Mariusz Waszkiewicz: Słowo deweloper to dziś synonim diabła wcielonego
Rozmową z Mariuszem Waszkiewiczem – prezesem Towarzystwa na Rzecz Ochrony Przyrody i znanym działaczem ekologicznym – rozpoczynam cykl wywiadów z aktorami pozarządowej krakowskiej sfery publicznej. Oddaję głos tym, którzy mają własne zdanie, coś do powiedzenia i odwagę wdrażania własnych pomysłów w życie.
Andrzej Śledź: Kim jest i skąd w ogóle się wziął Mariusz Waszkiewicz w krakowskiej sferze publicznej?
Mariusz Waszkiewicz: Mariusz Waszkiewicz jest mieszkańcem Krakowa od urodzenia, aczkolwiek starzy krakusi powiedzą, że nie, bo urodził się i mieszka całe życie w Nowej Hucie. W debacie publicznej wziął się z działalności ekologicznej, a w działalności ekologicznej wziął się z turystyki. Mam taki charakter, że gdy chodząc po górach widziałem niewłaściwe zachowania innych, to zwracałem im uwagę. Ale ponieważ mogłem sobie co najwyżej podyskutować z pojedynczymi osobami i na tym się kończyło, postanowiłem wstąpić do straży ochrony przyrody. I tak chyba w 1985 roku zapisałem się na kurs, zdałem egzamin i zostałem społecznym strażnikiem. Z kolei moją pierwszą pracą zawodową była praca w straży leśnej. Oba zajęcia dały mi solidne przygotowanie prawne i dość dużo praktycznego doświadczenia w interwencjach.
W pewnym jednak momencie uświadomiliśmy sobie z kolegami, że podczas gdy zwracamy uwagę na to, jak się ludzie zachowują w lesie czy na łące, na takie drobne rzeczy jak np., że ktoś zrywa kwiatki chronione, tuż obok ktoś inny stawia szkodliwą dla otoczenia zabudowę albo wjeżdża ciągnikiem.
Ponieważ uprawnienia strażników zapisane w ustawie były dość mizerne, stwierdziliśmy, że chcielibyśmy poszerzyć naszą działalność m.in. o działania edukacyjne. Musiałem jakiś czas przekonywać kolegów, ale w końcu udało mi się ich namówić i w efekcie – był rok 1996 – powstało Towarzystwo na Rzecz Ochrony Przyrody. W porównaniu do innych organizacji ekologicznych w tym czasie, byliśmy dobrze przygotowani pod względem prawno-interwencyjnym, w związku z czym zaczęli się do nas zgłaszać różni ludzie z prośbą o pomoc. Mieliśmy się właściwie zajmować ochroną przyrody, ale ponieważ w statucie zapisane były też wartości kulturowe, przychodzili też ludzie, którym na sercu leżało dobro zabytków i tacy, którzy mieli problemy nie tyle przyrodnicze, co środowiskowe. I to jakoś spłynęło na nas, bo nikt inny nie był zainteresowany i nie potrafił tych spraw prowadzić. W ten sposób staliśmy się organizacją typowo od spraw interwencyjnych i edukacji ekologicznej.
AŚ: Kto stoi za Mariuszem Waszkiewiczem i TNROP?
MW: Uważam, że czasy organizacji masowych się już dawno skończyły. W Polsce są organizacje, które mają teoretycznie więcej członków, ale tak naprawdę znaczna część z nich są to organizacje martwe, a ich działalność jest znikoma. Nasza grupa ma teoretycznie 30 osób, więc niewiele, ale taki był nasz zamysł. Chcieliśmy organizacji mobilnej, potrafiącej szybko zareagować. Nigdy nie chcieliśmy budować organizacji masowej, co wprost sobie w statucie zapisaliśmy – kto zamierza być członkiem Stowarzyszenia, musi mieć 2 członków wprowadzających. Nie chcieliśmy ludzi z przypadku, więc przyjęliśmy zasadę, że jeżeli ktoś z nami chce pracować, to pracuje jako wolontariusz. Jak widzimy, że jest to osoba sensowna, to wówczas proponujemy jej przystąpienie.
AŚ: Bycie ekologiem to podobno bardzo intratny interes – można liczyć na stały dochód w postaci mniej lub bardziej jawnych dotacji od firm i deweloperów bądź to za blokowanie lub nie różnorodnych inwestycji – czy jako prezes jednej z bardziej rozpoznawalnych organizacji ekologicznych w Krakowie zgadzasz się z tą opinią?
MW: Do tego interesu to ja twierdzę, że cały czas dopłacam. Jak ktoś szuka pieniędzy, to to jest fatalny, fatalny kierunek! Staramy się o dotacje, ale z roku na rok jest coraz gorzej. Dotacje z reguły są ukierunkowane, a na naszą działalność – tj. działalność interwencyjną – tak naprawdę nikt nie chce dawać pieniędzy. Gdy ktoś mi mówi, że organizacje mają tyle pieniędzy, to ja go zapraszam wówczas do naszej siedziby: niecałe 10 m2, brak ubikacji i ogrzewania, a zimą czasami woda zamarza w kranie. Kiedyś wynajmowaliśmy lokal w Lasach Państwowych, gdzie płaciliśmy 600zł, ale w pewnym momencie i nawet na tę kwotę przestało nas być stać. Mamy więc taką dziuplę, co niestety przekłada się na rozwój organizacji. Jak robiliśmy akcję w obronie drzew na Błoniach, przyjechała ekipa osób niepełnosprawnych na wózkach inwalidzkich i oni mówią, że bardzo chętnie włączyli by się w działalność. Szczerze mówiąc, w ogóle nie podjąłem tematu, ponieważ nawet jakby ktoś tu wjechał na wózku, to by nie wykręcił.
Jesteśmy Organizacją Pożytku Publicznego, ale jeszcze się nie zdarzyło, żeby jakieś pieniądze z 1% (ok. 3-5 tys. zł) poszły na wynagrodzenie dla kogokolwiek czy na lokal. Przeznaczamy je zwykle jako wkład własny do realizowanych przez nas projektów edukacyjnych, bo rzadko się zdarza, żeby któraś fundacja dała dotację stuprocentową. Organizacja nigdy nie zatrudniała żadnego pracownika na umowę o pracę. Jeżeli ktoś był kiedykolwiek zatrudniany, to na umowę o dzieło lub zlecenie w ramach jakiegoś konkretnego projektu, przeważnie edukacyjnego.
AŚ: Czy spotykasz się w swojej działalności z propozycjami niejawnych dotacji w zamian za odstąpienie od podjęcia określonych działań?
MW: Niejawnych raczej już od dłuższego czasu nie, bo myślę, że każdy się w tej chwili boi nagrywania rozmów. Kiedyś były pomysły: słuchajcie, bo my byśmy wam tutaj pod stołem coś tam dali, ale myślę, że te czasy się już skończyły. Oczywiście są propozycje zleceń na opracowanie jakichś ekspertyz, ale nigdy tego nie robiliśmy i nie zamierzamy, bo byłby to według nas konflikt interesów. Oczywiście szukamy pieniędzy i zdarza się, że dostajemy darowizny, ale są to zupełnie niewielkie środki. Mieliśmy jedną rzeczywiście sporą darowiznę, która nie wiem, czy nie uratowała nam stowarzyszenia, bo byliśmy zadłużeni, ale tu akurat nie miałem obiekcji, bo nie byliśmy w żadnym sporze, ani postępowaniu administracyjnym. To była firma, która wchodziła na rynek krakowski. W ogóle byłem zdziwiony, że nam zaproponowali tę darowiznę.
AŚ: Wiele osób zna Cię przede wszystkim jako tego, który zablokował rozbudowę „szkieletora”. Jaka była rzeczywiście Twoja rola w tym sporze?
MW: Prawdę mówiąc, pracy nad „szkieletorem” było niewiele. Tam była tak jasna sytuacja z prawnego punktu widzenia, że nie było potrzeby dużego wkładu pracy. Deweloper był nawet oburzony, że napisali sobie skargę na dwie czy trzy strony i na tej podstawie zablokowali. To nie wymagało specjalnie wielkich umiejętności. Był to po prostu bubel prawny, banalnie prosty do zatrzymania.
Uważaliśmy, że pomysł nadbudowy „szkieletora” był fatalny. Nie protestowaliśmy przeciwko wykończeniu w obecnej wysokości, tylko mówiliśmy o nadbudowie, ale tego jakoś nikt nigdy nie chciał napisać. A mówiliśmy o tym dlatego, że ochronę krajobrazu i ochronę wartości kulturowej mamy w statucie, a ten nieszczęsny „szkieletor” widać praktycznie ze wszystkich wysokich punktów w mieście. To jest wrzód w krajobrazie i uważaliśmy, że jeśli nie da się go zburzyć, to przynajmniej nie powinien rosnąć. Projektant usilnie nas przekonywał, że to dobry pomysł i ja nawet w pewnym momencie pomyślałem, że może jesteśmy w błędzie, więc poprosiłem o konsultację architektów krajobrazu i historyków sztuki. I oni wszyscy przyznali, że „szkieletor” nie powinien rosnąć i w ogóle nie powinniśmy się spotykać z deweloperem i z nim rozmawiać. Innym razem na spotkaniu różnych organizacji i aktywistów dyskutowaliśmy w kuluarach, że zastanawiamy się, czy w ogóle ciągnąć tę sprawę, bo staliśmy kiepsko finansowo, a to wymagało m.in. opłat sądowych. I tacy aktywiści społeczni z zupełnie innego rejonu Krakowa, którzy nie mieli tu żadnych interesów powiedzieli: nie, słuchajcie, powinniście to dalej ciągnąć, bo nawet my, mieszkając w dzielnicy peryferyjnej, uważamy, że to jest fatalna rzecz. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że mamy rację.
Choć sprawa „szkieletora” była spektakularna zwłaszcza dla niektórych gazet, to jest to zupełnie drobny wycinek naszej działalności. Dziennikarzy nie interesuje to, że robimy zajęcia dla dzieci, sadzimy drzewa, prowadzimy zajęcia herpetologiczne czy budujemy oczka wodne.
–3 komentarze–
Brawo Mariusz ! Dawno bylibyśmy PEKINEM gdyby nie wasze stowarzyszenie. Szkoda ze nie zaangazowaliscie się w zahamowanie AVII na Czyżynach. 3mam kciuki. Nie dajcie się zastraszyć deweloperom i urzędasom ! KRAKÓW zasługuje na jakość.
Kolejny eko terrorysta oszołom, który wyciaga kase od tych którzy mają jej więcej. Masakra. Za niedługo nie będzie można nic wybudować w tym mieście bo jak nie urzędy to ekoterroryści.
Udało się że nie zostaliśmy Pekinem, tylko Burkina Faso.
Pan Waszkiewicz jest bardzo wybrednym ekologiem, w kilku akcjach ratowania przyrody nie chciał wziąć udziału. Rozumiem że tylko niektóre tematy są ciekawe i medialne?