Gazeta Wyborcza o książce “Miasto noży”: manifest przemycający “treści niebezpieczne”
Lokalna “Gazeta Wyborcza” opublikowała recenzję książki “Miasto noży” Wojciecha Muchy. Autorem recenzji jest Aleksander “Olo” Gurgul, który zarzuca Wojtkowi Musze między innymi to, że przemyca treści niebezpieczne. Krowa, jako patron medialny wydawnictwa opowiadającego o Krakowie lat 90. XX wieku, musi się z tym zarzutem zgodzić. Szczególnie, kiedy spojrzy na scenę w Karczmie Smiley.
Czy słusznie, oceńcie jednak sami.
Jednym z najciekawszych fragmentów książki “Miasto noży” jest scena w karczmie Smiley. To w niej dwóch bohaterów – Golden oraz doktor nauk – wyjaśnia młodej dziennikarce, dlaczego, mimo że pisze dużo, to w rzeczywistości rozumie niewiele.
Karczma Smilery: Wiktorowski i Anna
A przecież miało być inaczej. Nie zapowiadał się taki. Przypomniała sobie, jak jeszcze niedawno siedzieli w Smilym – knajpie przy Kościuszki, która wygląda na pomieszanie bawarskiej spelunki i jednego z góralskich zajazdów stojących przy Zakopiance. Zwykły pawilon obito deskami, a do środka wstawiono stoły i ławy z grubo ciosanego, lakierowanego drewna, powieszono ceramiczne kufle z cynowanymi klapkami, imitacje beczułek na piwo, wypchanego bażanta, chomąto, zasuszone huby i poroża. Na dachu stał drewniany góral, choć do Zakopanego było stąd sto kilometrów, czyli trzy godziny jazdy.
Wieczór był przyjemny. W ogródku, w którym siedzieli, zbierali się spacerowicze i lokalna ferajna z Cracovii. „Stadion jest sercem, a Salwator – ciałem”, mówiono o tej dzielnicy. Przed Smilym oprócz stolików dostarczonych przez browary stało kryte spadzistym dachem palenisko do grilla, przy którym siedziało kilku mężczyzn opiekających kiełbasy. „Kiełbasa z ogniska najlepiej smakuje, kiedy się ją w karczmie Smily kupuje. Więc, kliencie mój drogi, nie przynoś kiełbasy w te progi, bo kto przyniesie kiełbasę swoją, pożegna się z knajpą moją” – głosiło ostrzeżenie wywieszone na desce nad wejściem. Zapach „giętej” przebijał się przez jaśminowe perfumy Anny i mieszał ze spalinami wiszącymi nad aleją Krasińskiego.
Wyjęła z torby sznurowany skoroszyt z materiałami na temat kibiców. Były tu teksty prasowe z ostatnich dwóch lat, w większości wzmianki wycinane z dzienników. Nie brakowało jednak mrożących krew w żyłach relacji, jak na przykład Śmierć w klubowych barwach krążyła po ulicach czy sążnistych analiz Psychospołeczne uwarunkowania zachowań chuligańskich na imprezach sportowych z rocznika warszawskiej AWF. Golden uśmiechnął się drwiąco pod nosem i zaczął przerzucać te kserówki i ścinki.
– Czytaj, może się czegoś dowiesz o sobie, pseudokibicu. – Pociągnęła przez słomkę piwo z sokiem. Lubiła go drażnić, bo był jakąś zagadką. Dochodziła do wniosku, że albo jest psychicznie zwichrowany i nie rozróżnia norm społecznych, albo to po prostu zwykły leń, któremu nie chce się wziąć z życiem za barki.
– O! To jest dobre! – Golden wziął do ręki „Wiadomości Kulturalne”. – Czytałem to już u ciebie. – Wyłożył gazetę na stół. – Genialny jest ten tekst Potrzeba bicia! Idiotyzm od tytułu po ostatnią kropkę. Potrzebę bicia to ma chyba autor. Intelektualnego bicia konia – prychnął. Artykuł Potrzeby bicia traktował o ostatnich zadymach na derbach Warszawy i sprowadzał się do tezy, że „chuligani są silni w grupie i potrzebują się wyżyć, bo są biedni, niewykształceni i sfrustrowani”.
– Dlaczego głupota? To dość ciekawa analiza – żachnęła się Anna, podnosząc tygodnik. – Jak na was patrzę, to czasem tak mi się właśnie wydaje. Wam jest po prostu tak wygodniej. To was nic nie kosztuje, żadnego wysiłku. Chcecie być groźni i żeby was dostrzeżono. No i żeby się ludzie bali, małolaci szanowali, a dziewczyny rozkładały nogi na za piętnaście trzecia – syknęła.
Piotr zmarszczył nos i obrócił językiem w ustach.
– Ty za to siedzisz tu jak dziewczyna z dobrego domu, która poszła na studia z resocjalizacji, bo ją podniecają źli faceci, ale że się trochę boi, to gada z nimi tylko przez szybę w kryminale – odparł. – Wybacz, to bardziej entomologia niż resocjalizacja. – Nadęła policzki. Cios był niemal czysty.
– Nas nic nie kosztuje? Łatwiej nam? Znam ten przeintelektualizowany bełkot. – Nie zareagował na wstawkę o robactwie. – Dom moich starych jest zawalony pod sam sufit takimi gazetami. Oni też tacy są, chcą być na bieżąco z kulturą, czytają „Wiadomości Kulturalne”, a jak chcą wiedzieć, co w polityce – kupują „Politykę”.
Anna skrzywiła się. – Proszę, krytyk się znalazł. Ciekawe, że takie teorie, jak twoje, nie są obecne nigdzie indziej, tylko na ławce przed blokiem. Wasza argumentacja ogranicza się do „kurwa, chuj, nie bo nie”. – Oburzyła się.
Golden nie odpowiedział. Odpalił papierosa i pociągnął piwo z butelki. – Tak ci się wydaje? Tak uważasz? To poczekaj. – Wstał i podszedł do stolika, przy którym siedział chuderlawy mężczyzna w czarnym T-shircie, czarnych jeansach, czarnych martensach i filcowym kaszkiecie w imitację pepitki. Miał okrągłe okulary w drucianej oprawce, czarną kozią bródkę i po samej cerze widać było, że za kołnierz nie wylewa. Mógł mieć równie dobrze i pięćdziesiąt, i trzydzieści pięć lat. Siedział przed literatką z wódką oraz szklanką, w której pływał herbaciany szczur. Obok stała przypominająca zwęglonego jeża popielniczka i zaczytana na śmierć książka w szarym bibliotecznym papierze.
Mężczyźni przywitali się. Mały podniósł przepraszająco oczy na intruza i po chwili rozmowy skinął głową. Do stolika wrócili razem, najpierw mały, za nim – przypominający na jego tle solidną szafę, bujający się triumfalnie Golden.
– To jest Wiktor. Doktor nauk. Wiktor, przywitaj się z panią – powiedział, patrząc z triumfem na Annę.
– Wiktorowski – odpowiedział mały konfidencjonalnym głosem. Istotnie, był mały. Miał może ze sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Podał Annie dłoń przypominającą kurzą łapkę. Czuć było od niego prawdziwym Polakiem – brutalem po goleniu, wódką i tanimi papierosami. Na stole położył paczkę caro, obok postawił literatkę, którą przyniósł ze sobą.
– Doktorze, doktor to łaskawie przeczyta i powie, co myśli – powiedział Golden i podsunął tamtemu gazety.
Usiadł obok kobiety i oboje patrzyli na zagłębiającego się w lekturze, który co rusz nerwowo poprawiał okulary dwoma palcami drżącej dłoni. Przesunął czapkę na tył głowy, odsłaniając postępującą, poznaczoną wątrobianymi plamami łysinę.
Anna popatrzyła na Goldena pytająco. Ten jednak pociągnął jej piwo przez słomkę i krzywiąc się od nadmiaru soku, skinął głową w stronę doktorka. Tamten skończył lekturę, zdjął okulary, znów je założył, zdjął kaszkiet i położył go sobie na kolanach.
– Przeczytałem. I co? – spytał wyczekująco, patrząc po parze.
– Co „co”? Co o tym sądzisz? Bo ta pani twierdzi, że kto to krytykuje, ten debil, bo to prawda o naszych czasach. – Piotr wskazał na Annę, która spojrzała na niego z oburzeniem, ale nie zaprotestowała.
– Ten niepodpisany tekst jest wart tyle, co każdy anonim publikowany w gazecie. Czyli mniej niż moja beretka. – Podniósł czapkę z kolan.
– Przecież jest podpisane. – Anna wzięła „Wiadomości” do ręki.
– Autor podpisał się „Gustaw Szreder”, słyszała pani o takim dziennikarzu?
– No, nie… – Bo to pseudonim, takie puszczenie oczka do rzekomo inteligentnych czytelników. A w zasadzie – do tych, którzy przeczytali książeczkę Czego nauczył mnie August , gdzie główny bohater się tak nazywa. Czytała pani? – spytał i znów – góra, dół – poprawił okulary dwoma palcami.
– Nie – odpowiedziała. Ostatnie, na co była przygotowana, to rozmowa o literaturze.
– A, widzi pani. To taka opowiastka o dzieciach komunistów, które w PRL-u się rzekomo buntują i zostają opozycjonistami. Tymi opozycjonistami, co to dziś pod ponownymi rządami komuny mają się doskonale. Ten w „Wiadomościach Literackich” pewnie się z nimi utożsamia, może to jeden z nich. W tekście wymienia wszystkich sobie znanych teoretyków, chce pisać o rzeczach, o których nie ma pojęcia, i podlewa to wszystko przemądrzałym sosem. To bez sensu, jak cała publicystyka. – Skrzywił się. Sięgnął dwoma palcami po literatkę, upił, poprawił okulary.
– Pan wybaczy, ale to chyba przesada. Nie można odrzucać czyjegoś zdania tylko dlatego, że się z nim nie zgadzamy… – powiedziała Anna, patrząc na Goldena, który wzruszył ramionami.
– Proszę zobaczyć pointę tekstu. On tam pisze, że boi się o… swój zaparkowany obok stadionu samochód! I tu jest meritum, moja droga. Bo oni niby starają się rozumieć, że złość takich ludzi, jak ten tu Golden – Wiktorowski skinął na Piotra – czy młodszych od niego wynika z odtrącenia, bo są zostawieni sami sobie, bo jest kryzys autorytetów, bo coś tam. Ale jednocześnie za nic nie dopuszczają do siebie, że jeśli już ktoś „ich” odtrącił, to właśnie oni – elity i sami rządzący, władza i ich przydupasy, dzieci komunistów, aksamitni rewolucjoniści, spady po „Solidarności”, dorobkiewicze i pampersi . No i państwo, Polska – perorował Wiktorowski. – No więc tak sobie piszą: sami do siebie. A potem czytają, zgadzają się i potakują, nic nie proponując. To jak mieszanie herbaty bez cukru.
– Spojrzał na swój stolik, gdzie zostawił szklankę, i znów pociągnął z literatki.
Golden czuł się wygrany.
– Właśnie! Doktor ma rację. – Pociągnął piwo z kufla i zgniótł papierosa w popielniczce. – Pismaki nie mają pojęcia, dlaczego mamy w dupie całą wolną Polskę, co na skoki* każe tyrać przez bity miesiąc. – Ukłonił się Wiktorowskiemu, który mełł czapkę w palcach i patrzył na Piotra spod byka.
Anna nie miała zamiaru odpuszczać.
– Mnie się wydaje, że chyba dorabiacie ideologię do tego waszego kibicowsko-anarchistycznego życia. To jednak nie jest komuna, kiedy bunt naprawdę był przeciwko czemuś. A wy? Jakie macie postulaty? Jebać Wisłę i policję? Pan też, doktorze? Wandalizm i agresja, chuligaństwo wobec otoczenia to nie bunt, ale właśnie wandalizm. I nic więcej! Nie usprawiedliwiajcie tego – uniosła się, uderzając obiema dłońmi w stół.
– My się nie buntujemy! Chcemy… – Golden się wściekł.
– Chwilę, Piotrze – przerwał mu doktor. – Podważa pani potrzebę buntu. Ciekawe. W sumie ma pani rację, bo przecież wszyscy mówią, że jest świetnie, że to najlepsza Polska w historii. Załóżmy, że tak jest. A jednak są tacy, co się buntują, prawda?
– Prawda – odparła Anna.
– Więc pani jak sobie to tłumaczy? – spytał, przekrzywiając głowę z wyczekiwaniem. – A może jest tak, że wyobrażenia rozmijają się z rzeczywistością? I jak nie można protestować przeciwko wyobrażeniom, to się walczy z rzeczywistością?
– Właśnie! – Golden się uniósł. – No, to jesteśmy przeciwko i małolaci są przeciwko. Przeciwko starym, szkole, przystankowi autobusowemu i typowi, który pisze w gazecie dla nie wiadomo kogo i boi się podpisać – krzyczał.
Wiktorowski uspokoił go ruchem dłoni. – Piotr ma rację, choć za głośną. Ludzie są przeciwko niskim zarobkom, choć nie mogą strajkować, bo się ich zwolni. Są przeciwko bezrobociu, choć baba w Urzędzie Pracy za to nie może przecież przed nimi odpowiadać. Są przeciwko, ale nie wiedzą, jak spersonalizować protest. Niech pani zobaczy kolejny tekst z tej gazety.
– Wyjął z teczki inny wycinek „Wiadomości” i wskazał palcem na dół strony, gdzie widniał tekst Groza i nędza. – Następny mądrala, być może nawet ten sam, bo też nazwisko nic nie mówi. Widzi pani? – Uderzył wierzchem dłoni w gazetę. – No, jest… – odpowiedziała. – I co tam napisane? Że w sumie nie ma co się dziwić chuliganom, skoro studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego obrzucali jajami ministra edukacji, starego komucha, Jerzego Wiatra. Wielce oburzające, naprawdę. A ja byłem tam i rzucałem. Bo wie pani co? Bo ta nominacja to było splunięcie w twarz polskiej nauce.
– Bo nie umiecie inaczej. – Anna skrzyżowała ręce na piersi, a Golden zaczął czytać kolejny wycinek.
Doktor się uśmiechnął.
– Nie. Bo inaczej nie ma sensu. Oni rozumieją tylko siłę, tylko nią się posługują, więc tylko taki argument do nich dociera. Po tej zadymie z jajami poczciwina Zbigniew Romaszewski powiedział, że „reakcja młodzieży była zdrowa”, że się Wiatrowi należało. No, zdrowa i się należało, prawda. Ale co z tego wynika?
– No, co? – burknęła Anna. – Ano tyle, że jeśli „patologiczne zachowanie młodzieży” to to samo, co jaja w komucha i odwrotnie, to, cóż… Można przyjąć, że oba są zdrowe i są beznadziejną reakcją na rzeczywistość, mam rację? – Doktor spojrzał pytająco na Annę.
Argumentacja była równie przekonująca jak piącha w wątrobę.
– Tego już za wiele! W taki sposób można usprawiedliwić każde przestępstwo, jako zdrową reakcję na niewydolność państwa i bierność władzy! – broniła się Anna.
– Oczywiście. Bo taka jest prawda. Taka jest prawda w Warszawie, gdzie kultura kończy się w piątek z odjazdem ostatniego pociągu do Krakowa, tak jest u nas, w tym mieście bezpiecznym jak domek drugiej świnki, tak jest w całej Polsce. Musi pani zrozumieć, dziś autorytetem nie jest Jerzy Wiatr ani Zbigniew Romaszewski, jakiś pismak czy nawet własny rodzic, tylko silni liderzy – zwycięzcy.
– Tacy jak on? – Anna wskazała Goldena.
– Także tacy, proszę pani – odpowiedział Wiktorowski. – Także tacy. – Poprawił okulary i dopił wódkę z literatki.
***
Na naszej stronie znajdziecie jeszcze dwa fragmenty książki Wojtka Muchy, które pozwolą ocenić, jak skutecznie przemyca treści niebezpieczne. Podobne do tych, które opowiedziano w Karczma Smiley. W pierwszym zapraszamy na osiedle. W drugim do klubu Wolność FM.
Zapraszamy też do lektury tekstów w dziale Historia Krakowa i Nowej Huty.
Fot. Karczma Smiley.
Wojciech Mucha (ur. 1983 w Krakowie) – dziennikarz, reporter i publicysta mediów Strefy Wolnego Słowa. Gniazdowy Cracovii (2003–2011). Autor reportażu o Rewolucji Godności i rosyjskiej agresji na Ukrainę (Krew i Ziemia, 2015). Nominowany do nagrody im. Macieja Rybińskiego (2017). Miasto Noży jest jego debiutem literackim.
–1 Komentarz–
Wojciech Mucha jest chyba najsympatyczniejszym z hardkorowo prawackich dziennikarzy, więc zero zdziwień, że lokalna Wyborka będzie mu kręcić wora do końca świata i o jeden dzień dłużej. Choćby napisał drugą “Czarodziejską górę”.