Jaroslav Hašek: Kamień życia
W roku pańskim 1460 opat klasztoru w Stalhausen, Bawarii, w cichości ducha błagał Boga, aby Bóg Najwyższy – pan wszechświata i dawca rozumu – zesłał nań Ducha Świętego, aby on opat Leonardus, mógł wykryć kamień filozoficzny i eliksir życia.
Przed nim pod brzuchatą retortą migotał ogień: bulgotały w niej gotujące się odwary, obok czekały tygle, gotowe przyjąć w siebie dostatecznie rozpuszczone już składniki i wyprażyć je z kolei na twardą masę. Opat Leonardus nabożnie przyzywał Boga miłosiernego, by wejrzał na najpokorniejszego sługę swego, który – nie uciekając się do diabelskich sztuczek, bez pomocy sił nieczystych i szatanów – szuka kamienia filozoficznego i eliksiru życia.
Z pobliskiego refektarza aż tutaj dobiegał chór mnichów, którzy pod surowym sklepieniem gotyku omawiali ponurym głosem: Pater noster qui es in coelis.
Skandując poszczególne sylaby starali się przekrzyczeć jeden drugiego, głodni byli bowiem i źli. Mianowicie opat celem uzyskania większego skupienia ducha zarządził dla wszystkich – z wyjątkiem siebie – wielkie ograniczenie jadła i napoju. Opat Leonardus otworzył dębowe drzwi refektarza i z twarzą uduchowioną rzekł:
– Módlcie się aż do zachodu słońca!
Potem powróciwszy do swej alchemicznej pracowni ukląkł na klęczniku przed Ukrzyżowianym i w niemal zaczął się modlić.
– Boże, Zbawicielu, ześlij jasny promyk na sługę swego, oświeć umysł jego, by dla zachowania chrześcijaństwa wykrył eliksir życia i kamień filozoficzny. A jeśli to grzech, że właśnie do eliksiru wsypuję proszek ze spalonego heretyka, co to miał chodzącego na dwóch łapach czarnego kota, którego ku Twej czci i chwale wraz z jego opetanym przez diabła panem spaliliśmy w Wigilię pod bramą w Stalhausen grzech. Wiekuisty Boże, odpowiedz, a ja będę Ci posłuszny!
Bóg żadnego znaku nie zesłał. Zagotował więc opat proszek ze spalonego czarnoksiężnika i z jego kota i odmawiając „Ojcze nasz”, wraz z rzyczącymi obok w refektarzu mnichami wlał w tygiel zawartość retorty, postawił na trójnogu i z czystymi, pełnymi naboźności myślami zaczął ją prażyć.
Kiedy zapadł zmrok, opat Leonardus przeszedł do refektarza pozostawiając ogień na obmurowanym palenisku, by wyprażyć do reszty syczącą i pryskającą masę.
W refektarzu dźwięcznym i ojcowskim tonem nauczał o miłości bożej, potem kazał mnichom iść spać na twarde łoża, zalecając im przed snem miłe Bogu z biczowanie własnych grzesznych ciał. Przyklęknąwszy przed wieczną lampką, zapalił łuczywo i wyszedł na dwór.
Miły i niezmordowany opat ruszył na obchód po gospodarstwie klasztornym. Poszedł obejrzeć prosiaki, by przekonać się, w jakim są stanie. Wczoraj stwierdził, że były bardzo mizerne.
Oto zatroskany opat powziął podejrzenie, że mnisi w okresie nakazanego im przez niego postu dobierają się do karmy z pośledniej mąki, jaką polecił gotować dla wieprzków, że bluźniąc Bogu i okradając wieprze tuczą swoje grzeszne ciała. Wieprze chudły bowiem w ostatnich czasach.
Nie były to już te rozkoszne różowe i miłe baryłeczki, na których cześć, a Bogu na podziękę, opat Leonardus wyśpiewywał psalmy. A miłych tych stworzonek było czterdzieści, tyle właśnie, ilu mnichów. Skoro więc czterdziestu mnichów bluźnierczo zjadało strawę czterdziestu wieprzków, jakże więc było możliwe, by te biedaki pochrząkiwały wesoło po dziedzińcu klasztornym, wnosząc do ponurych cel mnichów echo bujnego życia i młodości. uczywo pryskało; w czerwonym jego blasku opat spojrzał na nieszczęsne wieprzki. Poznały swego opiekuna i zachrząkały tak żałośnie, że dobrego opata zakłuło coś pod sercem.
– Bracia – przemówił do nich opat ze smutkiem, patrząc na wychudłe ciała – w jakimże widzę was stanie?
Tu dobry opat westchnął i zapłakał. A kiedy spostrzegł puste koryta, rzucił klątwę na mnichów i poszedł uderzyć w dzwon klasztorny. Mnisi znów zgromadzili się w refektarzu; wówczas tak do nich przemówił:
– Biczujcie nikczemne swe ciała! Okradacie wieprze i nie przestrzegacie postu. Bóg was skarze! Na kolana, nędznicy!
Był w tej chwili jakby w ekstazie. Światło wiecznej lampki padało na jego twarz, a on wołał:
– Módlcie się o przebaczenie! Nieszczęsne wieprze!
Zaczęli śpiewać misericordia, a opat zszedł do piwnicy i tam, zgrzytając zębami ze złości, wypił dzban wina.
Wróciwszy do refektarza oświadczył, że wyśle ich pieszą pielgrzymka do Rzymu, do papieża Innocentego III, by głowę chrześcijaństwa błagali o przebaczenie, a potem kazał im iść spać. Sam natomiast poszedł do ciemnej komórki, przeprowadzał doświadczenia: wetknąwszy łuczywo w kominek zaczął oglądać wyprażoną masę. Była ciężka i miała metaliczny połysk.
Opat Leonardus zbladł. Nie był to kamień filozoficzny, który zgodnieaze starą księgą, stanowiącą do niedawna własność spalonego czarnoksiężnika, winien być zupełnie lekki i przezroczysty. A przecież glinka, z której wypałał ów kamień filozoficzny, ze wzgórza pod Stalhausen, gdzie ludzi łamano kołem i gdzie – jak powiadają – w Wielki Piątek ukazuje się jasna łuna. Padł na kolana i zapłakał. Potem, bijąc się z pokorą w piersi, zwrócił się do Ukrzyżowanego:
– Boże mój, Zbawicielu; uznałeś mnie niegodnym swej łaski…
Wyjął z tygla ziarnistą masę, wyniósł ją na dwór i wysypał na ziemię.
*
Mnisi znowu dni parę pościli i chudli, ponieważ troskliwy opat dbał o ich zbawienie wieczne i o to, by nie wyjadali wieprzom karmy.
Wieprzki zaokrągliły się nadzwyczajnie. To było wprost niemożliwe, by po długim okresie głodowania tak szybko przybierały na wadze. Ale im bardziej mnisi chudli, tym bardziej wieprzki się poprawiały. Ten kontrast był zbyt widoczny.
Aż pewnego dnia opat Leonardus zauważył, że wieprzki coś chrupią na dziedzińcu, i czegoś szukają. Podszedłszy bliżej spostrzegł, że zlizują resztki wyrzuconego z tygla kamienia filozoficznego. Padł w kaplicy na kolana. Zrozumiał nagle, że Bóg się nad nim ulitował: pozwolił mu wykryć nie eliksir, ani też kamień filozoficzny, lecz środek odżywczy, ekstrakt krzepiący i wzmacniający siły – kamień życia…
Tego samego dnia jeszcze udał się wraz z mnichami na „wzgórze kaźni“ pod Stalhausen, by tam z ziemi ukopać glinki potrzebnej do wyrobu kamienia życia.
Kiedy zapas materiału był już gotów, żal mu się zrobiło wychudlych mnichów: pragnąc, aby obrośli w tłuszcz tak jak jego wieprze, kazał wrzucić do przeznaczonej dla mnichów czarnej kaszy stluczony na proszek kamień życia, sam zaś ze smakiem zajadając prosiaka obserwował z radością, że kasza mnichom smakuje.
Do rana wśród strasznych boleści zmarło wszystkich czterdziestu mnichów, opat Leonardus pozostał sam.
Kamień życia – bylo to nic innego, tylko metal antymon, który opat Leonardus wykrył w roku 1460 w Stalhausen w Bawarii, nazwawszy go żartem po łacinie antimonimu (,,przeciw mnichom”). Przez resztę swojego życia opat Leonardus zajmował sie hodowlą prosiąt, którym antytmon zupełnie nie szkodził i które tak obrastały w tłuszcz, że stały się słynne w całym kraju. Wreszcie ówczesny cesarz niemiecki obdarzył opata Leonarda tytułem hrabiego.
Tłumaczenie: Stefan Krysiak
Tekst znajduje się w domenie publicznej
–1 Komentarz–
[…] wystąpił dobry wojak Szwejk ci zameldowawszy się oficerowi […]