Śmietanka Nowohucka? Babcia, chłopak w dresie i pani z korporacji
– Spędziliśmy z Marcinem sporo czasu w Grecji – on aż piętnaście lat, ja cztery. Poznaliśmy tamtejszą kuchnię od środka, nie tylko tę serwowaną turystom, ale prawdziwą – domową, babciną. Wiemy, że oliwa to nie wróg, a prostota potrafi smakować najlepiej – mówi Kasia, właścicielka Śmietanki Nowohuckiej.
Skąd wziął się pomysł na “Śmietankę Nowohucką”? Czy to była wasza wspólna decyzja?
Tak, to była zupełnie wspólna decyzja – moja i Marcina. Nasze drogi zeszły się w życiu prywatnym, a z czasem również zawodowo. Oboje mieliśmy wcześniej swoje prace – Marcin jest kucharzem z krwi i kości, z wykształcenia i z powołania. To artysta w kuchni, prawdziwy rzemieślnik. Bez niego nie byłoby “Śmietanki”. Ja tylko “gadam” (śmiech), a on czyni cuda na talerzach.
A ty? Czym się wcześniej zajmowałaś?
Z wykształcenia jestem kulturoznawcą i menadżerką, ale – nie ma co owijać w bawełnę – z samego kulturoznawstwa trudno się utrzymać. Zawsze miałam dużo energii, ale korporacyjna wspinaczka po szczeblach kariery zupełnie mnie nie pociągała. W końcu uznaliśmy, że warto połączyć siły: Marcin gotuje, ja ogarniam całą organizacyjną machinę – zakupy, logistykę, trochę dorzucam się też kulinarnie. Jestem samoukiem, ale lubię dopieścić jakiś smak, dodać coś od siebie.
Jak wyglądały początki? Od razu ruszyliście z własną kuchnią?
Nie, na początku przejęliśmy istniejący lokal. Przez chwilę trzymaliśmy się poprzedniego menu – chcieliśmy dać się poznać gościom, zanim zaczniemy zmiany. A potem, krok po kroku, zaczęliśmy robić swoje. Od początku wiedzieliśmy, że najważniejsza jest jakość. To był 2015 rok – wokół dominowała nijaka „kuchnia bez polotu”, wszystko jakby odbite z jednej matrycy. A nam marzyło się coś innego – coś prostego, prawdziwego, a jednocześnie pełnego życia. Bez udawanego fine diningu.
Czyli najpierw jakość, a potem… śmiałość?
Dokładnie tak. Z czasem goście zaczęli nam ufać – wiedzieli, że nawet jeśli podamy im coś niespodziewanego, będzie smacznie. To był moment, w którym zaczęliśmy gotować na całego, po naszemu – zmienne menu, kuchnia fusion, inspirowana tym, co naprawdę lubimy jeść.
Wasza kuchnia ma południowy charakter – to nie przypadek?
W żadnym wypadku! Spędziliśmy z Marcinem sporo czasu w Grecji – on aż piętnaście lat, ja cztery. Poznaliśmy tamtejszą kuchnię od środka, nie tylko tę serwowaną turystom, ale prawdziwą – domową, babciną. Wiemy, że oliwa to nie wróg, a prostota potrafi smakować najlepiej. Od czasu do czasu robimy u nas „tydzień grecki” – wtedy ludzie dosłownie szturmują lokal. Słyszymy, że u nas jedzą lepiej niż w Grecji – ale to dlatego, że często tam jedli tylko w turystycznych knajpkach. A nie, jak my, u starszej pani na werandzie.
Pamiętasz pierwszy dzień działania restauracji?
Pewnie! Upiekłam wtedy 150 babeczek, które rozdawaliśmy ludziom na przywitanie. Lokal działał jeszcze pod starą nazwą, po poprzednich właścicielach. Marcin, zestresowany, ugotował gigantyczne porcje – bał się, że nie trafi w gusta (śmiech). Goście byli zachwyceni, ale mówili: „Pyszne, tylko za dużo!”. I tak już zostało – nasze porcje do dziś są konkretne.
A nazwa „Śmietanka Nowohucka”? Kiedy się pojawiła?
Wymyśliłam ją jeszcze zanim przejęliśmy lokal. Marzyło mi się miejsce, w którym przy jednym stole siadają babcia, chłopak w dresie i pani z korporacji. Miejsce spotkań – nie podziałów. Wprowadziliśmy tę nazwę dopiero po dwóch latach, gdy poczuliśmy, że mamy już swoją tożsamość i że to już naprawdę „nasze” miejsce.
Zbudowaliście coś więcej niż restaurację…
Zdecydowanie tak. To społeczność. Znam niemal wszystkich naszych gości – jesteśmy jak sąsiedzi. Wpadamy do siebie, rozmawiamy. Goście wiedzą, że moja córka jest na zielonej szkole, a ja wiem, co słychać u ich dzieci. Doradzam, co zamówić, a oni szczerze mówią, co sądzą. To relacja – nie transakcja.
Macie menu dnia i stałe pozycje – co najlepiej oddaje wasz styl?
Nasza kuchnia to południowy temperament i polska dusza. W menu dnia często pojawiają się klasyki: schabowy, duszone mięsa, sztuka mięsa z chrzanowym sosem. Wszystko robione na świeżo – żadnego podgrzewania z rana. Gotujemy à la carte. Są też smaki dzieciństwa – jak sałata ze śmietaną, jajkiem i cukrem. Takie proste, a ludzie kochają.
Goście wracają?
Zdarza się, że ktoś przylatuje z Grecji i pierwsze kroki kieruje do nas – na grecki obiad „na dobitkę”. Wiedzą, że menu się zmienia, więc zaglądają na nasze profile na Facebooku i Instagramie, żeby sprawdzić, co dziś gotujemy. To ogromna radość i motywacja.
Czym wyróżnia się „Śmietanka”?
Tym, że gotują tu właściciele. Nie ma inwestora, który liczy zyski zza biurka. Nie ma miejsca na ściemę. Nic nieświeżego, nic oszukanego. Jeśli jedziemy na urlop, to zamykamy lokal – nie zostawimy go w niepewnych rękach. Tworzymy miejsce, w którym ważniejsza jest relacja niż rachunek. To jest nasza „śmietanka”.
Brzmi, jakbyście planowali rozwijać „Śmietankę”?
Tak, mamy plany stworzyć coś bardziej popołudniowo-wieczornego – bardziej restauracyjnego. Ale… jeszcze nie teraz. Powołaliśmy niedawno na świat cudowną dziewczynkę. Ma już osiem lat, ale wciąż chcemy być blisko. Marzy nam się, że będzie przychodzić do nas po szkole, odrobi lekcje, pogada z koleżankami, a potem – kto wie – może razem pokrzątamy się po kuchni. Na razie jesteśmy przede wszystkim rodzicami. „Śmietankę” zamykamy o 16:00 i wracamy do domu. Weekendy też są nasze. Jasne, zawsze coś się zepsuje, trzeba posprzątać – ale nie pracujemy. Jesteśmy wtedy rodziną.
Czyli zdrowy work-life balance.
Można tak powiedzieć. Tyle że u nas to nie slogan – to filozofia. Nigdy nie gonił nas wyłącznie zysk. Umiemy odpuścić, poczekać. Wiemy, że wszystko ma swój czas. A na wieczorną restaurację – jeszcze przyjdzie moment.
A przecież wieczorem można więcej zarobić…
To prawda – nie na obiadach za 30–40 zł, tylko na kolacjach za 80 zł i lampce wina. Ale konsekwentnie od dziesięciu lat nie mamy alkoholu. I nie zamierzamy. Nie chcemy być kolejną pijalnią na osiedlu. To nie nasza bajka.
A co sprawia wam największą radość?
Tworzenie. Uwielbiamy wymyślać nowe dania. To dlatego ludzie wracają – bo u nas nigdy nie jest nudno. Mamy swoje klasyki, ale zawsze pojawi się coś nowego. Po powrocie z Rzymu zorganizowaliśmy „Scouting Bocca Romana” – wielką ucztę z cielęciną i szynką parmeńską. Finansowo kompletnie nierentowną, ale ile było przy tym radości! To są nasze perełki – gotujemy je nie dla zysku, ale z miłości. Dla siebie i dla naszych gości. To najlepsza reklama – tej nie kupisz w żadnej gazecie.
Czyli zrealizowaliście już część marzeń?
Zdecydowanie. Na początku mieliśmy mnóstwo energii – współpracowaliśmy z Norwidem, z Fundacją Promocji Nowej Huty, robiliśmy catering, ulotki, wszystko. Był moment, że myśleliśmy o przejęciu lokalu po zamykającej się „Marchewce” w NCEKu… Ale realia były twarde – nie mieliśmy środków na taką inwestycję.
Realizm zamiast fajerwerków?
Dokładnie. Nie jesteśmy typem inwestorów, którzy otwierają drugi, trzeci lokal. My robimy swoje, po cichu. Czasem lepiej, czasem trzeba coś dołożyć. Ale starcza na życie, na wyjazd, na remont kuchni. Nie gonimy za wszystkim – jesteśmy zwykłymi ludźmi pracy.
Ile razy chcieliście to rzucić?
Niezliczoną ilość razy (śmiech). Bo własny biznes to orka. Ciągle coś: nowe opłaty, wyższy ZUS, pandemia. Ale nie kombinujemy. Robimy uczciwie, po swojemu. Nie jesteśmy na Pyszne.pl ani żadnych platformach – jak ktoś chce zamówić, to po prostu dzwoni. Rozmawiamy, doradzam, rozwiewam wątpliwości. Dowóz jest, oczywiście – współpracujemy z firmą kurierską Stava, która zajmuje się dostarczeniem jedzenia. Ale kontakt zawsze jest bezpośredni – konkretnie, po ludzku.
A ile dań podajecie na co dzień?
Codziennie mamy zestaw obiadowy: zupa i drugie danie. Do tego nasz kultowy, gigantyczny schabowy – od dziesięciu lat nie schodzi z menu. Plus 3–4 dania rotacyjne, w zależności od sezonu i dostępnych składników. Makarony, sałatki, karkówka z kminkiem, polędwiczki… Wszystko robimy sami. Nawet dania w słoikach – bez konserwantów, z czystym składem. Czosnek, wino, pomidory, zioła – i już.
I wszystko świeże?
Z ręką na sercu – tak. To moje dziecko, moja rodzina to je. Jak mogłabym podać coś podejrzanego? Warzywa kupuję na placu Bieńczyckim – łatwo mnie poznać po skrzynkach z kalafiorem. Nie umiem się targować, więc wracam z dziesięcioma – bo pan „dołożył jeszcze jedną”.
A co cieszy najbardziej?
Kiedy goście wychodzą i mówią: „Jak zawsze pyszne”. To „jak zawsze” znaczy wszystko. Czasem się rumienię, ale wiem, że wracają, bo u nas znajdą coś innego – ciekawego, zmiennego, prawdziwego. I to jest największa nagroda.
Śmietanka Nowohucka mieści się na osiedlu Wysokim 22c w Nowej Hucie. Aktualne menu, codzienne obiady i propozycję z daniami dnia można podglądać na ich profilach: Facebook Instagram
Warto tam zaglądać – bo karta zmienna i codzienność w Śmietance zawsze pachnie czymś innym.
***
Czytaj także:
- „Szklarz się nie kłania”. Krakowski zakład, który przetrwał wszystko – nawet wojnę
- Barbara Kańska-Bielak: moja babcia i mama współtworzyły fotograficzne dziedzictwo Krakowa
- Sushi od Mini Majka. Zjesz w Hucie, na Krowodrzy i na Dąbiu!
- “Kiedy zaczynałam pracę, Nowa Huta była pełna tych kwiatów. Pachniała różami”
- Niepozorna pracowania robi fenomenalne kołdry. “Nie mogłem się wydostać”