Miasto jest nasze!
Polacy z narastającym niesmakiem obserwują działania partii politycznych na szczeblu samorządowym. Są jednak miejsca, gdzie partyjnemu betonowi udaje się utrzeć nosa. O tym, czy nasze miasta można odebrać partiom i politykierom, z Lechem Meglerem, współzałożycielem Stowarzyszenia My-Poznaniacy, rozmawiał Andrzej Śledź.
Tekst pochodzi z dwumiesięcznika Obywatelski Kraków.
Andrzej Śledź: Wasz blisko 10-cio procentowy wynik w wyborach samorządowych w 2010 r. można uznać za sukces, zważając, że My-Poznaniacy był w pełni obywatelskim komitetem wyborczym, to jest złożonym z działaczy społecznych i pozbawionym zaplecza, jakim dysponują partie polityczne. Jak do tego w ogóle doszło, że udało Wam się wystawić kandydatów we wszystkich okręgach?
Lech Mergler: W okresie kilku lat przed wyborami staliśmy się rozpoznawalni, pojawialiśmy się w mediach, w związku z przyciągającymi uwagę tematami, za które się braliśmy. Oprócz spraw ogólnomiejskich (np. studium przestrzenne, budżet), staraliśmy się wspierać społeczności lokalne, gdy miały problem w władzami, co w wielu miejscach miasta budowało naszą wiarygodność.
Od początku naszą grupę cechował taki poziom inteligencji społecznej, który sprzyjał docieraniu do ludzi, przekonywaniu ich, pozyskiwaniu. Niemal każdy miał jakieś sprzyjające temu doświadczenia, społeczne lub zawodowe. Powstał zespół wykształconych, średniozamożnych ludzi, głównie w wieku około 50 lat, co oznacza doświadczenie życiowe, spore i rozległe kompetencje (od prawa, przez media, po finanse, architekturę i inżynierię ruchu), brak kompleksów i zahamowań, ale żywe ambicje, sprawność działania i organizacji, niezależność finansową i szerokie kontakty społeczne.
Dzięki temu byliśmy w stanie stworzyć komitet i przyciągnąć sensownych ludzi, którzy wypełnili listy kandydatów na radnych (70 osób) oraz zespół aktywnych osób realizujących kampanię wyborczą. Finanse były drugorzędne, ważniejszy był zapał, kreatywność i fakt, że mimo powagi sprawy, trudnych chwil i dużego wysiłku, całkiem dobrze się bawiliśmy.
Przyglądając się Waszej działalności, a także postulatom stawianym na Kongresie Ruchów Miejskich, można odnieść wrażenie, że polskie miasta borykają się z podobnymi problemami. Co stanowiło główną oś Waszego porozumienia i czy uważa Pan, że mógłby to być punkt wyjścia dla krakowskich organizacji?
U podstawy integrującej nas pewności siebie, leży przekonanie, że
miasto jest nasze, mieszkańców; że miasto to my, jego gospodarze.
To jest intuicyjna wykładnia ustawowego i konstytucyjnego zapisu, że ogół mieszkańców tworzy z mocy prawa wspólnotę samorządową. Nasze interesy, potrzeby i wartości, jakość naszego życia – to mają być najważniejsze regulatory rozwoju. Biznes, ambicje władz, dążenia rozmaitych autonomicznych podmiotów (jak armia, kościół, kolej, państwowe uczelnie, itd.) mają służyć miastu i mieszkańcom, a nie na odwrót. To, że bywa inaczej, widać np. w dążeniu do komercjalizacji miasta, która przynosi korzyści podmiotom gospodarczym, a miejską biurokrację uwalnia od odpowiedzialności za kolejne usługi publiczne.
Mam wrażenie, że w Krakowie, nim jeszcze doszło do pełnej integracji środowiska organizacji społecznych, ruchów miejskich, wspólnot mieszkańców etc., już pojawiły się wyraźne podziały. Jak to się stało, że w 2010 r. byliście w stanie wystawić wspólną listę kandydatów i czy uważa Pan, że współpraca wspomnianych grup jest konieczna, aby odnieść sukces?
Mało zachęcająca jest prawda o tym, że nie udało nam się w 2010 r. stworzyć społecznej koalicji wyborczej. Zależało nam na wspólnym starcie różnych podmiotów społecznych: od anarchistów, przez związkowców, rady osiedli, NGO’sy, po przedstawicielu biznesu. Dlatego zawiązaliśmy Komitet Wyborczy Wyborców, który miał być de facto federacyjny, a nie samo Stowarzyszenie. Niepotrzebnie, bo po pół roku rozmów i negocjacji okazało się, że jesteśmy sami – nie z powodu różnic i kłótni, tylko wycofania się większości podmiotów zbiorowych, z różnych, często mętnych powodów. Niektórzy działacze znaleźli się na listach partyjnych lub prezydenta. Cztery miesiące przed wyborami brakowało kandydatów, którzy obsadziliby miejsca na listach, ale wówczas zaowocowały nasze kontakty – dzięki studentom, ludziom kultury, działaczom osiedlowym, pojedynczym aktywnym i odważnym ludziom finalnie z naszych list kandydowało 70 osób (limit wynosił 74).
To doświadczenie pokazuje, jak ważne jest zbiorowe przywództwo. Ktoś musi wziąć na siebie odpowiedzialność za akcję wyborczą, dać jej twarz, a w razie afery także i tyłek.
Wówczas o wiele prostsze są negocjacje na temat współpracy.
W stolicy Małopolski często obwinia się o zły stan miasta partie polityczne. Przypisuje się im m.in. podejmowanie decyzji w oparciu o partyjną, „warszawską” dyscyplinę głosowania. Działalność w partii staje się też synonimem karierowiczostwa; powszechna jest opinia, że o piastowaniu ważnych stanowisk nie decydują względy merytorycznego przygotowania, lecz kuluarowe rozgrywki. Czy na poziomie samorządów partie są nam jeszcze w ogóle potrzebne?
Czy ktoś jeszcze wierzy, że „mainstreamowe” partie polityczne pełnią pożyteczne funkcje w polskiej demokracji parlamentarnej? To byty mocno zdegenerowane, postrzegane jako struktury obsługujące interesy partykularne, walczące o „łupy”. Jest tak w wyniku zabetonowania odświeżającej cyrkulacji politycznych i społecznych elit – od ponad 20 lat centralnymi postaciami wodzowskiej polityki partyjnej są mniej więcej te same osoby, w zmiennych konstelacjach. Partie to trochę twory z mijającej epoki. Dziś dominuje to, co globalne, a szczególną wartość ma to, co lokalne, w tym miejskie, zaś partie działają na szczeblu państwowym, którego znaczenie maleje.
Czy wolno pozostawić nasze miasta partiom, a szerzej – establishmentowi? Władza nad miastami to dla partii „łupy” smakowite ze względu na zasoby.
W miastach „opanowanych” przez partie, to ich wodzowie „mianują” prezydentów, wyborcy zatwierdzają jedynie edykt. Destrukcyjny wpływ partii na demokrację miejską pokazało referendum warszawskie, które partie niestety skompromitowały. W wielu miastach to jednak zasiedziała biurokracja, jako zaplecze prezydenta, od kilku kadencji rozdaje karty, wspierając różne interesy partykularne. I to wielki problem, bo gmina i jej prezydent ma dużą autonomię, konstytucyjną, a biurokracja ma coraz większą świadomość odrębności własnych, interesów.
Tę wszechwładzę osłabiłoby ograniczenie liczby kadencji prezydenta. Jeśli chodzi o partie, to należy dążyć do tego, by ich wpływy nie były większe niż niezapośredniczonej partyjnie reprezentacji mieszkańców – bo to zapośredniczenie w skali miasta nie ma uzasadnienia. Do tego może wystarczyłoby zablokowanie możliwości wydatkowania funduszy partyjnych na miejskie kampanie wyborcze, by wyrównać szanse komitetów mieszkańców.
Wiem, że przygotowujecie się już do kolejnych wyborów, myśląc o szerokiej społecznej koalicji. Jak w Waszym wypadku wygląda angażowanie się tzw. „społeczników” w aktywność polityczną i w jaki sposób radzicie sobie z niechęcią podmiotów społecznych do negatywnie postrzeganego świata polityki?
Rozumiemy politykę szeroko, jako zaangażowanie w sprawy publiczne, którego podmioty nie uchylają się od odpowiedzialności za ich bieg, są gotowe brać udział w podejmowaniu decyzji, zatem i we „władzy”. W Polsce skompromitowane jest wąskie i powszechne pojmowanie polityki, partyjno-ideologiczne, które działa na publikę jak płachta na byka. Taki stan rzeczy obraca się przeciw obywatelom, bo zniechęcając nas do polityki, pozostawia decyzje, także najpoważniejsze, w rękach coraz mniej licznych „chętnych”. W demokracji im bardziej polityka wkurza, tym bardziej powinniśmy chcieć ją naprawić, bo mamy do tego formalne narzędzia.
Sytuacja w miastach ewoluuje jednak w dobrym kierunku. Rozpowszechniają się pojęcia neutralizujące obraz polityki jako partyjnej walki o „łupy”, a pozwalające opowiadać polityczność miasta w inny sposób, merytoryczny i eksponujący społeczny wymiar polityki, takie jak: demokracja miejska, polityka przestrzenna, narracja konkretna, miasto spółka z o.o., oportunizm planistyczny, partycypacja społeczna, prawo do miasta, polityka skali itd. Powoli wydobywamy się z pułapki myślenia, że my – dobrzy, a polityka – zła.
Osobna sprawa to interesowny dystans wobec zaangażowania politycznego licznych NGO’sów, które działają dzięki środkom publicznym, więc obawiają się, że brak pokory wobec władzy zostanie potraktowany jako bunt. Na szczęście poza „chlebowymi” NGO’sami jest wielu odważnych mieszkańców.
O ile Stowarzyszenie My-Poznaniacy posiada już doświadczenie w korzystaniu z biernego prawa wyborczego, o tyle sądzę, że w Krakowie, poza wyborami w 1989 roku, pierwszy raz pojawia się hipotetyczna szansa stworzenia jakiegoś wspólnego frontu wyborczego organizacji społecznych i środowisk mieszkańców. Czy biorąc pod uwagę, że brakuje na ten moment nie tylko struktury, ale i szczegółowej wizji takiego porozumienia, uważa Pan, że mimo wszystko warto próbować?
Obecnie niemal całe doświadczenie z tamtych wyborów skupia się w naszej nowej organizacji PRAWO do MIASTA, gdzie znalazła się podstawowa kadra organizująca kampanię wyborczą 2010, ale z My-Poznaniacy współpracujemy i chcemy stworzyć koalicję wyborczą.
Głupio mądrzyć się w cudzej sprawie, ale ma to w sumie wymiar pro publico bono.
Wydaje się, że w Krakowie zaistniał już główny powód, by społeczność obywatelska miasta zorganizowała się i wystąpiła razem w wyborach. Powód poważny i znany – gigantomańskie ambicje władz, zza których wyzierają interesy rozmaitych biznesów, by w Krakowie zorganizować zimowe igrzyska olimpijskie. Nie jest istotne, co o tym myślę, chociaż po poznańskich doświadczeniach, zwłaszcza z kosztami Euro 2012, ciężko mi myśleć z aprobatą.
Istotne jest to, że duża część mieszkańców Krakowa nie widzi sensu tej imprezy, ale nie bardzo jej głos jest brany pod uwagę. Więc trzeba to wymusić. Między innymi wokół sprzeciwu w tej sprawie można sporo zbudować, bo on sięga istoty demokracji miejskiej.
Natomiast praktycznego doświadczenia nie da się przekazać. Dla Was udział w wyborach może być przełomowym posunięciem w kształtowaniu się społeczeństwa obywatelskiego. Nawet jeśli nie uzyskacie mandatów radnych, samo podjęcie próby i pokazanie Waszej siły wzbudzi respekt. Natomiast jeśli nie podejmiecie nawet próby, będziecie żałować, że być może straciliście istotną szansę, a władza się rozzuchwali. Decydując, trzeba kalkulować, ale pewnych niewymiernych, choć czasem decydujących czynników sukcesu, skalkulować się nie da – jak zapał, ofiarność i kreatywność ludzi. No i szczęście.
Jakieś dobre rady na początek?
Byłem szefem sztabu wyborczego KWW My-Poznaniacy, moje doświadczenia pochodzą ze „źródła”. O „dobrych radach” zniechęcająco mówią przysłowia, ale dzielenie się doświadczeniem, z pokorą i bez protekcjonalizmu, jest w wielu różnych obszarach życia uznawane za sensowne.
Na pewno nie można tracić czasu na zastanawianie się nad podjęciem decyzji, tylko działać. Kluczowe jest przekonanie, że walczymy o kwestie doniosłe, dla miasta i mieszkańców, bo tylko wielkie i realne sprawy nas porywają. Wybory to gra zespołowa, mimo że związana z rywalizacją. Nikt nie wygra jej sam, bo szansa każdego zależy od wyniku całości, więc każdy ma interes w dobrym wyniku swojego rywala. Komitet wyborczy powinien być ukonstytuowany demokratycznie, ale poprowadzić go w całości demokratycznie się nie da – bo wybory to „pokojowa wojna”, wymagająca przywództwa. Nie da się uniknąć błędów, ale konkurencja też je popełnia, więc lepiej działać i iść do przodu, niż siedzieć sparaliżowany strachem, kombinując, jak tu ustrzec się potknięć.
Jesteśmy lepsi niż „partyjniacy”, bo oni już przecież „wszystko wiedzą”, a my dopiero odkrywamy, więc możemy wpaść na coś innowacyjnego. Zwłaszcza, że dobrze się bawimy, gdy oni znużeni są rutyną. W przekazie w kampanii wyborczej najważniejszy jest konkret, obraz, zwięzły i trafny greps oraz dobre, spontaniczne emocje. Żywiołowy, szczery amator może być bardziej wiarygodny niż kandydat sformatowany przez PR-owca.
Lech Mergler – Poznaniak, publicysta, współzałożyciel Stowarzyszenia My-Poznaniacy, PRAWO do MIASTA i Kongresu Ruchów Miejskich, współautor wydanego w 2013 roku “Anty-Bezradnika przestrzennego: prawo do miasta w działaniu”.
Tekst pochodzi z dwumiesięcznika Obywatelski Kraków.
–0 Komentarz–