Pierwsze kobiety w polskim sejmie. Życiorys każdej to scenariusz na film
W pierwszym sejmie po odzyskaniu niepodległości znalazło się osiem kobiet. Mówiono na nie posełki, a niekiedy – złośliwie – poślice. Mimo, że należały do różnych partii – współpracowały. Na ogół nie mają swoich ulic, choć dla historii Polski są ważne. Powinny mieć w niej status bohaterek. Ich historie opowiedziała Olga Wiechnik w książce „Posełki. Osiem pierwszych kobiet”.
Życiorys każdej dałoby się zmienić w scenariusz filmu. Takiego ku pokrzepieniu serc. Trochę jak z literatury, która powstawała pod zaborami, by pokazywać, w jaki sposób być patriotą. Kończyły szkoły, w których absolwentki zobowiązywały się, że czego by w życiu nie robiły, jedną osobę w roku nauczą czytać. Zakładały szkoły ludowe, gdzie pokazywały, jak dobrze gospodarować, bo wiedziały, że bez tego Polska będzie biedna. Zdobywały pierwsze doktoraty przyznawane w Polsce kobietom. Ukrywały broń i „bibułę”. Walczyły o prawa robotników, chłopów i kobiet. Ratowały wywiezionych na Sybir.
Były ulepione z niezwykłej gliny. Jakiej?
Pan tutaj posiedzi. Komu to szkodzi?
Zofia Moraczewska – jej mężem był Jędrzej Moraczewski, który później został pierwszym premierem Polski po 1918 roku – na początku XX wieku mieszkała w Stryju. Z żonami robotników założyła tam spółdzielcze piekarnie i szwalnie. Szwalnia szyła między innymi mundury dla Legionów, które wtedy powstały i zaczynały rosnąć w siłę. Razem z piekarkami i szwaczkami pomagała też zaopatrywać je w broń. Zdarzało się, że jej dom zmieniał się w prawdziwy magazyn karabinów i pistoletów kupowanych za pieniądze zdobywane przez ludzi Piłsudskiego w napadach.
Jednego z takich dni w szafkach miała 600 browningów i 60 mauzerów, a do drzwi zapukał żandarm z nakazem przeszukania. „Gospodyni wita go bardzo uprzejmie” – opisała Olga Wiechnik – „zaprasza do stołu, dokłada wędlinki, przynosi wódeczkę. – Nie ma przecież potrzeby przerywania kobiecie posiłku, nieprawdaż? – uśmiecha się do gościa.” I zagaduje, wypytuje. Okazuje się, że brat żandarma pracował „pod” Moraczewskim i go lubi. Że sam żandarm nie ma nic przeciwko broni, bo wie, że Polacy strzelać będą do Rosjan, a Rosjan nie lubi. W końcu rewizji nie robi i odchodzi.
Wcześniej suwając z Moraczewską meblami, żeby sąsiedzi byli pewni, że do przeszukania doszło.
Posełki
Albo Zofia Sokolnicka. Ta pracowała w Sejmie, choć traciła wzrok. I to jak pracowała. Wiechnik: „Swoich sił nie oszczędza. W sejmie – mimo coraz słabszego wzroku – jest najaktywniejszą z posełek. Wchodzi na mównicę dziewiętnaście razy. Wchodzi sama, czy ktoś ją prowadzi? Bierze udział w opracowaniu dwudziestu ustaw. Jest w stanie je sama czytać, czy ktoś jej w tym pomaga?”
Wcześniej była szpiegiem.
Maria Moczydłowska była wiejską nauczycielką. Współtworzyła Lisków. Wzorową wieś II Rzeczpospolitej, gdzie w zaledwie kilka lat analfabetyzm zmniejszono z ponad 80 do niespełna 30 procent. A wśród dzieci niemal go zlikwidowano. Franciszka Wilczkowiakowa? Działaczka robotnicza, której ojciec i dziadek byli niepiśmiennymi robotnikami rolnymi. Pierwsza w rodzinie nauczyła się czytać. Kiedy przemawiała w sejmie, już w II Rzeczpospolitej, o biednych mówiła „my”. O posłach – „wy”.
Gabriela Balicka? Pierwsza Polka po studiach botanicznych. Jedna z pierwszych Polek z doktoratem. Pracowała na Uniwersytecie Jagiellońskim. Do sejmu weszła z list endeków, choć Dmowski uważał, że miejsce kobiet jest w domu, a nie w polityce. Musiał ją cenić.
Lub Irena Kosmowska, która życie skończyła zamęczona w niemieckim więzieniu. Trafiła do niego za organizowanie podziemia w czasie II wojny światowej. O jej charakterze dużo mówi to, co zrobiła już w latach 30. ubiegłego wieku. Zaraz po przewrocie majowym, gdy w Polsce coraz odważniej poczynała sobie cenzura i szykowano grunt pod procesy polityczne, Kosmowska wspierała Piłsudskiego. Ale kiedy kilka lat później zobaczyła, że Marszałek buduje dyktaturę, uznała, że nie może milczeć. – Za to co teraz powiem, mogę być aresztowana, lecz nie mogę powstrzymać się od powiedzenia, że Piłsudski jest obłąkańcem i że pozostajemy pod rządami obłąkańca! – powiedziała.
Przyszli po nią szybko. Proces też był szybki. Dostała pół roku odsiadki. Adwokat apelował, sprawa się przeciągała, ale ostatecznie wyrok potwierdzono. Zamknięcie jej było jednak politycznie niezręczne. Była znana. Za działalność niepodległościową siedziała wcześniej w carskim więzieniu. Wyrok więc był, ale po Kosmowską nikt się nie zgłaszał. Uznała więc, że nie może być tak, że nie respektuje się wyroków zapadających w państwie, o które sama walczyła. Spakowała się i poszła na komisariat, zgłosić się od odsiadki. Nie było jednak chętnego, który by prośbę zrealizował i ją zamknął. Nie bardzo wiedziano, co z tym wszystkim zrobić, więc Ignacy Mościcki ją ułaskawił.
Z czym walczyły
Jadwiga Dziubińska postanowiła, że chce w życiu pomagać chłopom. Nie wiedziała jednak, jak to robić. Zamieszkała więc z nimi. Nie jak „paniusia” z miasta, która patrzy, ale się nie brata. Na całego. Tak by poznać ludzi i problemy. Żeby wiedzieć, czego najbardziej potrzebują. Dowiedziała się. Najbardziej brakowało wiedzy. Wszystko robiono tak, jak robiono to wcześniej. Tymczasem techniki rolne poszły do przodu i łatwo można było poprawić plony. A lepsze plony – zauważyła – to mniej biedy.
Poszła do szkoły rolniczej, w której sama nauczyła się wszystkiego, co było potrzebne. Później zaczęła zakładać swoje szkoły. Najpierw dla mężczyzn. Później dla kobiet. W Kruszynku. Ta ostatnia nie podobała się wielu. Nie chciano, żeby kobiety uczyły się czytać i były odrywane od obowiązków w domu. Wśród tych, którzy uważali, że tak być nie może, był miejscowy proboszcz.
Szkołę, w której oprócz czytania, pisania i historii Polski, uczono jak prowadzić gospodarstwo, finansowało Towarzystwo Popierania Przemysłu Ludowego. Gdy ta się rozwinęła, złożono jej propozycję nie do odrzucenia. Tą był nadzór proboszcza nad poczynaniami Dziubińskiej i jej uczennic. Propozycja była nie do odrzucenia – albo się zgadzała, albo traciła finansowanie – ale przyszła posełka powiedziała: „nie”.
Proboszcz – relacjonuje Wiechnik – rozesłał do rodziców uczennic listy z nakazem, by natychmiast zabrali swoje córki „z tego bezbożnego miejsca”. W prasie pojawiły się artykuły wymierzone w szkołę. – Cóż z tego, że nauka gospodarstwa dobrze jest prowadzona, kiedy strona duchowa nie zadowala – pisał proboszcz w jednej z nich. Zarzuty? Takie, że uczennice nie zmawiały pacierza i mało się spowiadały. A lektury, które się w szkole pojawiały, źle nastawiały do kleru oraz dworu.
Dziubińska się nie dała. W ratowaniu Kruszynka zaangażowała się niemal cała prasa postępowa. Pieniądze zebrano. Rodzice – z jednym wyjątkiem – nie posłuchali proboszcza. Szkoła przetrwała.
Posłuszną być mężowi
Było to jeszcze przed I wojną światową. Ale kultura tak szybko się nie zmienia. I w takim samym klimacie pierwsze polskie posłanki (wtedy posełki) zaczynały w wolnej Polsce. Piłsudski, gdy przemawiał do pierwszego Sejmu, witał go mówiąc: „Panowie Posłowie”. Być może specjalnie pomijając kobiety.
A być może nie umiał pomyśleć, że jakieś decydują o losach kraju. I rzeczywiście niewiele brakowało, by nie decydowały. Prawa wyborcze i do głosowania, i do bycia wybieranymi przyznał im lubelski rząd Ignacego Daszyńskiego (była w nim Irena Kosmowska), który przetrwał tylko kilka dni. Podał się do dymisji, kiedy Piłsudski powiedział Daszyńskiemu: „wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić”.
Rząd więc szybko zniknął, ale prawo wyborcze dla kobiet zostało.
Nie musiało tak być. Klimat temu nie sprzyjał. Wiele mówiło o tym prawo. Przepisy w każdym zaborze były inne, ale łączył je stosunek do kobiet. „Wszystkie” – pisze Wiechnik – „dyskryminują kobiety. Najgorzej jest w byłym Królestwie Polskim, które swój Kodeks Cywilny oparło w dużej mierze na Kodeksie Napoleona z 1804 roku. A Napoleon uznał kobiety za niezdolne do samodzielnego myślenia i pozbawił je prawa do decydowania o sobie. (…) Najgorszy jest chyba ten przepis o posłuszeństwie: »Żona, winną będąc mężowi posłuszeństwo, winna będąc z nim mieszkać i za nim iść, gdzie mu się zostawać podoba, nie może bez jego zgody osobnych zarobków szukać«”
W praktyce – wylicza dalej Olga Wiechnik – oznaczało to, że bez zgody męża nie może pracować. Nie może dysponować swoimi pieniędzmi. Nie może występować w sądzie, ani podpisywać umów. Bez zgody męża nie wolno jej nawet przyjąć spadku. Nie może się rozwieść. Prawo do opieki ma ojciec. Chyba, że dziecko jest nieślubne. Wtedy odpowiedzialność jest jej. Zarabia mniej. Pierwsza jest zwalniana. Niezależnie – oczywiście – od tego, czy pracuje lepiej czy gorzej od mężczyzn. Pierwsza sejmowa sprawa Zofii Moraczewskiej dotyczyła zwalnianych z ministerstwa urzędniczek.
Zwrócono uwagę, że kobiety wyrzucano z pracy hurtowo, a mężczyzn te grupowe zwolnienia omijały.
Dlaczego? Okazało się, że tak nakazał minister.
Polki miały trudno. W Sejmie też. – Wchodzą na sale posłanki, […] mówią cienkim głosikiem pipi, pi, pipipipi, pip, pipi… – relacjonowały gazety ich pracę włożoną w nową polską konsytucję.
Płatny urlop to niedorzeczność
Posełki chciały to zmienić. I walczyły, by to zmienić. Powoli pchając sprawy do przodu. I nie zapominając o innych sprawach, które na życie kobiet miały wpływ duży i zły. Wśród nich była na przykład ustawa o służbie. Ta składała się wtedy głównie z kobiet. Kobiet, które często traktowano w sposób, który dziś trudno sobie wyobrazić. Kobiet, które pozbawione były nawet podstawowych praw. Spały w kuchniach. Były wykorzystywane przez paniczów z towarzystwa, którzy wprawiali się w sprawy damsko-męskie. Pracowały wiele godzin dziennie. Wyrzucić można je było w każdej chwili. I to z wilczym biletem.
Zmienić to próbowały wspólnie socjalistka Zofia Moraczewska i wybrana z list endeków Gabriela Balicka. Chciały niewiele. Między innymi ograniczenia czasu pracy do 12 (!) godzin dziennie, płatnego urlopu i emerytury dla kobiet, które życie spędziły w służbie. Także suchego miejsca do spania oraz tego, by do pracy nie brać dzieci poniżej 15 roku życia. Niewiele, ale zbyt wiele. Wśród posłów byli tacy, którzy uznali, że to niedorzeczność. Zwłaszcza przerwa na obiad i płatny urlop.
Lex Moczydłowska
Ustawa przepadła. Ale nie wszystkie projekty, które posełki pchały do przodu wspólnie, przepadły. Maria Moczydłowska postanowiła rzucić wyzwanie pladze, która trawiła polską wieś. I nie tylko zresztą wieś. Tą były pijaństwo i alkoholizm. Pierwszy pomysł miała taki, by wprowadzić w Polsce prohibicję. Posełkę ludowców wspierała i Zofia Moraczewska z lewicy, i Gabriela Balicka z prawicy.
Ta pierwsza mówiła w sejmie: „Wysoka Izbo! Gdyby sejm niniejszy składał się z posłów kobiet, losy wniesionej ustawy byłyby z góry przesądzone. (…) Niech nas na chwilę ten fakt zastanowi”. I przekonuje, że to kobiety ponoszą ciężar polskiego pijaństwa. – W chwili rozbioru Polski pito w Polsce na zabój – dorzucała Moczydłowska, która przekonywała parlamentarzystów, że chodzi o plagę zdrowotną i klęskę społeczną. Osłabiającą nie tylko pijących, ale też cały kraj.
Prohibicja upadła, ale tylko jednym głosem. Zamiast tego uchwalone zostało coś, co nazywano Lex Moczydłowska. Ograniczenie liczby sklepów i barów, a także mocy sprzedawanego alkoholu do 45 proc. i zakaz sprzedawania go nieletnim. Oraz zakaz sprzedawania go na kredyt lub pod zastaw.
Był to sukces kobiet w sejmie. Taki, który wywalczyły ponad partyjnymi podziałami.
W 1921 roku zniesiono też nakaz posłuszeństwa mężowi, który obowiązywał w byłym Królestwie Polskim.
Prawa kobiet, losy posełek
Wielu rzeczy, zwłaszcza kiedy chodzi o prawa kobiet i np. sytuację służby, nie udało się jednak przeforsować. Walczono o nie w kolejnych latach. Na ogół przegrywając, ale szykując grunt społeczny na zmiany, które w końcu musiały nadejść.
Posełki z pierwszego sejmu odegrały w tym ogromną rolę. Dla wielu kobiet stały się drogowskazem pokazującym, że można o swoje walczyć i uczącym, jak można to robić. Ich losy potoczyły się później różnie. Niektóre zostały w sejmie II RP. Inne zrezygnowały z takiej kariery lub przegrały wybory.
Jedne Polska Ludowa przyjęła lepiej. Inne gorzej. Najchętniej w roli bohaterek walki o prawa kobiet widząc te, które – jak Irena Kosmowska – zmarły przed jej nastaniem. Tak było wygodniej. Bohaterki żywe, zawsze mogły powiedzieć, co myślą o nowym ustroju.
Ważne jest i to, że coś je mimo wielu różnic łączy. To, że na ogół o nich zapomnieliśmy.
Kilka z nich było związanych z Krakowem. Sokolnicka studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim. Balicka tam uczyła i przez kilka lat mieszkała w Dębnikach. Zofia Moraczewska też miała krakowski epizod. Mimo to w mieście próżno szukać ulic, które nazwano by na ich część. Swoją boczną uliczkę ma tylko Irena Kosmowska. Pierwsza Polka, która otrzymała ministerialną tekę. Mamy za to ulice Mrozową, Skalną, Czerwoną, Białą i Zieloną. Podobnie jest w innych miastach.
Chyba czas to zmienić. To kobiety ulepione z niezwykłej gliny. Zasługują na pamięć.
- Czytaj także: Paniusie z mieszczańskiego Krakowa pluły jej pod nogi. „To ta małpa, co Rydla zbałamuciła”
***
Wspaniałą robotę w tym, by przypomnieć o tych zapomnianych bohaterkach polskiej niepodległości, wykonała Olga Wiechnik. Jej książka „Posełki. Osiem pierwszych kobiet” była podstawą tego tekstu. Gorąco ją polecam.