Chrzciny Iwi
Kiedy, kreśląc te karty, wpatrzyłem się w odległą przeszłość, odnalazłem jedno jeszcze wspomnienie: chrzciny Iwi. Ach, te chrzciny Iwi, co to było koło nich śmiechu. Kiedy Przybyszewscy przybyli do Krakowa, przywieźli z sobą dwoje dzieci; Zenonek — już trzyletni kawaler — i kilkumiesięczna Iwi, która ten pierwszy okres swego życia spędziła na tułaczce po Europie, tak że nawet nie było czasu jej ochrzcić. Stach, który, poza kwestią religijną, był wielkim tradycjonalistą — rzecz u cyganówczęstsza, niżby się zdawało — mówił o tych chrzcinach ciągle, zachwycony był, że ma dom, meble — jakże na krótko! — i że będzie mógł godnie dopełnić tego obrządku, z kumami, z oblewaniem, po polsku, po kujawsku, po chłopsku. Nareszcie nadszedł ten wielki dzień, a po nim wieczór, na który Stach zaprosił kogo tylko mógł.
Zaprosił… Z tymi zaproszeniami Stacha bywało doprawdy rozmaicie. Tutaj, oczywiście, były poważne; ale zwykle nie brało się ich dosłownie. W chwilach rozlewności zapraszał, zapraszał, po czym na drugi dzień bardzo był zaskoczony, gdy ktoś w oznaczonej porze się zjawił. (Przez jakiś czas, w kołach bliskich Stacha, z późniejszego, warszawskiego okresu, weszło w modę przysłowie: Zajączka jakoś nie ma. Wzięło się stąd. W czasie jakiegoś przyjacielskiego wieczoru, wkrótce po przybyciu do Warszawy, Stach zaprosił świeżo poznanego literata na drugi dzień do siebie na obiad, „na zajączka”. Ów, jeszcze nieobyty ze Stachem, a znający formy — podobno to był Lorentowicz — ubrał się, jak przystoi, w żakiet i przybył punktualnie. Stach powitał go z pewnym zakłopotaniem; coś mu widocznie świtało w głowie; przez dobrą godzinę nerwowo zabawiał gościa jak gdyby oczekując cudu, aż w końcu z nagłą determinacją pochylił się do jego ucha i rzekł: „Zajączka jakoś nie ma, ale pożycz pan rubla, to poślę po wódkę”).
Otóż, faktem jest, że, na godzinę przed przybyciem chrzestnych gości, w domu Stacha nie było „zajączka” ani śladu. I nie tylko zajączka… A zaproszonych było mnóstwo osób, i to nie tylko codziennych cyganów, ale i dystyngowanej sosjety! Stach wyszedł na miasto w nadziei że coś, gdzieś… Wierna jego gromadka była w owej porze już bardzo wypłukana. Na wódkę może by starczyło, ale nie chrzci się przecież samą wódką… Nawet Stasinek, choć miał w głowie „siła fortelów”, stał bezradny! Naraz, przypadkowo, napatoczył się z wizytą Józefat Nowiński z Warszawy, który wziął świeżo nagrodę na konkursie dramatycznym za swoją Białą gołąbkę i który, upojony szczęściem, wybierał się przez Kraków do Wiednia, gdzie zamierzał kupić lornetkę i inne sprzęty nieodzowne dla początkującego światowca. Z tym wszystkim zwierzył się niebacznie w kawiarni poprzedniego wieczora… Ujrzawszy Józefata, Stasinek otaksował go bystrym spojrzeniem i wyciągnął go do sąsiedniego pokoju na konferencję; gdy wyszli, Stasinek zakręcił się, znikł, i niebawem zaczęły się zjawiać kosze, paczki, butelki, mięsiwa… Kiedy nadeszli goście, stół był już pięknie nakryty: takich chrzcin nie powstydzono by się nawet na Kujawach.
Na drugi dzień Józefat Nowiński był nieco zafrasowany; zapytywany o podróż do Wiednia, powiadał, że jeszcze nie wie, o kupnie lornetki już nie było mowy. Czekał przez kilka dni w Krakowie, nie wiadomo na co, wreszcie nie doczekał się i wyjechał. Co gorsza, Stach wyszydził mu i sponiewierał jego Białą gołąbkę, która zresztą w teatrze krakowskim zrobiła sumienną klapę. Nic dziwnego, że Nowiński w artykułach swoich nie potraktował Stacha zbyt czule. Ale czemu biedny Józefat niedługo potem sobie w łeb strzelił? Licho go wie. On też był z rzędu tych, którzy mogliby się skarżyć — jak ów malarz — że Bóg im „dał talent, ale mały”. Jak można zresztą nazywać się Józefat?
Na razie, Józefat, fundator mimo woli, żyje, siedzi w kącie i patrzy cokolwiek oszołomiony, jak w domu Stacha zabawa idzie szeroko. Apud Polonos nunquam sine clamore et strepitu gaudia fiunt, objaśnia go po Sienkiewiczowsku któryś z bandy, lejąc mu zdradliwie szklankę Czuby (tak nazywano ohydny węgierski koniak kupowany w szynczku na rogu, a szczycący się egzotyczną firmą Czuba Durozier). W istocie ryk był piekielny. Ale niebawem uciszyło się, bo Józef Kotarbiński, przetańczywszy z panią domu na nutę Słońce i pogoda, przystanął koło grajka i zaśpiewał improwizowaną strofkę. Odśpiewał mu, przetańczywszy z kolei, natychmiast geolog Grzybowski, i dosłownie parę godzin ciągnął się, ku niesłychanej radości Stacha, ten taneczny pojedynek na improwizowane krakowiaki. To się nazywa artystyczne poczucie stylu: chrzciny — to chrzciny! Było już dobrze szaro, kiedy Kotarbiński usiadł w fotelu i wśród religijnej ciszy, zaczął, jakby do siebie, mówić strofy Beniowskiego, te najpiękniejsze: Twój czar nade mną trwa…
To wszystko brzmi jakby jakieś echo Murgerowskiej cyganerii. Boże drogi, co za niewinność! Bo, jak rzekłem, w historii Przybyszewskiego ten pierwszy okres krakowski zajmuje dość odrębne miejsce. To były w jego udręczonym życiu jedyne może chwile pogody — bardzo niepewnej — jedyne chwile jakże nietrwałego spokoju. W patetycznej sonacie tego życia to było jakby scherzo. Wszystko, przy zachowaniu jego cech indywidualnych, barwi się tonem żartobliwym, jest mniej tragiczne, mniej ponure, niemal jowialne. Bo i dolę w tej krótkiej chwili w istocie miał lżejszą. W Niemczech paliło mu się już pod nogami. Kiedy Wincenty Lutosławski, poczciwie, ale trochę po doktrynersku, ściągał go do siebie do Hiszpanii, aby mu „uzdrowić duszę”, stwierdza w swoim liście, że pisarz znajduje się „na drodze do rozpaczy”. Trudno się dziwić: młodzi pisarze niemieccy, już sławni, przymierali w owym twardym Berlinie głodem, jak miał tam wyżyć poeta, kapryśny, niepodległy, a raczej podległy wszystkim niebezpiecznym nałogom, który w dodatku obarczył się żoną i dwojgiem dzieci! Zarobić trudno, pożyczyć wśród obcych też niełatwo. Przy tym tak obco, w Berlinie czy w Skandynawii, tak obco dla tego rozlewnego Kujawiaka!
Naraz, kiedy dosłownie nie wie, co z sobą począć, dostaje listy, namawiające go do Krakowa. Chwyta się tej myśli. Jedzie z Norwegii jak w upojeniu. „Całe szczęście (pisze w swoich Wspomnieniach), że na pieniądze, które wiozłem do Polski, miałem czek na Wiedeń, inaczej bym był bez jednego centa przyjechał do Krakowa; ten czek mnie uratował”. Spyta ktoś, jak można w wagonie, w drodze, nie zatrzymując się, wydać pieniądze: Przybyszewski i ten sekret posiadł! A skąd Stachowi te pieniądze, te czeki na Wiedeń? Stąd, skąd i wielu innym Stanisławom: Paderewski, opatrznościowy Paderewski!
Rozkoszne są te wyznania Przybyszewskiego, świadczące, jak mało on chodził po ziemi. Ten redaktor „Gazety robotniczej” powiada, iż „był przekonany, że w Galicji tak samo Niemcy Polaków dławią jak w Prusiech”; bał się adresować po polsku listu do Krakowa, bo był przekonany, że list taki zaginie. „Byłem jak oszołomiony, gdym wszędzie na ogół słyszał tylko język polski — tragarze, urzędnicy, kelnerzy”. Ale nie tylko język polski upajał Stacha; czekały go inne niespodzianki. „Gnany przemożną tęsknotą, jechałem do Polski, ale przez głowę mi nie przechodziło, żebym miał kiedykolwiek jaką rolę w Polsce odegrać. Byłem na to przysposobiony, że pies kot się o mnie nie zatroszczy, że będzie tak, jak było w Berlinie; małe kółko artystów, żyjące całkiem poza obrębem społeczeństwa”… Tymczasem… to, co Stacha zaraz na wstępie spotkało, przywodzi mu na myśl scenę z Rewizora z Petersburga. Musiało to wrażenie być wiernie takie, bo kilka razy w tych wsponmieniach, chcąc określić swoją sytuację, powraca do Rewizora. Odczuwał to — powiada — „aż do przykrości, aż do zawstydzenia”:
„To przykre wrażenie potęgowało się w ciągu całego wieczoru; zaledwie włożyłem papierosa do ust, już znalazło się jakby na wyścigi kilka zapałek; nie zdążyłem jeszcze zawołać na kelnera, a już zjawiał się z całą tacą wódek i zakąsek; — zapytałem, gdzie mogę mój czek zrealizować, a w tej chwili wypłacono mi całą zawartość mego czeku i to w samych pięcioguldenówkach, aby suma pokaźniej wyglądała…
Czy to nie jest wzruszające?
Ktoś mu znajduje mieszkanie, ktoś mu je mebluje, najbardziej utalentowani malarze spieszą mu zdobić ściany; kiedy nie ma grosza w domu, ktoś wtyka kucharce parę guldenów na obiad. Wciąż nowi ludzie, nowe fizjognomie, a wszystko kręci się koło Stacha, wszystko pije jego słowa. Kraków był jak stara zasuszona wdowa, której spadł nagle z nieba młody czarujący amant; Kraków oszalał! Przybyszewski, wspominając te czasy, pisze o staczanych walkach. Ale co to były za walki? z kim? Jedynie literaci boczyli się na niego, ale ci jego osławieni „mydlarze” ani trochę; gdyby chciał, mógł był chodzić z wieczoru na wieczór, z rautu na raut; mydlarze, a zwłaszcza mydlarki, aż drżą do tego, aby oglądać tego osławionego truciciela dusz. Publiczność przepełnia salę na jego odczycie o czarnej magii, gdzie oszołomionym młodym panienkom opisuje dokładnie phallusa szatana (opatrzony był kolcami, chytrze ustawionymi pochyło, jak u jeża). A jeżeli nie było walki, to dlatego, że nie było armii nieprzyjacielskiej, ani twierdzy; nie było czego zdobywać. Stary hetman krytyki, Stanisław Tarnowski, był już dość ośmieszony. „Czas” drukował Anioła śmierci, odmładzał się na gwałt. Teatr Pawlikowskiego był dla młodych, dom Sewera Maciejowskiego, najżywsze centrum artystyczne, zawojowany był przez młodych, co prawda… mało młodych.
Tak jak troska o byt była w owym okresie życia Przybyszewskiego lżejsza, tak samo i wytężenie jego siły twórczej. Żyje ze swego bogatego wówczas kapitału; przebija swe walory na polską monetę; rozmienia je po trosze na drobne… Upaja się swymi prymicjami polskiego języka, i wypoczywa, bawi się, śmieje się swoim zawsze cokolwiek niepokojącym śmiechem. Los tego tragicznego i tragedię niosącego człowieka jakby przycupnął na chwilę.
Kiedy sobie wspominam ówczesne sceny krakowskie, nawet to, co tak patetyczną nutą brzmi w innych jego momentach, tu barwi się groteską. Na przykład porywy religijne tego „satanisty”, którego młodość kołysała się hymnem Święty Boże. Pamiętam taką scenę. Powrót do domu ze Stachem, którego zawsze odprowadzało się gromadnie, miał swój ustalony porządek. Wstępowało się po drodze gdzie się tylko dało. Ostatni etap, to był mały szynczek przy ulicy Karmelickiej, gdzie nad ladą widniał napis, jakże charakterystyczny dla ubożuchnego Krakowa: „Po godzinie 11-ej potrawy i napoje o 1 centa droższe”. Istotnie na jajku na twardo i kieliszku wódki było to podrożenie o 33 proc., bardzo poważne! Stamtąd już prosto do domu, nie było już nic: droga wiodła pod cudownym ołtarzem kościoła na Piasku.
Religia, Obyczaje
Jednego dnia, Przybyszewski, rozebrany skruchą, zatrzymał się przed ołtarzem, przyklęknął i długo się modlił. Po czym, jeszcze na klęczkach, wyjął papierośnicę i już gotował się zapalić papierosa od lampki płonącej przed obrazem, kiedy Godziemba Wysocki, unus defensor, któremu aż dech zaparło, chwycił go za rękę karcąc go słowami: „Cóż ty, Stachu, żyd jesteś, poganin?”
Druga historia przypomina mi ową spowiedź biednego Leliana, — Verlaine’a — tak zabawnie opisaną przez Anatola France. Przyjechał mianowicie do Krakowa osiemdziesięcioletni blisko, ale bardzo czerstwy ksiądz z prowincji i zachodził wieczorami do kawiarni Szmidta (lokal w rodzaju dawnej warszawskiej Udziałowej), gdzie koczowała cyganeria. Pokazywano go sobie i mówiono o jego wieku podziwiając żwawość staruszka. Poza tym był to zwykły sobie człeczyna, lubiący się zabawić przy kieliszku. Przybyszewskiemu ten osiemdziesięcioletni kapłan uderzył na imaginację: ujrzawszy przy jego stoliku kogoś znajomego, przysiadł się i poprosił, aby go przedstawić księdzu, co staruszek przyjął obojętnie. Ale Przybyszewski nachylił się do księdza i począł mówić swoim wnikliwym szeptem: „Proszę ojca, dla religii katolickiej mam taką głęboką cześć, ja, człowiek występny” etc. Ksiądz, który zupełnie nie wiedział, co za jegomość przysiadł się do stolika (a choćby i wiedział, nic by mu to nie powiedziało), odburknął: „A dajże mi pan spokój, idźże opowiadać takie rzeczy swemu spowiednikowi. — A co by ojciec powiedział, gdybym się pochylił z całą pokorą do nóg, uklęknął i poprosił tu zaraz, o tę najświętszą katolicką spowiedź…” I gotował się klękać. Tego już księdzu było za dużo: „A idźże pan do stu diabłów — huknął pięścią w stół — widzicie bałwana, człowiek spokojnie kieliszka wódki wypić w tym Krakowie nie może. Płacić”.
Takim pasmem nieustających anegdot płynęło to życie. Ale czuć było, że tak być wiecznie nie może. Było to życie jakby nierealne, jakby wyzwolone spod praw ciążenia, prawa te musiały odzyskać swą wagę. I sam Stach nie mógł wytrwać tak długo; dusza jego łaknęła dramatu, łaknęła nieszczęścia: znalazła go też do sytości. Ten pobyt w Krakowie pozostał w jego życiu epizodem, epizodem dość osobliwym, któremu on sam, po latach trzydziestu, przygląda się we wspomnieniu z niejakim zdziwieniem.
Ostatnich podrygów tego krakowskiego poematu nie byłem świadkiem. Po piekielnej bowli (zimny poncz) urządzonej na cześć jakiegoś „Kujawiaka”, który, przez jeden dzień będąc przejazdem w Krakowie, zapoznał się ze Stachem — przy czym nikt nigdy nie dowiedział się, jak on się nazywa, Kujawiak i tyle — przeleżałem parę godzin w śniegu, przechorowałem potem dwa miesiące. Kiedy pierwszy raz z resztkami gorączki wstałem z łóżka i powlokłem się do domu Przybyszewskich, zastałem drzwi zamknięte, szybę wybitą, szedł jakiś nieuchwytny powiew dramatu i ruiny. I tak było w istocie. Skończyło się scherzo, jedyne bodaj, jakie było w życiu biednego Stacha. I mała Iwi, nasza chrzestna córeczka, poszła do obcych i już tam została. I na to się zdało chrzcić ją tak po polsku?…
Źródło ilustracji nagłówkowej: Henryk Markowski (red.), “Boy o Krakowie”.
–0 Komentarz–