeczy. Boć nie ulega wątpliwości, że, gdyby istniały jakieś idealne psychometry dla bezpośredniego oznaczenia procentu poezji, artyzmu, miara wypadłaby może inaczej niż się to dzieje na giełdzie życia, z konieczności sądzącej artystę wedle realizacji, produkcyjności… Być może, iż właśnie pewna mierność, pewne ograniczenie są warunkiem produkcji, że konieczny jest pewien aliaż, a czyste złoto niezdatne jest do użytku…
Stach zresztą kochał ludzi bez talentu, bo wiedział, że tragedia ich jest szczera, a właśnie tragedia była dla niego wszystkim. Przypomina mi się pewien malarz, który w chwilach szczerości po pijanemu bił głową o podłogę i skarżył się zabawnie: „Boże, Boże, dałeś mi talent, ale mały”. Pociągał Stacha trupi ciąg desperacji, nieszczęścia. Kochał swoich łazików, nie miał natomiast sobie nic do powiedzenia np. z Sienkiewiczem:
[Paradne było spotkanie Stacha z Sienkiewiczem w Zakopanem. Sienkiewicz, który lubił po trosze kokietować „młodych”, dowiedziawszy się, że Przybyszewski jest niezdrów, poszedł do niego pierwszy z wizytą. Stach przyjął go z atencją, ale absolutnie nie wiedział, o czym z nim gadać; zakłopotany chodził w milczeniu po pokoju, w końcu zbliżył się, położył gościowi rękę na ramieniu i rzekł swoim poufnym szeptem: „Panie Henryku, napijmy się wódki”. Jedynie ten, kto pamięta ówczesne stanowisko i fason Sienkiewicza, oceni w całej pełni smak tej anegdot].
Toteż, mimo woli, młodzież otaczająca Stacha stylizowała soczyście swoje tragedie. Gdyby ktoś mógł mu dać do zrozumienia, że jest pederastą, suchotnikiem, pijakiem i włamywaczem w jednej osobie, jakżeby go ujął za serce! Nie o legitymacje tedy artystyczne mu chodziło; on potrzebował, jak Gordon, mieć, bodaj w imitacji, swoją zgraję „dzieci szatana”, którą się bawił po trosze i którą on czarował i bawił wzajem. To był teatr del’arte, z którego co jakiś czas wynoszono prawdziwe trupy.
W Polsce nie ma kultu tradycji, mimo żeby się zdawało przeciwnie. Inaczej na pewno odbywałaby się, raz do roku, tradycyjna wódka starych Przybyszewszczyków, na której spotkaliby się wszyscy, bez względu na koleje, jakimi potoczyły się ich losy. Spotkałbym się tam z Grzymałą-Siedleckim, i z dobrym Jasiem Kleczyńskim, i z dr Zofią Daszyńską-Golińską, z którą tańczyliśmy szalone galopki, i — jeżeli gdzieś żyje — z niejakim B…kim, z którym brataliśmy się rok cały, nie wiedząc, że się inaczej nazywa i że ma z policją poważne zatargi bynajmniej nie polityczne. Przyszedłby z pewnością — gdyby żył! — chętnie na tę wódkę Perzyński, Perz, młodziutki wówczas chłopiec, delikatny, dyskretny, który drukował w „Życiu” pierwsze utwory. W jednym z numerów zamieścił wiersz, którego każda zwrotka kończyła się gorzką apostrofą do „dziewczyny”: pieść mnie, całuj, mam jeszcze pieniądze. Numer, dla jakichś przyczyn, skonfiskowano; oczywiście puściliśmy pogłoskę, że prokurator skonfiskował numer z powodu wiersza Perzyńskiego, dopatrzywszy się w nim znamion „świadomego i podstępnego wprowadzania w błąd”…
Kogo by jeszcze wspomnieć? A Jaś Kleczyński, czy pamięta jeszcze naszego preferansa? Jaś Kleczyński, nazwany nie wiadomo czemu przez Przybyszewskiego „Jasiu-Jasiu”, poczciwy, lubiany przez wszystkich, małomówny, oddający się skrycie namiętności szachów. Pozostał najwierniejszy, gdy dom się rozbił, a Stach został osamotniony. Stach, wśród wszystkich swoich namiętności, nie miał jednej, nie grywał w karty; znał od biedy preferansa, i to licho. Kiedy został sam, zbiedzony, zaszyty w domu, aby nie widywać ludzi, nie mogący sypiać, odwiedzaliśmy go z Jasiem-Jasiem i łupiliśmy z nim całe noce w preferansa, ot, aby go rozerwać. Stach, znudziwszy się normalną partią, wprowadził taką modyfikację: kto był na ręku, miał prawo powiedzieć: merde!; — wtedy rzucało się karty i wszyscy płacili do puli. Pula rosła zawrotnie, a Stach za każdym wykrzykiem zaśmiewał się do łez. Rżnęliśmy w tę idiotyczną grę kilka nocy, zgrywając się na tysiące, płatne oczywiście na księżycu.
Kogóżby jeszcze wspomnieć z dzieci szatana? Szczep, rzeźbiarz, dziś europejski laureat, wówczas przez całe dni modelował z gliny potężne phallusy i polichromował je niczym Stare Miasto; mieszkał zaś — dla kontrastu — z wstydliwym jak panienka i rumieniącym się muzykiem Kaziem Krzyształowiczem. Ale jedną z najbardziej malowniczych figur był Stasinek, istny średniowieczny „uczeń filozofa”, który niańczył dzieci, przepisywał lub tłumaczył rękopisy, chodził po wódkę, czasem w potrzebie umiał chytrze zdobywać Stachowi pieniądze „na dom” i był w ogóle rodzajem honorowego marszałka dworu. Zdaje się, że zalecał się po trosze do służącej Helci, kiedy zostawał z nią sam na gospodarstwie, bo raz mały Zenonek wywołał wesołą konsternację zapytując po norwesku matki: „Mamo, czemu Helcia bije wujcia Stasinka?” Stasinek zapisany był na pierwszy semestr sanskrytu, wskutek czego bawiący przejazdem Miriam zamówił u niego tłumaczenie Upaniszad. Czeka na nie dotąd, ale Miriam, jak wiadomo, ma czas…
Młody dziennikarz Konrad R., ciekawy przykład mimetyzmu (czy jak się to nazywa), zawsze reprodukował czyjąś indywidualność, zwykle nie na jego miarę. Będąc niedużego wzrostu i fajtłapą, odstawiał wściekłe ataki furii olbrzymiego Stanisławskiego, do złudzenia podobnie i z najlepszą wiarą. Będąc potulnym komparsem, podrabiał demoniczne wybuchy ironii Przybyszewskiego. Najzabawniejsze było to, że upiwszy się, miał ataki megalomanii i „miażdżył” Stacha jego własnymi tyradami pożyczonymi od Falka czy Gordona (miał fenomenalną pamięć) z jego nieodłącznym „hehe”. Stach zaśmiewał się z rozkoszy; nazywało się to, że Konrad ma swój Herrgottabend. Powtarzało się to periodycznie, żyły występowały mu na czoło, potem, nakrzyczawszy się i natoczywszy piany, zasypiał spokojnie w kącie i chrapał bardzo po mieszczańsku. Z owym jakże uprzykrzonym „hehe” łączy się dość zabawna scenka:
Jednego wieczora — było to w restauracji Turlińskiego — Konrad doprowadził swoim „hehe” Natalię Siennicką do takiego zdenerwowania, że krzyknęła: jeżeli pan jeszcze raz powie „hehe”, rzucę w pana talerz. — Hehe, zarechotał na to Konrad i w tej samej chwili potrawka z rakowym sosem znalazła się na jego twarzy. Z Siennicką nie było żartów; trafił demon na demona, niczym Gabryelski. A Stachowi oczy zachodziły ze śmiechu, gdy patrzył na te igraszki swoich „dzieci szatana”.
Znamienna dla epoki jest historia małżeństwa tegoż Konrada. Starał się o pewną pannę z kresów, która była oporna jego zabiegom. Nie wiedząc już co począć, kropnął do niej namiętny list, przepisany dosłownie z którejś z powieści Przybyszewskiego. Skutek był piorunujący, panna natychmiast padła mu w objęcia i pobrali się.
Konrad zginął śmiercią walecznych, na paraliż postępowy. Nie on jeden, w owej przedsalwarsanowej epoce… A Stach lubił wróżyć swoim wiernym taki koniec, lubił szeptać tajemniczo kiwając głową: „Taka ci go żre przepotężna, prapolska franca”… Bo ten najdobroduszniejszy z Szatanów kochał swoje szataniątka, swoje dzieci…
Obrazek tytułowy do tekstu “Dzieci szatana”: Leon Wyczółkowski, “Widok Krakowa“; źródło: Galeria Malarstwa Polskiego, http://www.pinakoteka.zascianek.pl/
–1 Komentarz–
[…] – Historia Krakowa. Procesy o czary były codziennością wieków XVI i XVII. Kobiety palono na stosach w całej w zasadzie Europie i ani Polska, ani tym bardziej Krowodrza nie były […]