Polska rozwija się szybciej od Krakowa
A można też na sprawę popatrzeć inaczej i zadać pytanie. Tak wolę.
Co stałoby się na przykład, gdybyśmy wieści o tym, co dzieje się w Forcie Bronowice skwitowali tak często słyszanym w Krakowie komentarzem: “piękna inwestycja, dobrze, miasto musi się rozwijać”? Rozmawialibyśmy dziś o możliwym kampusie ASP w tym miejscu? Wątpię. Raczej o kolejnej przestrzeni zabudowanej fatalną architekturą, pozbawionej dojazdu i niszczącej przestrzeń o ogromnym potencjale. Albo w ogóle byśmy nie rozmawiali, bo byśmy o tym, co dzieje się z naszą dzielnicą po prostu nie wiedzieli. I wymieniłbym pewnie jeszcze kilka rzeczy, do zmiany których nasza wynikająca z bezsilności i poczucia obowiązku złość pozwoliła dołożyć cegiełkę. Daleko nie szukając: rynek krowoderski też pewnie nie byłby ważnym tematem w Krakowie – tak jak nie był nim przez wiele poprzednich lat. Itd. Itp.
Nie piszę tego jednak, żeby się tłumaczyć, bo tłumaczyć się nie mamy z czego. Piszę to dlatego, że jestem pewny, że jeżeli tego nie zrobię, to tekst zostanie odebrany jako atak na Magistrat. Tak dzieje się często, gdy piszemy o problemach. Nawet jak piszemy o nich po to, by ktoś się nimi zajął, a winnych dostrzegamy nie na urzędniczych stołkach – urzędnik jest wszak od tego, by prawo wykonywać, a nie je tworzyć – a np. w rajcowskich fotelach lub złych przepisach krajowych, na które samorząd nie ma wpływu.
Pytanie “Czy Kraków się rozwija?” i odpowiedź “za wolno” to przytyk nie tylko, a może i nie przede wszystkim, do naszych miejskich włodarzy.
Ci bowiem trochę narzędzi mają, ale nie wszystkie. Mogli by robić więcej i lepiej. To na pewno. Ale nie mniej, a moim zdaniem bardziej, winni są politycy, których wysyłamy do Warszawy. Ludzie, którzy nie potrafią zadbać o inwestycje w regionie, a w Warszawie – tak przynajmniej podpowiadają mi koledzy dziennikarze ze Stolicy – nikt nie traktuje ich poważnie, bo w większości są nijacy. Ich nieporadność powoduje na przykład, że fala unijnych pieniędzy omija Kraków szerokim łukiem.
Patrząc na polityczną reprezentację Krakowa nie sposób dziś dostrzec choć jednej osoby mającej taką pozycję, wpływ i osobowość, jaką jeszcze nie tak dawno mieli Tadeusz Mazowiecki, Jan Rokita, Andrzej Urbańczyk czy Jerzy Hausner. No bo kto? Wystarczy powiedzieć, że za najaktywniejszą wśród parlamentarzystów wybranych z Krakowa uchodzi Anna Grodzka, która jest tutaj na występach gościnnych. Może za jakiś czas będzie kimś takim Andrzej Duda, ale to się jeszcze okaże. Tym bardziej to smutne, że od zawsze Kraków i Galicja dostarczały Polsce (ale przecież też monarchii habsburskiej) polityków wybitnych. By wymienić tylko Daszyńskiego czy Dunajewskiego.
Kraków, drugie największe miasto w Polsce, jest przez obecną koalicję ignorowany tak bardzo, że czasami zastanawiam się nawet, czy nie jest tak, że o ile nasza bezsilność pcha nas do czepiania się błędów administracji Jacka Majchrowskiego, to przynajmniej część głupich lub samobójczych pomysłów tej administracji nie jest wynikiem jej bezsilności? Bezsilności w starciu z warszawską władzą, w której wiodące role od lat odgrywają politycy z Warszawy, Wrocławia i Gdańska, co zresztą doskonale widać po kwotach inwestycji, które do tych miast trafiają. Bezsilności, która wynika z tego, że miasto nie ma żadnego wsparcia w tych, których wysyłamy do Stolicy. A tam niestety pieniądze traktuje się jak sienkiewiczowskie “czerwone sukno”, z którego każdy próbuje urwać coś dla siebie. Ile urwie, choć to tak nie powinno być, zależy od siły przebicia. Nasza reprezentacja jej nie ma. Nie ma też – to byłby prawdziwy sukces – pchać kraj w stronę tego, by budżet przestano traktować w ten sposób i zaczęto więcej wagi przykładać do realnych potrzeb regionów, a nie tego kogo mają we władzach partii.
O co w końcu chodziło w igrzyskach, jak nie o to, żeby choć kawałek z tego, co dostają trzy ukochane przez dzisiejszą władzę miasta, trafił na południe?
–0 Komentarz–