„Szklarz się nie kłania”. Krakowski zakład, który przetrwał wszystko – nawet wojnę
– Mój ojczym przejął zakład od Żyda jeszcze przed wojną. Był to czas, gdy ulica Świętego Krzyża tętniła rzemiosłem. W okolicy działały stolarnie, ślusarnie, szewcy, i my — szklarze. Początki były trudne, bo to była precyzyjna robota, często bez maszyn, wszystko ręcznie. Pamiętam historię z tamtych czasów — jak się nosiło tafle szkła na plecach, jak się szlifowało ręcznie przy świetle dziennym. Zakład przetrwał okupację, PRL i transformację – opowiada Zbigniew Świerblewski, szklarz z Świętego Krzyża.
Przy św. Krzyża czas mierzy się nie zegarem, lecz taflami szkła. Czy pamięta Pan swój pierwszy dzień w zakładzie?
Zbigniew Świerblewski: To nie był żaden dzień, to był proces. Człowiek wchodził w to stopniowo. Najpierw się patrzyło. Potem próbowało. I psuło. Dużo psułem. Ale szkło to taki materiał, który wymaga pokory. Do dziś uczę się każdego dnia. I, szczerze mówiąc, nadal nie wszystko umiem.
Historia zakładu sięga początków XX wieku. Jakie były początki?
Mój ojczym przejął zakład od Żyda jeszcze przed wojną. Był to czas, gdy ulica Świętego Krzyża tętniła rzemiosłem. W okolicy działały stolarnie, ślusarnie, szewcy, i my — szklarze. Początki były trudne, bo to była precyzyjna robota, często bez maszyn, wszystko ręcznie. Pamiętam historię z tamtych czasów — jak się nosiło tafle szkła na plecach, jak się szlifowało ręcznie przy świetle dziennym. Zakład przetrwał okupację, PRL i transformację. W czasach komunizmu był miejscem pracy dla kilku rodzin. Zmieniali się właściciele, ale duch miejsca pozostał. Zachowaliśmy oryginalne narzędzia, wciąż mamy cyrkle, formy, stare szkła witrażowe. Te przedmioty są świadkami wszystkiego, co przeszliśmy.
To dowód, że zanim wynaleziono e-maile, mistrzowie zostawiali ślad atramentem. Te narzędzia przypominają, że nie jesteśmy właścicielami tradycji, tylko jej depozytariuszami. One mają duszę – trzymamy je nie dla wystroju, lecz dla pamięci.”
Czyli kontynuuje Pan nie tylko rzemiosło, ale też miejsce z długą historią?
Tak. Ten zakład istnieje tutaj od 1888 roku. 137 lat. Jesteśmy prawdopodobnie najstarszym nieprzerwanie działającym zakładem szklarskim w Krakowie – może i w Polsce. To zobowiązuje.
„Szklarz się nie kłania” – powtarza Pan w Radiu Kraków. Co to znaczy?
Szkło uczy pokory. Gdy spadnie, nie ma czego zbierać. Nie pochylam się nad odłamkami – wycinam nową taflę i idę dalej. Tu nie celebrowało się porażek, tylko zawijało rękawy.
A najbardziej niecodzienne zlecenie?
Kiedyś klient stuknął w ladę, rozsypał lustro na drobny mak i powiedział: „To proszę podnieść i skleić.”. Uśmiechnąłem się. Czasem najtrudniejsze jest wytłumaczyć, że szkło nie zna słowa „cofnij”.
Krzysztof Świerblewski: Montowaliśmy lustra w miejscach, gdzie nikt nie chciał się podjąć roboty. W “Szarej Gęsi” na przykład. Skomplikowane, precyzyjne. Ale się udało. Lubimy takie wyzwania.
Studia, korporacja – dlaczego wróciłeś do „szklanej izby”?
Po dziesięciu latach w open space’ie zrozumiałem, że tabelki nie pachną żywicą szlifierską. Tutaj praca kończy się nie mailem, lecz dotykiem – gdy klient ogląda lustro i widzi w nim siebie bez zniekształceń.
Co wnosisz do zakładu?
Laserowe pomiary, szybkie wizualizacje, internet. Ale esencją pozostaje ręka. Maszyna wytnie idealnie, lecz nie zrozumie, że kawałek szkła z puderniczki babci ma wartość sentymentalną, a nie finansową.
Czy w epoce produkcji masowej ręczne szklarstwo ma jeszcze rację bytu?
Coraz większą. Klienci wracają po coś niepowtarzalnego – lustro z fazą w kształcie łezki, witrynę z falistym szkłem, witraż jak w secesyjnej kamienicy. Fabryka tego nie zrobi.
Kraków się zmienia. Jak to wpływa na was?
Zbigniew: Dwadzieścia lat temu to była dzielnica rzemieślnicza. Teraz restauracje. Knajpy. Hostele. Ale lokalizacja ciągle działa. Klienci nas pamiętają. I wracają.
Krzysztof: Wchodzą i mówią: “Tylko wy nam to zrobicie”. Bo wiedzą, że nie odmówimy, że doradzimy, że naprawimy. Nawet jeśli chodzi o szkło za 30 złotych. My wiemy, że to czasem pamiątka po babci. I wtedy nie chodzi o pieniądze.
A sztuka? Czy szkło może być czymś więcej niż użytkowym rzemiosłem?
Zbigniew: Może. I często jest. Witraże, które robiliśmy, to małe dzieła sztuki. Kiedy patrzę na nie po latach, przypominam sobie każdy ruch ręki. To medium. Przezroczyste, ale ciężkie znaczeniem.
Ręczne rzemiosło kontra automatyzacja — jak to wygląda dzisiaj?
Krzysztof: Maszyny pomagają. Ale nie zastąpią ręki. Automat nie zamontuje szyby w starym oknie w kamienicy, nie wejdzie na rusztowanie, nie naprawi szkła po włamaniu. I nie pogada z klientem o tym, że to szkło ma dla niego wartość emocjonalną.
Zbigniew: To się czuje. I tego się nie da zastąpić.
Młodzi ludzie chcą jeszcze być rzemieślnikami?
Krzysztof: Coraz mniej. Każdy chce być kimś z internetu. Influencerem, testerem, ekspertem. Mało kto chce się uczyć fachu, który wymaga lat praktyki i nie daje od razu efektów. Ale to się zmienia. Zawodówki wracają. Bo jak nie będzie szklarza, to kto ci szybę zrobi?
Co jest dla Was najważniejsze w tej pracy?
Zbigniew: Ludzie. Klienci, którzy przynoszą ramkę po dziadku, lustro z międzywojnia, szkło z secesyjnej kamienicy. Trzeba to uszanować, odnowić z sercem.
Krzysztof: I to, że jesteśmy tu razem. Ja i tata. Czasem się pokłócimy, czasem nie zgadzamy, ale to szkło nas trzyma przy sobie. I historia, którą wspólnie tworzymy.
Czego życzyć zakładowi na kolejne lata?
Zbigniew: Pracy. I ludzi. Takich, co przyjdą i powiedzą: “Zróbcie mi coś, czego nikt inny nie chce”.
Krzysztof: I żebyśmy dalej byli miejscem, gdzie się przychodzi nie tylko po szkło, ale i po rozmowę. Bo to, co mamy tutaj, to nie tylko fach. To historia.
W cyklu czytaj także:
- Barbara Kańska-Bielak: moja babcia i mama współtworzyły fotograficzne dziedzictwo Krakowa
- Sushi od Mini Majka. Zjesz w Hucie, na Krowodrzy i na Dąbiu!
- “Kiedy zaczynałam pracę, Nowa Huta była pełna tych kwiatów. Pachniała różami”
- Niepozorna pracowania robi fenomenalne kołdry. “Nie mogłem się wydostać”