Klub, w którym wybrzmiewają pieśni, przekazywane od pokoleń
To miejsce, w którym ludzie odzyskują na nowo wiarę w swój śpiew. Kolebka muzyki jazzowej, literackiej, a przede wszystkim tradycyjnej. Dzięki jego twórcom – Joannie i Janowi Słowińskim – dziedzictwo muzyczne naszych korzeni jest należycie zaopiekowane, podobnie jak sami goście Strefy; gdy tu przychodzę, mam pewność, że nakarmię ciało odpowiednimi melodiami. Bo “dobra pieśń, to pieśń odpowiednia“.
Klub przy ul. św Tomasza 31 nie przestał działać mimo wyzwań, jakie przyniosła pandemia oraz choroba jego gospodyni, Joanny Słowińskiej. “Przyszło do mnie ogromne dobro. Nie doświadczyłabym go, gdyby nie choroba. Nie miałam pojęcia o bardzo wielu ludziach, którzy mają ze mną mocny związek. To mnie niesie” – mówi w rozmowie z Krowoderską.
Karolina Gawlik: Jak powstała Strefa?
Joanna Słowińska: Właściciel tej kamienicy marzył, żeby piwnice nie zamieniły się w magazyn, a w przestrzeń nieszablonowej kreacji. Proponował więc to miejsce różnym krakowskim animatorom, zespołom, ludziom prowadzącym działalność kulturalną, także nam. Odwiedzał nasze koncerty, festiwal EtnoKraków/Rozstaje i podobało mu się to, co słyszał. Kiedy przeprowadziliśmy się na stałe do Krakowa, postanowiliśmy podjąć się tego zadania.
Wiele osób zna Strefę właśnie z festiwalu Rozstaje.
A dzieli je wiele lat, bo Rozstaje odbywają się już od 25 lat! Ćwierć wieku to kawał czasu. Strefa jest o wiele młodsza.
Zawsze mnie zastanawiało, skąd ta nazwa.
Rozważaliśmy wiele wersji. Ostatecznie nazwaliśmy nasz klub Strefa, bo spodobało nam się, że można tę nazwę rozszerzać w nieograniczony sposób o kolejne wątki klubu – Strefa Etno, Strefa Jazzu, Strefa Poezji, czy Strefa Nauki, którą powoli planujemy z Polską Akademią Nauk.
Mieliście jakieś założenie, tworząc to miejsce?
Z Janem, moim mężem, zawsze mamy więcej pomysłów niż możliwości do ich zrealizowania. Strefa była tylko rozszerzeniem tego, co i tak robiliśmy: koncerty i lekcje śpiewu, których zaczęłam udzielać. Zawsze żywa we mnie była idea śpiewu wspólnego, ale brakowało czasu i miejsca, żeby to robić w regularnym trybie. Strefa otworzyła ku temu drzwi. Początkowo wydawało mi się, że nikt nie będzie przychodził na takie spotkania, może jakaś garstka osób. Tym czasem śpiewamy tłumnie, co środę.
Założenie spinające wszystko, co się tutaj dzieje, było takie: tworzymy miejsce, które jest festiwalem, ale przez cały rok. Dodatkowo: nie robimy niczego, co nam się osobiście nie podoba, więc wszystko, co się odbywa w Strefie, ma w pewien sposób naszą pieczęć. Dzięki temu, wszystko pięknie nam się tu składa w jedną całość: muzyka tradycyjna, jazzowa, świat muzyki teatralnej, piosenki literackiej.
Polska jest krajem specjalnym
Popraw mnie, jeśli się mylę, ale zawsze miałam wrażenie, że Twoją perełką jest muzyka ludowa?
Moją absolutną miłością jest muzyka tradycyjna, muzyka wsi.
Taka muzyka, co kojarzy się z obciachem. Za dzieciaka wielu uciekało od śpiewających ciotek i babć, a teraz poszukuje warsztatów takiej muzyki.
W pewnym momencie negujemy to, co nam proponują dziadkowie, rodzice – to naturalny etap rozwoju. Człowiek zawsze ma potrzebę wyrwania się ze znanego, żeby stworzyć coś własnego. Zazwyczaj okazuje się później, że i tak tworzy na podstawie tego, co wyniósł z domu, powraca do tamtejszych pieśni i opowieści. A jak to się dzieje, że ta muzyka jest dalej atrakcyjna? Bo jest atrakcyjna sama dla siebie.
Tę muzykę tworzyły pokolenia. Zostały te najpiękniejsze motywy, melodie, teksty. Pieśni w kulturze tradycyjnej towarzyszyły człowiekowi i pomagały mu żyć. Niezbędne przy pracy, zabawie, trosce i w nieszczęściu. To wszystko ma swoją wielką wagę, dlatego te pieśni zawsze będą atrakcyjne i są dla mnie istotne. W piosenkach ludowych znalazłam treści, z którymi się godzę i które chcę opowiedzieć.
Co zakamarek Polski, to inna pieśń?
Polska jest w ogóle krajem specjalnym pod tym względem, bo znajduje się pośrodku Europy. Wielokulturowość jest naszą domeną – jesteśmy złożeni z różnych kodów kulturowych, różnych tradycji, dzięki temu Polska jest bardzo kolorowa. Kultura wiejska tworzyła się wokół małych centrów – była to wieś, kilka wsi lub majątek dworski. Mówimy w Polsce różnymi językami, śpiewamy w różnych językach tworząc piękną, wspólną tożsamość.
Uczysz precyzyjnego śpiewu, a przecież muzyka wsi to śpiew przy stole, przy plonach.
Nam się wydaje, że śpiew tradycyjny to śpiew naturalny i to jest prawda, ale śpiewać uczy się tak samo, jak się uczy mówić. Mówienie przecież nie przyszło samo, wymagało treningu. Podobnie śpiew. To proces nauki, nawet jeśli odbywa się w domu poprzez przykład. Śpiew staje się naturalnym elementem codziennego życia. To piękne doznanie i jestem wdzięczna, że pochodzę właśnie z takiej rodziny. U nas śpiewało się nie dlatego, że była okazja, tylko dlatego, że wszyscy tego chcieli. Wracali z pola, myli się, jedli, brali instrumenty, śpiewali i grali. Dla siebie. Ktoś czasem przychodził, ale nie chodziło o to, żeby się pokazywać, tylko o to, żeby to po prostu robić.
Co do precyzji – śpiewanie ludowe nie znaczy byle jakie. Byli i są wiejscy twórcy śpiewający bardzo precyzyjnie. Wiem, że precyzyjnie wykonany dźwięk dostarcza w śpiewie takich doznań, przeżyć, których nie dostarczy nigdy nieporządnie zaśpiewany dźwięk. Muzyka w ogóle jest bardzo precyzyjnym, doskonałym porządkiem. Dlatego ma taki wpływ na ludzi.
“W końcu przestałam myśleć, że mój śpiew jest niepożyteczny”
Przyszło Ci kiedykolwiek do głowy, żeby przestać śpiewać?
Miałam moment krytyczny, kiedy przepracowałam struny głosowe, dodatkowo wdała się infekcja. Usłyszałam kategoryczną diagnozę, że na pewno nie będę i nie powinnam śpiewać, ani nawet wiele mówić. Zaczęłam więc szukać przyczyny tego stanu: dlaczego raz mogę śpiewać osiem godzin i jest dobrze, a innym razem dwie i ledwo dyszę? Zrozumiałam, że precyzja w technice oddechu i działaniu instrumentu jakim jest ciało jest niezbędna.
I nie straciłaś głosu.
Wręcz przeciwnie. Nie przestałam śpiewać ani na jeden dzień, bo tym zarabiałam na chleb, a zyskałam dodatkowe umiejętności. Skala mi się bardzo poszerzyła. Bardzo lubię pracę. Efekt jest ważny, ale najważniejsza jest praca – regularny wysiłek w dążeniu do doskonałości, który cieszy serce i ciągle prowokuje do dalszego działania.
W to czy powinnam śpiewać nie wątpiłam nigdy. Jedyna, ale za to potężna wątpliwość, dotyczyła tego czy to co robię, jest wystarczająco pożyteczne? Czy moja praca rzeczywiście przydaje się ludziom i światu?
Kiedy ta wątpliwość minęła?
Kiedy zachorowałam na raka i dostałam tłumne świadectwo od ludzi, że moje nagrania, koncerty i lekcje były i są bardzo ważne w ich życiu. W końcu przestałam myśleć, że mój śpiew jest niepożyteczny.
Śpiew otwiera nam dostęp do sztuki wysokiej i każdy ten dostęp ma. Kiedy nie tylko odbieramy, ale też tworzymy muzykę przy pomocy instrumentu, jakim jest nasze ciało, mamy dostęp do przeżyć, których nie da się zastąpić. Uważam, że śpiewanie jest niezbędnie potrzebne każdemu człowiekowi. Własne śpiewanie traktuję jako coś bardzo naturalnego i zwykłego.
Podobnie nie zwątpiłaś w Strefę, gdy zachorowałaś?
Jak dowiedziałam się o chorobie, przez chwilę myślałam o tym, żeby zawiesić działalność. Rozsiew raka był bardzo duży, więc nie było wiadomo, w jakiej będę formie i stanie. Ale dość szybko podjęliśmy z Janem decyzję, że żyjemy normalnie, a istotnym elementem tego życia jest właśnie Strefa. Dlatego dalej robimy to, co trzeba, choć nie jest łatwo, bo moja choroba zbiegła się z pandemią.
Strefa spełnia swoją rolę, gdy może realizować swoją pierwotną misję, jaką jest gromadzenie różnych środowisk. Od początku to było miejsce dla ludzi – miejsce tworzenia i miejsce odbioru. I to się naprawdę powiodło. Przed pandemią odbywało się tu ponad czterdzieści różnych imprez w miesiącu – warsztatowych, koncertowych, tanecznych. Dzięki tym spotkaniom powstawały nowe kreacje, projekty, zjawiska kulturowe. A tu przyszła pandemia, później choroba i musieliśmy wymyślić nowy sposób bycia. Traktuje to jednak jako nieodłączny element życia. Już wracamy do “starego” trybu, prawie codziennie coś się w Strefie dzieje.
“Nie doświadczyłabym tego dobra, gdyby nie choroba”
Jak Ty to robisz, że w chorobie, Twoje życie dalej jest tak pełne?
Bardzo pragnęłam żyć w chorobie normalnie. Nie miałam jeszcze kryzysu, choć nie wykluczam, że nadejdzie. Wszystko to wiąże się z faktem, że dostałam przeogromne wsparcie. Przede wszystkim od najbliższych. Uznałam, że chce wszystkim moim przyjaciołom i ważnym ludziom powiedzieć osobiście o tej chorobie. Bo wiem, że jak ktoś zachoruje, tworzy się wokół niego taka bańka – ludzie się boją się rozmawiać, bo obawiają się jakiejś gafy, albo nie wiedzą, czy dana osoba chce komunikacji. A ja chciałam podkreślić, że mimo choroby, nic się nie zmienia.
Przyszło do mnie ogromne dobro. Nie doświadczyłabym go, gdyby nie choroba. Nie miałam pojęcia o bardzo wielu ludziach, którzy mają ze mną mocny związek. To mnie niesie. Chcę korzystać z każdej chwili. W zasadzie zawsze tak żyłam, ale teraz jeszcze intensywniej czuję każdy moment. Na szczęście, pozwala mi na to moja kondycja. Skutki uboczne traktuję jako plecak, który noszę na co dzień, ale mogę z nimi funkcjonować, dzięki wspaniałej opiece Instytutu Onkologii na Garncarskiej. W moim przypadku, leczenie okazało się bardzo skuteczne.
Śpiewanie towarzyszy Ci w szpitalu?
Jestem w szpitalu co jedenaście dni, na dwie i pół doby. To tryb wielogodzinnych kroplówek. Ten czas wykorzystuję, żeby się uczyć, przygotować do kolejnego koncertu, więc wciąż śpiewam. Trudno to przeoczyć. Czasem ktoś poprosi o pieśń; albo akurat trafię na panie, które chcą też śpiewać, wtedy budzimy się z “Kiedy ranne wstają zorze”, a kładziemy się z jakąś kołysanką lub modlitwą wieczorną.
Dlaczego mamy wrażenie, że śpiew nam pomaga?
Bo pomaga i to nie jest tylko wrażenie. Sam fakt tworzenia przez człowieka dźwięku, jest poddawaniem go pewnym wibracjom, które nie są bez wpływu na samopoczucie. Z jednej strony, wpływ śpiewu jest wpływem fizycznym i fizjologicznym. Z drugiej, doświadczamy przeżyć estetycznych, a nawet mistycznych, bo stajemy się wtedy jednym z elementów muzyki.
Muzyka to rodzaj kompozycji, porządku, harmonii, doskonałego wzoru. Jeśli więc śpiewamy wspólnie, wchodzimy do niej jako jeden z elementów tej doskonałości. Do tego dochodzi tekst pieśni, który w sztuce ludowej jest często na bardzo wysokim poziomie literackim.
Uruchamiamy zatem bardzo wiele zmysłów. Śpiewając, poddajemy ciało regularnemu oddechowi, wibracjom fizycznym, a jeszcze kiedy śpiewamy w grupie – na ten jeden moment tworzymy wspólnotę, której człowiek bardzo potrzebuje. Dzięki temu śpiew jest czysty, intymny, bez żadnych dodatkowych treści. Nie konkurujemy z nikim, nie ścigamy się. Chyba że ktoś się popisuje, wtedy przestaje być tak pięknie.
Co zrobiło na Tobie największe wrażenie podczas tworzenia tego miejsca?
Nie był to konkretny koncert, czy projekt, ale sam fakt, że ludzie pojawili się tutaj tak tłumnie. Zyskałam także świadomość, jak piękną muzykę tworzą młodzi ludzie. Okazuje się, że piosenka literacka gromadzi wiele młodzieży, na dodatek takiej, która sama pisze i śpiewa autorskie utwory. Ogromne wrażenie robi też na mnie nasza grupa śpiewacza, tak dużo ludzi do niej dołączyło. Ten moment, kiedy ta grupa ludzi zaczyna śpiewać w sposób samodzielny i to brzmi zupełnie nieprawdopodobnie, daje mi silne doznania. Oczywiście, w Strefie występuje mnóstwo muzyków, dzięki którym odlatuję w kosmos, ale kiedy słyszę grupę amatorów, spośród których zawsze znajdzie się ktoś, kto przyszedł pierwszy raz i nawet nie zna repertuaru, a jednak całość współbrzmi – zamieram.
Utrzymanie tego miejsca stanowi wyzwanie?
Ogromne, bo Kraków jest miastem niezwykle bogatym w miejsca, w których codziennie, równolegle dzieją się piękne rzeczy. Ludzie przestali też schodzić do piwnic, nie są już one tak atrakcyjne. Trudne zadanie finansowo także dlatego, że podjęliśmy się próby tworzenia miejsca, w którym pije się alkohol przy okazji wydarzenia, a nie na odwrót. Zauważyliśmy też, że po pandemii, ludzie po koncertach raczej nie zostają przy barze, lecz wracają do domów. Przyzwyczajamy się do tego, cieszymy się, że są na koncertach. Marzenie Strefy już się spełniło: ludzie się gromadzą i z tej gromady coś dalej wynika. Dopóki więc możemy, będziemy to pielęgnować.
Pieśni, których nie sposób policzyć
Czy Joanna Słowińska ma ulubioną pieśń?
Dużo ludzi zadaje to pytanie, ale oczywiście jej nie mam. Za dużo ich znam.
Liczyłaś ile?
Jedna z koleżanek z naszej grupy śpiewaczej spisała 137 pieśni, których się ode mnie nauczyła, a to jest zaledwie wycinek tego, co ja robię. Teraz mam etap wyjątkowej sympatii do pieśni poleskich. Mają dla mnie dużą wagę, bo są spisane już w Polsce, po przesiedleniu. Duża część mojej rodziny pochodzi z Polesia. Mają one w sobie archaizm, wywołują uczucie zatrzymanego czasu. W tych melodiach jest więc zaklęta przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Dobra pieśń to jaka?
Taka, która jest pieśnią odpowiednią. Pieśnią, żeby się pożegnać lub przywitać. Taką, która rozweseli, gdy chcesz się radować lub pozwoli na smutek, gdy potrzebujesz melancholii.
***
Czytaj też o prawdziwych sycylijskich lodach w Bronowicach, które serwuje doktor po Akademii Muzycznej. Wspaniałych lodach z Nowej Huty. Panu Piotrze z Wielopola, który od 34 lat prowadzi sklep metalowy i dopadła go turystyfikacja Krakowa. A także doskonałej piekarni rzemieślniczej Młyn, którą znajdziecie przy Stachiewicza.
O tym, że Najlepsze frytki w Nowej Hucie robią ludzie z zespołem Downa.
Oraz oŚrodku Czystości z Dębnik.
Zdjęcia: Materiały klubu Strefa