Kraków przeciw partyjniactwu?
Dużo się ostatnio dyskutuje. Głównie o tym, czy miejscy aktywiści powinni iść do polityki i czy to nie brzydko, że jak powiedzieli A, to teraz chcą powiedzieć B. O tym, że brzydko mówią przede wszystkim partyjniacy wszelakiej maści, którym świat się zaczął walić, a stołki uciekać. Boją się tym bardziej, że dotąd myśleli, iż są do nich przywiązani już na stałe.
Skoro oni mogą robić w tej sprawie za arbitrów elegancji, to mogę i ja. Politykierzy boją się o stanowiska, bo wielu z nich nic innego nie potrafi. Nic zatem dziwnego, że mówią: „to wstrętne tak zbijać kapitał polityczny”. Wiadomo, że oni go nie zbijają, a w partii siedzą dla idei. Tak jak obywatelską ideą kieruje się dwóch kandydatów na prezydenta, których da się powiązać w sumie z czterema partiami, ale i tak postanowili skorzystać na antypolitycznej modzie. Albo jedna z krakowskich radnych, która jako motto swojego bloga wpisała, że życzy sobie samorządów wolnych od polityki, choć jednocześnie w partii trwa od lat kilkunastu. Z drugiej strony pojawia się hasło: „Aktywiści do polityki!” A argument jest taki, że bez wejścia do niej, ta będzie tak samo obrzydliwa, jak dotąd. Dostrzegając zalety takiej personalnej zmiany, bo przecież ludzie, których udział w polityce dopiero może zepsuć, mają niewątpliwą przewagę nad tymi, których już to z całą pewnością zepsuło, muszę powiedzieć, że wolałbym inne hasło.
Zamiast: „Do polityki marsz!” – „Polityko won z samorządu!” Przynajmniej ta partyjna, bo to jest ta jej obrzydliwa twarz. Partyjne rozgrywki między Jasiem i Małgosią. Personalia zamiast problemów. Stanowiska zamiast bezinteresowności. Zadęcie zamiast pokory. Paskudny to świat, a jednym z powodów jest to, że bardzo wiele tam ludzi, którzy nie potrafią nic poza „byciem w polityce” i od tego, czy się w niej utrzymają, zależy ich status, a czasami także byt. Nie brak bowiem takich, którzy stanowiska w rządowych agencjach, urzędach i radach nadzorczych przeróżnych spółek zawdzięczają jedynie pozycji w partii. Poza tym nie mając żadnego doświadczenia i nic innego nie potrafiąc. Dlatego dla utrzymania pozycji w partyjnym grajdołku, bo tylko tam mogą czuć się „kimś”, są gotowi na wiele. I wiele robią. Mało jest za to ludzi, którzy są gotowi powiedzieć: „Nie. Na to się nie godzę!”.
Nie przez przypadek od lat na czele listy zawodów, które Polacy szanują najmniej, wymienia się polityk i poseł. A co dopiero mówić o partyjnym radnym, który wykorzystuje pozycję w partii do tego, żeby zarobić w radach nadzorczych, urzędach lub rządowych agencjach? Ale to jedna twarz i jedna definicja. Można mówić też o innej. Może nawet trzeba, bo inaczej zostawimy miasto w rękach partyjniaków, których głównym wyborczym argumentem znów będzie nie wizja miasta, ale „chody w centrali”. („Chody”, które później okazują się nie istnieć, bo jak wiadomo: „nie ma igrzysk, nie ma niczego”.) A politykę można jednak rozumieć inaczej. Jako walkę o sprawy. To ustalanie cen biletów i zasięgu strefy płatnego parkowania. Polityką jest decyzja, czy budować stadion czy wykupić Fort Bronowice (i Zakrzówek). Czy robić igrzyska, czy może raczej utrzymać publiczne stołówki w szkołach. Mamić ludzi Nową Hutą Przyszłości czy może zadbać o to, by Stara Huta miała połatane chodniki. Itd… Itp… Każda taka decyzja jest w pewnym sensie polityczna. To są linie podziału, według których powinny przebiegać podziały w samorządzie, bo – mówiąc wprost – dziura w drodze nie ma barw partyjnych. Powinien, ale nie przebiega.
Dziś ważniejsza jest oś podziału między PiS i PO. I tak będzie dopóki miastem będzie rządzić partyjny aparat, który myśli o tym, jak utrzymać pozycję w partii, bo od tego zależy ponowny wybór, a nie wśród mieszkańców, dla których pracuje. Ale do realizacji takiej zmiany, potrzeba ludzi. I to nie takich, którzy aparatczykowski gajer zrzucają na wybory, bo czują skąd wieje wiatr i próbują coś ugrać na wszechobecnym obrzydzeniu do polityki, tylko autentycznych. Takich, którzy wyrastają z – mówiąc górnolotnie – pracy u podstaw. A ta w dzisiejszych warunkach i kontekście krakowskiego samorządu dokonuje się przede wszystkim w ruchach miejskich.
Tych, którzy potrafią zrealizować budżet obywatelski bez pomocy miasta i hojnych grantodawców (patrz Dzielnica I w ubiegłym roku), tych którzy potrafią patrzeć władzy na ręce. Tych, którzybezkompromisowo walczą o pozostałości miejskiej zieleni. Tych, którzy zamalowują bazgroły. I tych, którzy budują własną dzielnicę. Długo by zresztą wymieniać, bo wartościowych ludzi i działań jest w dzisiejszym Krakowie całe mnóstwo. Już choćby dlatego start w wyborach aktywistów (działaczy?) z KPI może być szansą na zmianę i wprowadzenie ich tam, gdzie mogą wywierać realny i znaczący wpływ na miejską politykę i wizję Krakowa. Innych chętnych żeby to zrobić zresztą nie widać.
Może, ale nie musi. O ile bowiem słuchając Tomka Leśniaka bez trudu można zauważyć jakościową różnicę między nim, a większością partyjnego betonu dziś okupującego radę, to jest to jednak za mało.
Żeby ukruszyć beton trzeba więcej. Wiele zależy od tego, czy Leśniakowi uda się się przełamać opory ludzi z ruchów miejskich i przekonać ich do startu w wyborach. A także, czy przyciągnie dotąd niezaangażowanych krakusów, który z tęsknotą wypatrują nowej jakości w krakowskiej radzie. O tych wartościowych – mimo że w Krakowie ich nie brak – może być niezwykle trudno, bo polityk to w Polsce zawód, do którego selekcja jest wyjątkowo negatywna. Zwykle jeżeli ktoś coś umie, to nie ma ochoty się tam pchać, bo dla przyzwoitych ludzi jest to obrzydliwy świat i trudno będzie namawiać ich, by ponurzali się w błocie. Z drugiej strony trudno nie znaczy niemożliwe, jest to obrzydliwy świat między innymi dlatego, że selekcja do niego jest negatywna i dziś idzie tam przede wszystkim ten, kto nie może sobie znaleźć miejsca gdzie indziej, a w aparacie partyjnym widzi szansę na pozycję, wpływ i pieniądze.
Choć zdarzają się wyjątki, to kiedy chodzi o obywatelską listę na najbliższe wybory, pytaniem jest, ile ich będzie. I jakie. Jeżeli nie skończy się na liście opartej na jednym tylko środowisku, a KPI skutecznie przełamie niechęć choćby kilkunastu sensownych osób należących do różnych światów i mogących wnieść do rady kilka nowych perspektyw, to może będzie można powoli wypatrywać odpartyjnienia samorządu i decyzji podejmowanych według innego niż warszawski klucza. Jeżeli, bo inaczej możemy jeszcze długo czekać na to, by Kraków wyrwać z pęt partyjniackiego myślenia.
A bez tego nie będzie się dało budować miasta, pomyślanego nie tylko jako efektowny lunapark dla turystów i okazja do zarobku dla deweloperów, ale też coraz lepszym miejscem do życia dla swoich mieszkańców.
Powiem szczerze, że nie mogę się już doczekać, by zobaczyć, czy z tej mąki będzie zaczyn chleba (bo przecież nie o chleb jeszcze się tutaj rozchodzi), czy wyjdzie zakalec i dalej będziemy karmieni tym, czy jesteśmy karmieni teraz.
–0 Komentarz–