Od 34 lat prowadzi kiosk Ruchu w Nowej Hucie. “Traktują go jak konfesjonał”
W latach 90. ubiegłego wieku każdy małolat miał “swoje” kioski na osiedlu. Można było w nich kupić gumy ,,Donald”, zeszyt lub bilet na tramwaj. Dla starszych pani odkładała do ,,teczki” zamówione wcześniej gazety, też te dla dorosłych. Asortyment dostosowany był do potrzeb wszelakich. Jak zabrakło herbaty czy rajstop to leciało się do Ruchu.
Mam wrażenie, że kiosk osiedlowy z prasą staje się już fenomenem. Kiedyś stały na każdym rogu i na każdym osiedlu a teraz ich coraz mniej. Dlaczego?
Grażyna Kotolińska: Prowadzenie kiosku w dzisiejszych czasach to ciężki kawałek chleba i naprawdę trzeba się sporo napracować, aby wyjść na swoje.
Ale kiedyś było inaczej?
Od 1990 roku pracuje w kiosku na osiedlu Hutniczym. Rok później przyszedł czas prywatyzacji i każdy miał wybór albo opuszcza to miejsce albo je wykupuje. Ja postanowiłam zaryzykować i zainwestowałam. Wiązało się to z dużymi wyrzeczeniami, bo musieliśmy postawić kiosk na nowo. Ówczesne władze dały do wybory 3 projektu i trzeba było wybrać odpowiedni dla siebie. Kupiliśmy kiosk i się zaczęło. Człowiek był młodszy, pełen entuzjazmu, ale nie do końca wiedział jak to się je. Nie istniały hurtownie więc z towarem było ciężko, praktycznie wogóle go nie było. Kombinowaliśmy jak się da. Prasa natomiast cieszyła się dużym zainteresowaniem. Było “Tempo”, “Przekrój”, “Gazeta Krakowska” i to po gazety ustawiały się kolejki.
Przez wiele lat kioski Ruchu cieszyły się dużą popularnością. Kupowało się w nich niemal wszystko od rajstop i codziennej prasy po bilety, kosmetyki, chemię i zabawki. Dziś to głownie symbol czasów minionych.
A teraz po co przychodzą klienci?
Klientów mam kochanych, wszystkich ich uwielbiam. Przychodzą pogadać, pożalić się albo podpytać i po prostu zapytać co słychać. Śmieję się, że są też tacy, którzy traktują mój kiosk jak konfesjonał. Dzięki tej pracy znam całe pokolenia ludzi tutaj mieszkających. Ci co przychodzili jako dzieci ze swoimi rodzicami czy dziadkami sami mają już dzieci i też z nimi przychodzą. Ja dlatego jeszcze ten kiosk prowadzę, bo ja po prostu kocham ludzi i lubię handel.
Papierosy są teraz na marży 5 procent więc zastanawiam się, czy w ogóle jest sens to sprzedawać. Dlatego trzeba mieć wszystko, aby utrzymać się na rynku. Teraz wokoło Rossmany, Happy czyli konkurencja dużych sieciówek nas zabija. Kupują tak jak my w hurtowniach, ale więcej, więc i cenę mają lepszą. Kiedyś to przywoziłam autami proszki, lipiec to była cała wyprawka do szkoły, święto zmarłych to znicze, ale podkreślam dobrej jakości. I to wszystko szło. Teraz ludzie kupują mniej.
Kioski Ruchu są na ulicach polskich miast od ponad 100 lat. Pierwsza budka otworzyła się w 1919 r. na peronie Dworca Głównego w Warszawie. Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych RUCH Sp. z o.o. zarejestrowany został miesiąc wcześniej. Przyjęły się — w ciągu pół roku otworzyło się kolejne 59 punktów.
Jak było kiedyś?
W piątki kiedyś sprzedawało się po 150 sztuk Dziennika Polskiego i do tego jeszcze inne gazety a teraz w tygodniu pójdzie jedna sztuka. Dużą popularnością cieszyły się wtedy tzw. teczki. Odkładało się do nich wybrane tytuły dla konkretnych klientów. Była to usługa oczywiście bezpłatna a zainteresowany miał pewność, że o której godzinie nie zajrzałby to wybrane tytuły gazet na niego czekały. Odkładaliśmy „Przekrój”, „Tempo” czy „Świat Młodych”. Ludzie czytali więcej gazet. Były to czasy, gdy rynek zalany był bardzo dużą ilością tytułów. Wybrać było trudno a tytuły nawzajem się wypierały. Z prasy ludzie dowiadywali się o tym, co dzieje się nie tylko na mieście, ale i w świecie.
Domawiałam też w ciągu dnia tzw. drugi obieg, bo gazety tak dobrze się sprzedawały. Często czuć było jeszcze farbę drukarska albo gazeta była lekko lepka. Gazeta wówczas kosztowała grosze i dla domowego budżetu był to niezauważalny wydatek. Każdego było na nią stać. Ceny gazet z czasem rosły, rosły tez marże i spadała systematycznie sprzedaż.
Dlatego w moim kiosku jest wiele drobiazgów, kosmetyki, zabawki, mnóstwo pierdółek codziennego użytku. Długopisy, sznurówki, rajstopy, pędzelki czy kredki do oczu. Inaczej to by się nie utrzymało. Ale cieszę się, bo nie raz słyszę, że u ciebie Grażynko to wszystko jest. Mój kiosk o czym bardzo chcę wspomnieć angażuje się w wiele akcji charytatywnych. Jedną z nich jest nasza puszka, do której mieszkańcy wrzucają datki na rzecz Hospicjum Świętego Łazarza. Jestem dumna bo nasza zbiórka bije inne na głowę a to jest możliwe tylko dzięki moim wspaniałym klientom.
W czasach PRL-u w kioskach sprzedawano wszystko: prasę, chemię, bilety, znaczki, wyroby tytoniowe i kosmetyki. Pracowało się w nich ciężko, bo zimą było zimno a latem za duszno. W Polsce istniało ponad 31 tys. punktów sprzedaży i 200 hurtowni. Asortyment z czasem rozrósł się o napoje, doładowania telefonów oraz kupony Lotto.
Dzisiaj wszystko przeniosło się do Internetu, same redakcje zachęcają, by wykupywać u nich prenumeraty online. Sprzedając gazety w kioskach, sami podcinamy gałąź, na której siedzimy, bo w większości jest reklama o dostępie cyfrowym. Hasło „kup prenumeratę” oznacza po prostu „nie kupuj gazety w kiosku”.
Jadąc tramwajem, wszyscy mają telefony w ręce i coś przeglądają, słuchają a kiedyś w tych rękach mieli papierową gazetę. Poza tym wiele osób nie stać, bo ceny są coraz wyższe.
W przestrzeni miejskiej nadal można spotkać dobrze znane wszystkim kioski, większość z nich stała się warzywniakami, kwiaciarniami, sklepikami z niemiecką chemią. Część niestety znika i pozostaje po nich tylko puste miejsce.
***
Czytaj także: