Czterdzieści lat pod Bramą Floriańską. “Kraków to mój świat. Niemal nie ruszyłem się z miejsca”
Pan Jacek Łoziński od czterdziestu lat stoi pod Bramą Floriańską, gdzie sprzedaje swoje obrazy.
Krakus?
Jacek Łoziński: Krakus z krwi i kości – od urodzenia i z wyboru. Proszę sobie wyobrazić, że przez całe życie niemal nie ruszyłem się z miasta. Nie to, żebym nie marzył czasem o podróżach, ale… nie ciągnie mnie. Tu jestem u siebie, tu czuję puls swojego świata. Wszystko, co dla mnie ważne – obrazy, wspomnienia, ludzie – zakorzenione jest właśnie tutaj.
Pamięta Pan swój pierwszy obraz?
Pamiętam doskonale. Byłem jeszcze w przedszkolu. Zwykłe zajęcia plastyczne – farby, kredki, kartka. I nagle, z jakiegoś wewnętrznego impulsu, narysowałem twarz Indianina. Nie wiem, co mnie w tym ujęło – może egzotyka, może kolor – ale czułem, że coś się we mnie poruszyło. Jakby sztuka pierwszy raz zapukała do drzwi mojej głowy. Ten rysunek, choć pewnie pełen dziecięcych uproszczeń, do dziś noszę w oczach.
A kiedy ta sztuka zagościła w Pana życiu na dobre?
W podstawówce. Przerysowywałem zdjęcie zespołu Love Affair z okładki płyty – brytyjska kapela, wtedy bardzo popularna. I nagle poczułem, że to jest to. Ręka sama prowadziła ołówek, a głowa była głodna więcej. Od tamtej pory rysowałem wszystko, wszędzie, o każdej porze. Lato, upał, a ja – zamiast biegać po podwórku – siedziałem i szkicowałem.
I tak trafił Pan na mury przy Floriańskiej?
Dokładnie tak. Świeżo po maturze, bez grosza przy duszy i bez większych planów na wakacje. Siedzę na Karmelickiej, gdy wpada kolega z klasy i mówi: „Chodź ze mną na mury. Narysujemy parę portretów, coś zarobimy”. Pomyślałem – czemu nie? Plan był prosty: trzy miesiące i koniec. Tymczasem… zostałem na czterdzieści lat.
Jak wyglądały początki?
Kraków wtedy był zupełnie inny. Szare, obdrapane miasto lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Ale w tej szarości tliła się prawdziwa barwa. Mury Floriańskie żyły – spotykali się tu artyści, turyści, włóczędzy, pasjonaci. A obrazy wisiały już od dawna – pierwsze wzmianki sięgają 1938 roku. Wówczas można było wystawiać się jedynie okazjonalnie, z pozwoleniem, często przy okazji świąt.
Co najczęściej malowano i co najlepiej się sprzedawało?
Zawsze Kraków. Bo to pamiątka, emocja, kawałek miasta, który można zabrać ze sobą. Ja też malowałem Kraków – na początku, bo się sprzedawał. Ale z czasem zrozumiałem, że maluję go z miłości. Szczególnie ukochałem sobie ten powojenny – z lat 50. i 60. Obdrapany, zniszczony, ale z duszą. Mgła nad Kanoniczą o świcie, puste podwórka, stare portale – to były moje plenery. Dziś ich już nie ma. Zostały tylko na płótnie.
Była wtedy prawdziwa bohema?
Oj, była! I to jaka. Pieniądze nie były celem. Liczyły się spotkania, rozmowy, wspólne malowanie, kawa w plastikowym kubku i pasja. Byli rzemieślnicy, poeci z pędzlem, zbuntowani wizjonerzy. Akademia często patrzyła na nas z góry – więc wielu nie podpisywało się nazwiskiem, tylko imieniem, albo wcale. Ale technicznie? Klasa mistrzowska. Wielu z nich dziś jest w podręcznikach historii sztuki, a wtedy siedzieli ze mną na murach, ramię w ramię.
Pamięta Pan jakieś nazwiska?
Oczywiście. Zbigniew Bałutach, Janusz Karpowicz i jego bracia – trzej bracia z Bieszczad. Było ich wielu. Nie wszystkich pamiętam z nazwiska, ale twarze mam w głowie. Pracowaliśmy obok siebie, nie przypuszczając nawet, że niektórzy trafią kiedyś do światowych galerii. Ale wtedy liczyło się jedno: żeby obraz był uczciwie zrobiony. Ja do dziś tak pracuję – uczciwie. Nawet jeśli obraz ma być „na sprzedaż”, to musi być mój. Prawdziwy.
Czyli to nie tylko pasja, ale sposób na życie?
Zdecydowanie. Sztuka to mój zawód. Jedyny, jaki znam. Ale mam szczęście – bo to praca, którą lubię. Nie czuję presji. Jak się sprzeda – dobrze. Jak nie – też dobrze, poczekam. Najważniejsze, że codziennie mogę siąść przy sztaludze i coś stworzyć. A przy tym wciąż się uczę. Bo człowiek, który przestaje się dziwić – przestaje rosnąć.
Są obrazy, które Pan zatrzymał tylko dla siebie?
Niewiele. Czasem przychodzi trudniejszy moment, „głodówka” – i trzeba sprzedać nawet to, co szczególnie bliskie. Ale są obrazy, które noszę w sercu. Zwłaszcza te stworzone na podstawie starych, pożółkłych fotografii Krakowa. To dla mnie prawdziwe złoto – podwórka, rynsztoki, kraty, śmietniki. W tym jest prawdziwe piękno. Autentyczność.
Jak ludzie reagują na Pana obrazy?
Zazwyczaj bardzo serdecznie. Czasem po latach wracają – „Pamięta mnie Pan? Kupiliśmy u Pana obraz dziesięć lat temu!”. To budujące. Bywają zamówienia, bywa przypadek – ktoś wpadnie, zakocha się i kupi. Ale najpiękniejsze jest to, że każdy obraz w końcu trafia tam, gdzie powinien. Może nie od razu. Ale – jak to mówią – każda potwora znajdzie swojego amatora.
A młodość? Czy sztuka ją przedłuża?
Nie wiem. Ale kiedy maluję – czuję się młodo. A to znaczy więcej niż data w dowodzie.
Pamięta Pan ten pierwszy dzień pod Bramą Floriańską?
Jakby to było wczoraj. Rok 1979, tuż po maturze. Kraków pachniał wilgocią, tynki odpadały, a mimo to – miał w sobie coś magicznego. Nie było pośpiechu, nie było Internetu. Był czas na patrzenie, słuchanie, rysowanie. A miasto – miało czas, żeby się pokazać.
Co Pana tak urzekało w tamtym Krakowie?
Ta jego stara, zaniedbana uroda. Obłupany tynk, ceglane podwórka, schody wydeptane przez pokolenia. Dla malarza – kopalnia inspiracji. Często przed lekcjami siadałem na Kanoniczej o piątej rano, rysowałem bramy, dziedzińce. Ludzie krzyczeli z okien: „Uważaj, bo się wylewa!”. To był żywy Kraków. Autentyczny.
Pana obrazy – co one dziś dla Pana znaczą?
To moje życie. Nigdy nie robiłem nic innego. Ale to nie tylko praca – to osobista droga. Szczególnie bliskie są mi obrazy Krakowa z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, malowane na podstawie starych zdjęć. Mają w sobie melancholię, coś wzruszającego. To moja pamięć w kolorze sepii.
Po tylu latach – naprawdę wciąż się Pan uczy?
Oczywiście. Każdy temat wymaga innego podejścia – innego światła, innej faktury. Czasem eksperymentuję, szukam nowego efektu – nawet po tylu latach potrafię się zaskoczyć. Choć rzadko jestem w pełni zadowolony z obrazu – zawsze widzę, co można było zrobić lepiej.
Ludzie rozpoznają Pana, wracają?
Bardzo często. Wracają z dziećmi, pokazują zdjęcia dawnych prac, zamawiają kolejne. Czasem obraz długo nie znajduje właściciela – ale przychodzi dzień, że ktoś się zatrzyma i mówi: „To właśnie ten”. I wtedy czuję, że było warto.
Ma Pan obraz, którego nigdy Pan nie sprzedał?
Nie mam. Nie kolekcjonuję własnych prac. Wszystko idzie w świat – na aukcje, do ludzi. Ja mogę chodzić bez butów, ale żeby obraz kurzył się w kącie? Nigdy.
A gdyby mógł Pan zawiesić jeden swój obraz w dowolnym miejscu na świecie – gdzie by to było?
Myślę, że one już tam są. Sprzedałem przez te dekady tysiące prac – są w Australii, Ameryce, Japonii. Ludzie zabierają Kraków do swoich domów. Wyobraźcie sobie: kangur w buszu, a nad kominkiem – Kościół Mariacki. To daje poczucie sensu.
Czy Kraków bardzo się zmienił?
Bardzo. Tempo inne, ludzie inni, bardziej zamknięci. Życie przyspieszyło. Kiedyś liczyło się to, co pod powierzchnią – dziś najważniejsza jest ramka. Dosłownie i w przenośni. Ale dusza Krakowa… ona wciąż tu jest. Trzeba tylko chcieć ją znaleźć.
A Pan – wciąż tu stoi. Codziennie.
Bo to moje miejsce. Kto wysiądzie z pociągu i pójdzie przez Bramę Floriańską, ten mnie znajdzie. Może przesunę się kilka metrów w prawo czy w lewo – ale jestem. I mam nadzieję, że długo jeszcze będę.
Zdarza się, że ktoś zagadnie, uściśnie dłoń, powie: „Dziękuję, że pan tu jest”. A raz nawet – i to było naprawdę wzruszające – przyszło oficjalne pismo z miasta. List z podziękowaniami i gratulacjami za te wszystkie lata twórczej obecności pod murami. Z podpisem prezydenta. Schowałem go do teczki z rysunkami – bo i on, i one, są częścią jednej opowieści. O Krakowie. O sztuce. O życiu.
Czytaj także:
- Śmietanka Nowohucka? Babcia, chłopak w dresie i pani z korporacji
- „Szklarz się nie kłania”. Krakowski zakład, który przetrwał wszystko – nawet wojnę
- Barbara Kańska-Bielak: moja babcia i mama współtworzyły fotograficzne dziedzictwo Krakowa
- Sushi od Mini Majka. Zjesz w Hucie, na Krowodrzy i na Dąbiu!
- “Kiedy zaczynałam pracę, Nowa Huta była pełna tych kwiatów. Pachniała różami”
- Niepozorna pracowania robi fenomenalne kołdry. “Nie mogłem się wydostać”