Patodeweloperka rozprzestrzenia się jak rak. Deweloperzy inspirują się najgorszymi przykładami
– Ja mam wrażenie, że żyję w dwóch Polskach jednocześnie. (…) W jednej zadowoleni z siebie architekci poklepują się po plecach i mówią, jak wspaniała jest nowoczesna architektura. W drugiej jest wielkie niezadowolenie społeczne względem tego, co się buduje i w jakim standardzie się to robi. – mówi Magdalena Milert, autorka bloga Pieing, którą zapytaliśmy m. in. o to, jak wiele z tego, co dziś się buduje to patodeweloperka.
Czy masz ulubiony przykład patodeweloperki?
Magdalena Milert: Mam ulubione przykłady działań, bo mam wrażenie, że to są takie schematy – pieczątki, które się powielają. I jak ktoś zauważy, że tak można robić, to zaczyna to powielać. Działa to trochę jak baza dobrych praktyk. Tylko w tym wypadku praktyki nie są dobre. Ciekawe jest to, jak wygląda ewolucja w czasie. Od tego, jak w latach 90. zaczynaliśmy budować coraz luźniej i swobodniej do dzisiejszych kuriozów. I takiego obchodzenia prawa, że cała rola kreatywna w zawodzie architekta sprowadza się dziś do tego, żeby wiedzieć, jak zinterpretować przepisy.
I wycisnąć jak najwięcej powierzchni mieszkalno-użytkowej?
Tak. W moim „top”, kiedy o to chodzi, są sposoby na obchodzenie ustaleń planów miejscowych. Robi się to na przykład tak, że kiedy jest ustalona liczba kondygnacji, to jedno piętro kopie się w dół, żeby móc zbudować więcej poziomów. Z rzeczy wnętrzarskich królują ogromne pokoje, które są garderobami. Te pozwalają obejść przepisy związane z nasłonecznieniem i liczbą okien.
Patodeweloperka rozprzestrzenia się jak rak
Nigdy tak nie myślałem o materiałach dotyczących patodeweloperki. Wyobrażałem sobie raczej, że architekci mogą tam zaglądać, żeby sprawdzić, jak czegoś nie robić. Tymczasem z tego, co mówisz, to zaglądają, by szukać inspiracji i powielać dalej najgorsze przykłady?
Architekci też. Ale najczęściej inspiracje znajdują deweloperzy i podsyłają je później architektom do wykorzystania. Dobre skutki mogłaby tu przynieść stosowana w mediach zasada stop making stupid people famous (nie zapewniaj sławy głupim ludziom – red.), w myśl, której nie udostępnia się szkodliwych treści. Moim zdaniem tak samo jak z ludźmi, powinno być z architekturą.
Patodeweloperka nie powinna widzieć światła dziennego, bo rozprzestrzenia się jak rak.
Trudno o to, bo zalewa polskie miasta.
Trudno. Ja mam wrażenie, że żyję w dwóch Polskach jednocześnie. Odkąd przestałam pracować w biurze architektonicznym i zajęłam się społeczną stroną architektury, to mam takie uczucie, jakby mi spadły z oczu klapki. Zdarza się na przykład, że mam okazję skrytykować projekt znajomych i zwracam im prywatnie uwagę na to, że nie pomyśleli o wykluczeniu jakiś osób lub zrobili coś niezbyt fajnie. Wtedy widzę, jak pojawia się u nich syndrom oblężonej twierdzy. Mówią, że to fatalni, źli aktywiści sobie coś wyobrażają, bo wcale nie zrobili nic złego, a błędów nie popełniają nigdy. I mamy teraz dwie Polski. W jednej zadowoleni z siebie architekci poklepują się po plecach i mówią, jak wspaniała jest nowoczesna architektura. W drugiej jest wielkie niezadowolenie społeczne względem tego, co się buduje i w jakim standardzie się to robi.
Magdalena Milert: Bardzo trudno znaleźć coś dobrego. Patodeweloperka dominuje
A jak dużo z tego, co się buduje, zasługuje na nazwę patodeweloperki?
Nie analizowałam każdej nowej inwestycji, ale bardzo trudno znaleźć coś dobrego. Znajomi czasami mnie proszą, żebym przeanalizowała jakiś rzut. Oceniła, czy jest w porządku. Jeszcze – niezależnie od miasta – nie zdarzyło się, żebym powiedziała: „o, super! Dobry projekt!” Zawsze jest coś, co ma wadę lub mogłoby być lepsze. Pewne praktyki są notoryczne. Jedną z nich jest skalowanie mebelków w dół. Wtedy na rzucie nam się wydaje, że mieszkania są większe – to działa na zasadzie proporcji (skoro widzę, że zmieści się i sofa i dwa fotele, to to jest duży salon!). Jak przeglądam ogłoszenia na rynku, to jest tak w dziewięciu na dziesięć ofert.
Praktyczna informacja.
Zaczęłam o tym pisać i pamiętam, że bardzo wiele ludzi reagowało zdziwieniem. Nie spodziewali się, że ktoś może tak robić. Ostatnio temat pojawia się w mediach, więc może się to ukróciło.
A może deweloperzy po prostu planują dostarczać nabywcom mebelki dla krasnoludków?
I mieszkania sprzedawać jedynie ludziom do 160 centymetrów wzrostu. Tak…
Czy osiedla budowane w stylu patodeweloperskim da się poprawić?
Chciałem się spotkać z tobą nie po to, by rozmawiać o tym, co jest źle. Że jest źle jest wiedzą powszechną. Czytam twoje wpisy, w których jest dużo inspiracji i przykładów, i nasuwa mi się pytanie o to, czy osiedla budowane w stylu patodeweloperskim da się poprawić? Tak, żeby żyło się na nich lepiej.
Szukania swojego miejsca nie powinno się zamykać w jedną ramę. Może być tak, że budowane ciasno mikrokawalerki mogą być sposobem na życie dla tych wszystkich zapracowanych i zabieganych, którzy w wielkich ośrodkach odnoszą sukcesy i dnie spędzają w biurowcach. Nie ma co mówić, że nie można tak budować, bo dla pewnej grupy osób to będzie dobre. Ale nie może być tak, że budujemy tylko w taki sposób. I mamy już pewien kapitał ciasno wybudowanych osiedli.
Są pola manewru
Duży kapitał.
Warto, żeby zaczęło powstawać coś, co będzie stanowić dla niego równowagę. Z tym, co już mamy ciężko jest coś zrobić, bo budynki stoją, a z perspektywy klimatyczno-ekologicznej najgorsze jest wyburzenie czegoś i postawienie nowego. Lepiej robić tak, żeby dało się tam mieszkać. Jeżeli więc na przykład wszystko nie jest dookoła wybudowane bardzo ciasno, to można pomyśleć o stworzeniu skweru. Ale nie skweru-parkingu, tylko czegoś co odciąży ciężkość zabudowy. Kiedy mówimy o zdrowym mieście, to mówimy raczej o budowaniu intensywnym niż luźnym. Raczej miasto z blokami niż domki pod miastem. Ale jednocześnie nie tak gęstym, żeby nie dało się żyć. Dlatego mówię o uzupełnianiu zielenią i myśleniu o tym, jak doposażyć infrastrukturę przestrzeni publicznej, by stworzyć coś, co nazywamy przedłużeniem salonu. Trzeba więc myśleć, czy na takim osiedlu nie da się czegoś odbetonować. Czy wszystkie przestrzenie są dostępne. Czy ich jakość jest wysoka?
Tutaj są pola manewru.
“Wszystko zależy od miejsca i ludzi”
Wyobrażam sobie to trochę jak rodzaj pogotowia. Wspólnota uznaje, że mogłoby się jej żyć lepiej i znajduje architekta, który pomaga jej poprawić osiedle…
Takie rzeczy się dzieją.
Jak zrewitalizować nowe osiedle?
Na pewno nie tak jak rewitalizujemy, czy raczej remontujemy nawierzchnię rynków naszych miast. Do tego nie trzeba architekta. Betonowy plac, który niczemu nie służy, można zmienić w rabatę bez jego pomocy. Zwłaszcza, że zazwyczaj jest tak, że architekci wchodzą w rolę demiurga. Uważają, że wiedzą lepiej. Często widać w projektach, że są robione odgórnie, bez znajomości miejsca. Architekt może dobrze zdiagnozować potrzeby, ale musi być wrażliwy. Kluczowe są potrzeby konkretnych mieszkańców. Raz metodą ich zaspokojenia może być odbetonowanie placu. Innym zielona ściana lub ogródek społeczny. Zagospodarowanie półpięter, starych suszarni. Wszystko zależy od miejsca i ludzi.
To brzmi tak, jakby do sprzątania po architektach i deweloperach lepiej nadawał się socjolog, niż inny architekt.
Tak. To jest bardzo duża luka. Wchodzimy w architekturę bardzo inżynieryjnie. Jest duży nacisk na to, żeby wiedzieć, czy coś się da wybudować, czy nie. Żeby się szybko dogadać z konstruktorem. A nie myślimy o tym, jak to się w rzeczywistości buduje i jak tam się później żyje. Nie ma też późniejszej weryfikacji tego, co się wybudowało. Tego etapu w ogóle nie ma. W aplikacjach dla w naszych smartfonach i komputerach często mamy różne aktualizacje. Sama architektura też powinna mieć aktualizacje systemów. Takie, które pozwalają, by życie w projektowanych przestrzeniach było lepsze.
Zaczęliśmy od tego, że aktualizacje są. Ale powielają błędy.
To jest raczej optymalizacja niż aktualizacja. Pozwala wyciągnąć więcej. Nie naprawia „bugów”.
Re-WITA-lizacja ma w sobie słowo życie
Cieszę się, że o tym mówisz. Mam coraz mocniejsze wrażenie, że ludzie robiący w Polsce rewitalizacje, często bardzo piękne, kompletnie nie biorą pod uwagę społecznych skutków swoich działań. Czy ładnie, specjalnie nie użyję słowa dobrze, zrobiona rewitalizacja może mieć negatywne skutki społeczne?
Tutaj rozbijamy się o definicję słowa rewitalizacja. Ta jest przywróceniem do życia. Re-WITA-lizacja. Tam jest słowo życie. W definicji procesu to jest przywrócenie do życia przestrzeni społeczności. To jest nierozerwalnie ze sobą związane. To co my widzimy w naszych przestrzeniach jako rewitalizacje, to na ogół są po prostu remonty, a więc zupełnie inny proces. Prawidłowo przeprowadzona rewitalizacja zajmuje się problemami społeczności z danej przestrzeni.
Rewitalizacje, które widzimy jako piękne obrazki – mnie się szczególnie kojarzy z tym Łódź, albo to co dzieje się na Krakowskiej w Krakowie – to jest początek gentryfikacji. Upiększania przestrzeni w taki sposób, by z przestrzeni wypchnąć wszystkich tych, którzy nie pasują do obrazka. Jest to bardzo powszechny problem miast, które się upiększają i ładnieją. Znamy to z całego świata. Od Nowego Jorku, przez Londyn, do Barcelony. U nas jest to samo. Tylko na mniejszą skalę.
Efekt jest taki, że grupy biedniejsze są wypychane. Dla nich taki proces nie jest dobry. W pewnym momencie wszystko drożeje. Kiedy kamienica jest wyremontowana, to z automatu w górę idzie czynsz. Na pięknie wyremontowanej ulicy nie będzie warzywniaka pani Heleny, tylko Żabka, w której jest dwa razy drożej. W takiej sytuacji ludzi przestaje być stać na mieszkanie w tym miejscu.
Magdalena Milert: “Potrzebny jest większy nacisk na badania i analizę”
Brzydka dzielnica może mieć przewagi nad ładną?
Nie ma czegoś takiego jak generalna przewaga. Wszystko ma swoje plusy i minusy. Pytanie, na ile rozumiemy różne grupy społeczne. Miasto powinno być dla wszystkich i nie każda dzielnica musi być piękna. Ważne, żeby była bezpieczna.
Co byś zmieniła w remontach, które prowadzi się w polskich miastach?
Położyłabym większy nacisk na badania i analizę. Tworzenie miasta to przede wszystkim dobre zarządzanie. Nie możemy czegoś zmieniać nie mając podstawowych danych. Musimy bardzo dobrze przebadać, jak działa określona struktura miejska, by móc podejmować działania. Tutaj nie ma dobrej polskiej nazwy, ale chodzi o coś w rodzaju badania życia ulicy. Zrozumienia, co się dzieje, jak ludzie żyją w danym miejscu. Tak można kreować lepszą, bardziej równą przestrzeń.
To bardzo dobry kierunek. Pod warunkiem, że zlecający badania otworzyliby się na to, że mogą przynieść wynik inny od oczekiwanego. Dziś bowiem na ogół rolą badań jest tylko potwierdzenie wcześniejszych pomysłów i planów. Zamawia się je, by dowieść swoją rację.
Tak. Zderzamy się tutaj z nieumiejętnością rozmowy i prowadzenia dialogu, które widać w Polsce. Jak ktoś się z kimś nie zgadza, to automatycznie ten ktoś jest po drugiej stronie i jest wrogiem. Tymczasem w najlepszych procesach kreatywnych przyjmuje się postawę krytycznego przyjaciela. Robimy coś razem, działamy w jednym celu i musimy być wrażliwi na uwagi. One nie są przeciwko tobie jako osobie, ale Twojej idei, wskazują na to, co może nie zadziałać i mówimy je dla dobra projektu (a nie po to by kogoś urazić, bądź nie mówimy w obawie). To jest wielki problem właściwie w każdej przestrzeni w Polsce. Nie uczymy się tego w szkole. W ogóle się tego nie uczymy.
Formy rozmowy
Żyjemy w świecie, w którym załamała się zdolność kompromisu. Schodząc na poziom Krakowa, mogę powiedzieć, że każda uwaga krytyczna jest tutaj traktowana jak atak. Nawet każda próba podjęcia rozmowy jest tak traktowana. Ale tak jest nie tylko w Krakowie.
Magdalena Milert: To atakowanie mocno wiąże się z procesem, który nazywa się drabiną partycypacji. Jest w nim tak, że między społeczeństwem, czyli ludźmi, którzy są zarządzani i jednostką, która nimi zarządza, są różne napięcia. Potrzebne są więc różne formy wytwarzania dialogu. Na samym dole piramidy jest tzw. informowanie. W nim góra mówi, że coś będzie zrobione. To najgorsza sytuacja. A najwyżej jest partnerstwo. Moment, w którym mój głos jako obywatelki jest równie ważny, jak np. głos dyrektora z urzędu. To, że mówisz o atakowaniu, pokazuje, jak nisko jesteśmy w tej piramidzie.
Po obu stronach są problemy. I pewne rzeczy, które trzeba zmienić. A trzeba zrozumieć drugą stronę. Ludzie, którzy tworzą przestrzeń na ogół nie chcą stworzyć jak najgorszego miejsca.
Dobrym przykładem jest Holandia
Nie. Ale niekiedy chcą po prostu jak najwięcej zarobić.
To też trzeba zrozumieć. Proces powstawania budynku to trzy lata. Ludzie, którzy są w niego zaangażowani zwykle są zmęczeni i chcą go jak najszybciej skończyć.
A jak sobie wyobrażasz zmianę tego stanu rzeczy i uczenie się dialogu?
Dobrym przykładem jest Holandia i to, jak tam tworzy się dokumenty, które u nas nazywają się planami miejscowymi, a u nich są masterplanem. Taki dokument przechodzi bardzo wiele rozmów i dywagacji. To nie jest tak jak u nas, że plan zleca się jakiejś jednostce, która go robi i później wykłada tylko do konsultacji w formie, w której typowy Kowalski nie ma pojęcia o co chodzi. A nie ma, bo trudno zrozumieć wszystkie te kolorowe kropki, plamy, fachowe opisy.
Musimy nauczyć się rozmawiać
Nawet jak zrozumie, to i tak może mieć poczucie, że jego głos nie ma znaczenia. Nie brak przykładów, w których wszystkie uwagi mieszkańców trafiały w takich sytuacjach do kosza.
Właśnie, a tam na początku plan konsultuje się z różnymi pracowniami urbanistycznymi. Rozpoczyna się więc od dialogu ekspertów. Dzięki temu jest mniejsza ignorancja, poziom arogancji. Nie da się powiedzieć, że ktoś kto w niej uczestniczy nie zna się, bo nie jest fachowcem. Dużo trudniej zignorować uwagi. Dopiero później wchodzi dialog z mieszkańcami, którym wszystko prezentuje się z pomocą wizualizacji i grafik, które są zrozumiałe. A nie takich jak u nas, kiedy na przykład przy okazji konsultacji Wesołej, pokazywano wizualizacje. A jak wskazano na jakiś konkretny budynek i zapytałam, co to będzie, to mi powiedziano, że to nic. To tylko taka koncepcja. Takie coś jest farsą.
Tymczasem dobry proces da się zaprojektować. Trzeba tylko wiedzieć, jaka jest jego wartość.
Moja fundacja zajmuje się edukacją pozaformalną. I na przykład projektujemy dla dzieci lekcje, których nie maja w normalnym rozkładzie zajęć. Nie zaczynamy od tego, że patrzymy na plan i mówimy: tego mają za mało, tego mają za mało i tego mają za mało. Zaczynamy od zapytania ich o potrzeby. Ciekawe jest to, że kiedy ich pytamy, to siedzą osowiali i mówią: ale jak to? Ktoś nas pyta o zdanie, o potrzeby? To są nastolatkowie. Skoro dzieci w tym wieku są zdziwione, że ktoś je pyta o potrzeby, to co się z nami dzieje? Jak mamy później rozmawiać? Artykułować potrzeby? Prowadzić dialog?
Jak wprowadzić taki kompromis, na który wszyscy się zgadzają
Znowu dochodzimy do sfery społecznej, a nie inżynierskiej. Ona jest w architekturze potrzebna?
Kiedy chodzi o jakość życia? Na pewno. Jest tak, że budżet się musi spiąć i dużym aktorem są wielkie firmy deweloperskie oraz właściciele biur. Tylko pytanie, czy aktorów jest więcej? I dlaczego większość musi dla zysku tych firm ponosić szkodę? To sprowadza się do tego, czym jest demokracja. Do pytania, jak wprowadzić taki kompromis, na który wszyscy się zgadzają. W którym każdy ponosi najmniej szkód. Żeby nie było tak, że jest tylko jedna strona wygrywająca.
Walka o ulice
Doszliśmy do przykładów, a u ciebie jest ich mnóstwo. Na ogół bardzo ciekawych. Moją ulubioną dobrą praktyką jest odmowa rewitalizacji placu w Bordeaux, bo stary był dobry. Masz jakieś ulubione przykłady dobrych pomysłów, które chciałabyś sprowadzić do Polski?
Ja bardzo unikam przykładów jeden do jeden. Projekt zawsze musi być dostosowany do otoczenia. To co sprawdziło się na tym skwerze, może niekoniecznie sprawdziłoby się na placu Wolnica, gdzie gdybyśmy zapytali standardowego użytkownika, powiedziałby zapewne, że chce więcej miejsc parkingowych. Ale podobają mi się pewne radykalne działania, które przeprowadzono w Nowym Jorku za czasów Bloomberga. Kiedy Janette Sadiq-Khan odpowiadała tam za sprawy transportowe, co opisała w książce „Walka o ulice”, którą polecam. Dużo mówi tam o tym, jak przebiega wytwarzanie przestrzeni. Wspomina o całym procesie jako o ciężkiej pracy. O komentarzach, z którymi się spotykała, o niemożliwości pewnych działań, przeciwnościach losu. To dobry przykład, jak wygląda proces tworzenia miasta. Historia „Walki o ulice” pokazuje, że wprowadzanie zmian jest trudne, ale potrzebne. Uważne badanie, opomiarowanie, obserwowanie przestrzeni, a potem, na bazie tych danych, projektowanie i wdrażanie zmian pokazuje, że to, co się robi ma sens.
To, plus angażowanie do pracy ludzi chętnych do zmian – pozwala robić dobre projekty. Właśnie to poszukiwanie możliwości, bo nie chodzi o to, by przenosić jeden do jeden projekty z innych miast. To co się uda w Krakowie, nie musi się udać w Katowicach. Charakter miejsca, ludzi, przeszłość, czy sama skala wpływa na to, co się sprawdzi, a co nie. Sercem zmiany są ludzie i wrażliwość projektantów i projektantek.
***
Magdalena Milert – absolwentka Politechniki Śląskiej, kierunku Architektura i Urbanistyka. Pracowała kilka lat w biurach architektonicznych, ale uznałam, że to nie jej bajka. Rzuciła tę pracę na rzecz opowiadania o tym, jak robić miasto. W swoich social media jako @pieing (Twitter, Facebook, Instagram) mówi o gospodarce przestrzennej, architekturze, urbanistyce oraz psychologi architektury i przestrzeni. Propaguję dobry miejski UX.