Miasto Tokaj: Nie masz wina nad węgrzyna
– Śpiewajcie wesołe pieśni, bo miasto Tokaj jeszcze stoi – pisał słowacki literat Ján Kollár, a były to słowa bliskie nie tylko jemu, ale także – choć nieco później – całej C. K. Monarchii, w której wspaniałe tokajskie wina dawały radość licznym rzeszom wiernych wielbicieli. Tak jak dziś dają ją nam, bo my także kochamy węgrzyna.
Gdy chodzi o wina, to pokładamy w bratankach bezgraniczne zaufanie i wierzymy, że to nie przypadek, iż węgrzyna w Krakowie, a i w Krowodrzy pijało się niemal od zawsze, a snobistyczna moda na wina francuskie lub inne tego rodzaju, jest tylko przejściową fanaberią.
Zwłaszcza, że nawet francuski król słońce Ludwik XIV – pierwszy transport otrzymał od Franciszka Rakoczego II, gdy ten chciał zjednać sobie jego pomoc w starciach z Habsburgami – miał węgrzyna pić i kochać. A także mawiać o nim, iż jest „winem królów i królem win”.
- Miasto Tokaj. Piwnice winne.
Liczba koronowanych głów, które w tokajach gustowały jest zresztą znacznie większa. Aszú był stałą pozycją między innymi na stołach Fryderyka Wielkiego i Franciszka Józefa. Pijała go też spokrewniona z dworami niemieckimi królowa Wiktoria, która co roku otrzymywała od C.K. Jego Wysokości 12 butelek węgrzyna. A na królach i królowych się nie kończyło. Byli też papieże. Tokajscy winiarze wyliczają również, że ich trunkiem zachwycali się Goethe, Heine i Wolter. A także Bach, Strauss i Schubert.
Miasto Tokaj. Z tokajskiej winnicy z krakowskiej piwnicy
Dla nas jednak ważniejsze jest to, że zachwycał się nim imć pan Zagłoba, który wszak najlepiej wiedział co dobre. Tak samo jak wiedzieli krakowianie, którzy węgrzyna importowali hurtowo już w czasach renesansu a prawdopodobnie też wcześniej (choć wcześniej nie mogło to być aszú, bo najsłynniejsza marka to dopiero wiek XVI lub XVII).
Tokaje oraz morawskie wina były stałymi pozycjami w piwnicach naszego miasta. A związki były silniejsze niż tylko handlowe, ponieważ w pewnym sensie przynajmniej, byliśmy często współproducentem tokaja. Węgrzyn jest zatem także trochę nasz. Wina węgierskie w krakowskich piwnicach nie tylko leżały, ale też dojrzewały. Stąd powiedzenie: „nie masz wina nad węgrzyna, z tokajskiej winnicy z krakowskiej piwnicy”, o którym stale przypominają organizatorzy Dni Węgrzyna, które rok rocznie w maju odbywają się na naszym Małym Rynku (w tym roku 24-27 maj, ale zamiast tokaja skosztujemy win z Egeru, Austrii oraz Słowenii).
Te więzi handlowe były zresztą niezwykle silne jeszcze całkiem niedawno. Przed wojną – choć mieliśmy wówczas także własne niemałe winnice, np. w okolicach Jasła – byliśmy jednym z największym importerów tokajskich trunków, które chętnie pijano niemal w całej C. K. Monarchii, ale u nas najchętniej. Pisali zresztą wówczas węgierscy publicyści i pisarze, że jeżeli kiedyś pomiędzy naszymi krajami zapanuje unia to wspaniałe wina znad Tiszy i Bodrogu staną się złotą walutą w relacjach pomiędzy dwoma zaprzyjaźnionymi narodami.
Krakus-Węgier dwa bratanki
Widać to zresztą dziś – gdy unia zapanowała – na ulicach Tokaja, który powoli zbiera się z wojennego i powojennego upadku. Słynne miasto przeżyło bowiem ciężkie chwile po wojnach światowych, gdy straciło nawet prawa miejskie, a centrum regionu winiarskiego przeniosło się do niedalekiego – weź to Polaku wymów! – Sátoraljaújhely. Nazwa Tokaj nigdy nie przestała jednak przyciągać i wciąż daje miastu szansę na renesans. Wiadomo przecież, że kiedy jedziemy na tokaja, to do Tokaja, bo jak tu jechać do Sátor…., skoro tej nazwy nawet nie idzie wymówić?
Dziś już w Tokaju widać to odrodzenie, choć wciąż da się zauważyć także kryzys, który przejawia się choćby w tym, że na starym mieście na mniej więcej co trzecim domu widać tabliczkę wołającą „Elado!”, czyli „Sprzedam” (a ceny domków letniskowych zaczynają się już od kilkudziesięciu tysięcy złotych! te zwyczajne, całoroczne są droższe, ale nie tak znowu wiele).
Odwiedzających jest sporo, a dominują wśród nich Polacy. Wśród Polaków z kolei – krakowianie. Choć nie brak także przybyszów ze stolicy, których można łatwo odróżnić ponieważ są jacyś inni. Skąd bowiem może być kilkuletnie dziecko, chłopczyk dodajmy, które wybiega z hotelu (3* – czasy świetności dawno za sobą, ale czysto i dość przyjemnie) i woła: „Tato! Ja w takich warunkach na pewno nie zostanę!”? Może być tylko z Warszawy, bo przecież nie z Krakowa.
Główną atrakcją są liczne piwnice winne, w których można degustować i kupować tokajskie wina. Są wśród nich takie, gdzie się próbuje żeby kupić, ale są i takie, gdzie za degustacje płaci się symboliczne kwoty (od 1,4 zł za lampkę lub siedmiu za półlitrową karafkę) i można spokojnie posiedzieć, nie czując presji „zakupów”. Choć nie ma powodu, by zakupów tam nie robić. Najciekawiej bywa jednak pod – i to dosłownie “pod” – zwykłymi domami, gdzie można kupić taniej i „szamorodni” dostać w cenie niewiele wyższej od „furminta”, a i – niekiedy – zamienić kilka słów po polsku z ludźmi, którzy wciąż żywo pamiętają, że Polak-Węgier dwa bratanki…
Może być wspaniale!
Nie wszystko jest jednak takie wspaniałe. Miasto Tokaj – choć potencjał ma ogromny – wciąż jednak oferuje niewiele więcej niż możliwość zrobienia zakupów. Można wprawdzie pojeździć na rowerach (ale jak gdy wszędzie degustacje?) lub popływać na kajakach korzystając z Tiszy i Bodrogu, a także odwiedzić dwa muzea, ale niewiele ponad to. Swoistą ciekawostką, która przypomina, że rzeczywistość Węgier to rzeczywistość bliska naszej, jest to, że w Centrum Informacji Turystycznej po angielsku i polsku się raczej nie dogadamy. Może się to za to udać na stoisku z wędlinami w supermarkecie, co przypomina znany dowcip o Polsce jako kraju, gdzie premier potrzebuje tłumacza, ale przeciętny kelner mówi biegle w czterech obcych językach.
O 22 miejscowość zaczyna zamierać (w każdym razie w maju). Otwarte pozostaje zaledwie kilka miejsc. W tym najdłużej „Bikers Pub” przy ulicy Rakoczego, gdzie należy jednak uważać, ponieważ te same trunki w miarę spożycia potrafią zmieniać swoją cenę. W górę, oczywiście. Zjeść też nie za bardzo jest gdzie, bo dominują fastfoody, a w nich hot dogi i hamburgery – także w wersji której smaku nadaje ogromna ilość pasty paprykowej z tubki. Restauracji jest kilka i mają zwykle bardzo przystępne ceny, jednak niewielki ruch, co owocuje tym, że są rzeczy świetne i są też niejadalne.
Na przykład w Tokaj Etterem (także Rakoczi ut.), która należy do wspomnianego hotelu mającego czasy świetności za sobą, jest dobrze dopóki korzystamy z czegoś, co w polskiej karcie nazwano „dania gotowe”, a więc można zjeść rewelacyjny pörkölt (będący jedną z wersji tego, co w Polsce nazywamy gulaszem), świetne halászlé (raczej z suma niż z karpia) oraz fenomenalną, bo pikantną, marynowaną paprykę. Ale gdy poprosimy o coś innego (“dania przyrządzane na świeżo”), to zamiast ryby na talerzu pojawią się ości, a frytki może zastąpić… ryż. Na szczęście – w cenie wybitnie barowej, bo danie obiadowe można dostać już za 15-20 złotych.
Czy zatem warto jechać do Tokaja? Warto na pewno. Choć raczej na krócej niż dłużej. Degustacje i możliwość zrobienia zakupów to ogromna atrakcja, z której warto skorzystać. Zwłaszcza, że z Krakowa to żadna wyprawa, a ceny na miejscu są wybitnie zachęcające.
Miasto Tokaj. Dojazd i zaopatrzenie
Trasa Kraków-Tokaj to mniej więcej 350 kilometrów, czyli jadąc zgodnie z przepisami, a przecież jeździmy tylko tak, jakieś sześć godzin drogi. Autostrad po drodze praktycznie nie ma – tzn. są ale zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. Dlatego można sobie darować słowacką winietkę (10 euro za 10 dni) i spokojnie je objechać korzystając przy okazji z pięknych widoków.
Noclegi na miejscu zaczynają się od kilkudziesięciu złotych w kwaterach prywatnych. Najtańszy hotel – wspomniany Tokaj Etterem, który czasy świetności ma za sobą, ale w kategorii cena/jakość wciąż jest niezłym wyborem – to w wersji bez balkonu i na strychu 21 euro, a z balkonem i bliżej ziemi – 32 euro. Za dwie osoby oczywiście. A nawet za dwie osoby plus dziecko do lat sześciu. Można go zarezerwować choćby korzystając z Booking.com.
Ceny wina w sklepach i piwniczkach w samym Tokaju zaczynają się od 350 forintów (5-6 złotych) za litr standardowego, a więc młodego, furminta. Niewiele droższe są słodkie i półsłodkie muskotály, a w tej samej cenie wytrawne hárslevelű. Więcej – w piwnicach w centrum ok. 350 forintów za 100 ml – trzeba zapłacić za słodkie szamorodni, które powstaje z przejrzałych winogron (co jest tokajską specjalnością) oraz słynnego aszú. Jednak gdzie indziej, a więc w piwnicach bardziej prywatnych, a mniej nastawionych na turystów, może być sporo taniej. Najpoważniejszym wydatkiem będą słynne aszú powstające dzięki szlachetnej pleśni, która w suchym i gorącym węgierskim klimacie winogron nie tylko nie zabija, ale zamienia je w tzw. cibeby, co powoduje, że jest w nich znacznie więcej cukru. Wciąż jednak będzie to wydatek niewielki.
Pieniądze jednak warto wydać, bo miasto Tokaj to kraina win słodkich i białych, które w swojej klasie są absolutną ekstraligą.
Z którą trudno mierzyć się nawet tak bardzo cenionym winom francuskim. Było to na przykład pierwsze miejsca, gdzie wprowadzono regionalną kontrolę jakości, by marką Tokaja opatrywać jedynie wina dobre i bardzo dobre. Bogatą tradycję doceniło zresztą UNESCO w 2002 roku wpisując cały region na listę Światowego Dziedzictwa Kultury. A chodziło przecież nie tylko o ludzi, ale o zwyczaje oraz umiejętności przekazywane w rodzinach winiarzy – oraz innych, którzy z wina żyją – z pokolenia na pokolenie.
Z tych powodów można się spodziewać, że wcześniej lub później porzucimy fanaberię, którą jest moda na trunki wytrawne, czerwone i pochodzące z Francji, Włoch lub RPA. A co za tym idzie wrócimy do wielkiej miłości, którą krakowianie od zawsze darzyli węgrzyna. Krowoderska.pl już w każdym razie do niej wróciła.
Choć być może powodem najważniejszym będzie to, że w cenie byle sikacza z Francji, możemy mieć doskonałe C.K. Wino z zaprzyjaźnionych regionów Węgier, Słowacji i Moraw.
–4 komentarze–
Myślę, że zdecydowanie ciekawiej jest wybrać się do Egeru. Wina tam również nie brakuje a i samo miasto jest na pewno ciekawsze i warto się w nim zatrzymać na dłużej niż jeden dzień
[…] Węgrzyn też ma legendę. A Mołdawia, Gruzja i Rumunia to wielowiekowa tradycja winiarska? […]
[…] No, dosyć tych zagadek. Już tłumaczę. Kraków a właściwie Krakkó (lub Krakó) znajduje się na południowy-wschód od węgierskiego Abaújszántó – małej miejscowości w regionie tokajskim i jest wzgórzem na którym znajdują się uprawy winnicy Pendits. Nazwa wzgórza to po prostu węgierska nazwa Grodu Kraka, a imię to nosi właśnie na jego cześć. U stóp Krakkó biegnie ulica, która jest częścią historycznego już, winnego szlaku handlowego pomiędzy Tokajem a Krakowem. Z Węgrami mamy silne historyczne powiązania XVII. i XVIII.wieczna Rzeczpospolita była jednym z największych odbiorców węgierskiego wina (a krakowskie piwnice pękały w szwach od najlepszych i często tych najstarszych butelek tokajskiego skarbu), a my do dziś przecież powtarzamy powiedzenie naszych pradziadów: Nie ma wina nad Węgrzyna i trudno się z tym nie zgodzić (zwłaszcza w Krowoderskiej, gdzie sam naczelny podkreśla swą miłość do tych znakomitych win). […]
[…] pan, że przyczyną jest stres chroniczny i łagodny. Przekładając to na ludzi, chodzi o zwyczajne problemy życia […]