Ma 82 lata, rysuje portrety i mieszka w hostelu. Musi zarobić, żeby przetrwać zimę
Wieść na mieście głosi, że to “największy rysownik wśród kinomanów i największy kinoman wśród rysowników”. Długa, siwa broda, zeszyt pełen portretów krakowian, a głowa pełna historii o kinie, które opowiada z wielką dbałością o najdrobniejszy szczegół, mimo że skończył 82 lata. Zwłaszcza w tym wieku Witold Klęp zasługuje, by zimą mieć dach nad głową, o co stara się Fundacja Los Polacos – ostatnio poprzez sprzedaż prac nietuzinkowego artysty i internetową zbiórkę.
Obecnie 82-latek mieszka w hostelu. Zanim się tu zatrzymał, stracił mieszkanie i (kolejny raz) wylądował na ulicy. Była wczesna jesień, ale noce już bardzo zimne, więc kupił wojskowy śpiwór, który uratował sytuację.
Pan Witold nieco inaczej odbiera świat niż większość z nas, co czyni go tak wyjątkowym, ale jednocześnie stanowi wyzwanie, gdy chodzi o przeżycie.
– Nie opowiadamy o szczegółach sytuacji osób w kryzysie bezdomności, którym pomagamy, żeby nie naruszać ich prywatności, a także uszanować rodzinę. Różne są choroby i problemy osobiste, przez które tracą dom, ale muszę mocno podkreślić: pan Witold nigdy nie miał kłopotów z alkoholem. Wręcz odwrotnie: koledzy z pracy na Kombinacie mu nigdy nie ufali, bo zamiast chodzić na wódkę, chodził do kina. Mówili: “kto nie pije, ten kapuje” – podkreśla Marek Piątkowski z Los Polacos.
– Bardzo chcemy, żeby oprócz dachu nad głową, pan Witold mógł chodzić czasem do kina. On go naprawdę potrzebuje, żyje nim w pełni.
Najstarszy wolontariusz w Krakowie?
Poznali się podczas spotkania w ramach Zupy na Plantach, gdy Marek szukał kandydatów do projektu swojej fundacji “Z nami połaź”. Starszy mężczyzna zwrócił jego uwagę, gdy w skupieniu przeglądał książki w mobilnej bibliotece.
– Rozmawialiśmy dużo o książkach i filmie. Okazało się, że ma ogromną wiedzę na ten temat. Poczułem, że byłaby to wielka strata, gdyby przepadła wraz z jego śmiercią. Gdy się poznaliśmy, w ogóle nie miał dachu nad głową, a był mróz. Było mi strasznie przykro, że go musiałem zostawić na zewnątrz, że nic nie mogłem jeszcze wtedy zrobić – wspomina.
Honorowy i uczynny, nie przywiązuje się do pieniędzy – mówią mi ci, którzy znają go dłużej. Raz dostał 20 złotych na jedzenie, a oddał je bezdomnemu koledze, w zamian za torbę, której wcale nie potrzebował. Codziennie, jako wolontariusz kuchni św. Faustyny, odwiedza z obiadem niepełnosprawnego mężczyznę.
– Kiedyś z trudem poprosił nas o pożyczkę. Później chodził za moim bratem z wyprasowanymi pieniędzmi i nalegał, że chce je oddać. Zawsze oddaje – zaznacza Marek.
Gdy człowiek jest potrzebny
Spotykamy się kilka dni przed wernisażem pana Witolda, na którym wystawiono prace, tworzone przez niego w czasach pandemii, głównie w tramwajach i na przystankach. Jak sam mówi, może więcej życia poświęciłby rysowaniu, ale “opętało go kino”.
– Widzę, że rysuje pan głównie portrety? – pytam, gdy już udaje mi się dojść do głosu.
– To nie są do końca portrety, portrecistów jest mnóstwo, najczęściej zarobkowych. Ja rysuję buźki, od przypadku do przypadku. Widzę zagadkową twarz, zamykam oczy, zapamiętuję. Czasem rysuję całość jedną kreską.
– To chyba nie takie łatwe?
– Niby nie, ale czasem roztańcuję się ołówkiem jak tancerz na lodzie i kreska dzieje się sama.
– Jak pan wybiera postaci?
– W tramwajach jest cały kalejdoskop twarzy i nigdy nie wiem, kto mi się spodoba; po prostu kopie mnie w oko taka buźka i muszę ją odtworzyć ołówkiem, najchętniej w sepi. Czasem nie mam na czym rysować, rozpacz mnie wtedy ogarnia. Każda buźka to dla mnie zagadka, a w tramwajach czeka cały kalejdoskop twarzy.
– Rysowanie to pasja głównie z tramwajów?
– Nie, bo jak statystowałem i nie było co robić, też rysowałem.
– Słyszałam, że statystował pan w setkach filmów; “Wołyń”, “Dom Zły”, u Spielberga…
– Owszem, do tej pory statystuję. Ostatnio przy alei Róż, walka o krzyż nowohucki. Grałem tam w habicie zakonnika, choć częściej wcielam się w rolę kogoś, kto idzie na rozstrzelanie albo musi uciekać.
– Ale lubi pan tę pracę statysty?
– Lubię, gdy człowiek jest potrzebny.
“Wie pani, co robi karateka ?”
Rzadko zdarza mi się wywiad, na którym rozmówca zadaje więcej pytań niż ja.
– Wie pani jakie są najlepsze pieniądze do przelewów?
– Nie wiem, elektroniczne?
– Nie. Rumuńskie leje, bo skoro leje to najlepsze na przelew.
Podzieliłam tym samym los innych znajomych po fachu, którzy spotkali na swojej drodze pana Witolda.
“Czy jako 80-latek jest pan zadowolony ze swojego życia?” – spytała kiedyś dziennikarka z telewizji.
“Skoro aż tyle, to trudno nie być niezadowolonym, chociaż niedługo zabawię się w karatekę. Wie pani co robi karateka? Karateka kopie w kalendarz” – odpowiedział pan Witold na wizji.
Mistrz dowcipów, ale tych trudnych wspomnień też nie ukrywa, zwłaszcza z czasów szkolnych. To opowieści jak bito ich linijką, czy drewnianym piórnikiem. Przyznaje, że nie był najlepszym uczniem, zwłaszcza z matematyki, ale z rysunkiem nie miał problemu.
– Kiedy budowali linię tramwajową z Krakowa do Nowej Huty, nauczyciel kazał nam na zadanie domowe narysować słup tramwajowy. Był bardzo oburzony, gdy kolejnego dnia nikt się nie zgłosił z pracą i jednocześnie bardzo zaskoczony, gdy kolega z ławki obok wskazał palcem na mnie, że ja ten rysunek mam. Moje akcje w szkole wzrosły, bo chyba nikt się nie spodziewał, że niezdara może coś zrobić najlepiej – opowiada.
Pan Witold generalnie jest postacią mało spodziewaną. Niby nie ścisłowiec, ale w moim filmie zagrałby postać ekscentrycznego naukowca. Miał niedawno taki okres, że był w stanie zapamiętać seryjne numery banknotów, w imponującej liczbie. Nie mówiąc już o kinie – w tym temacie przytoczy wszelkie szczegóły, których doświadczył – wtopy scenograficzne, rozmiar ekranu, dokładne utwory w ścieżce dźwiękowej, drobne reakcje statystów na planie zdjęciowym. Obok opowieści, żartów i anegdot równie masowo zbiera przedmioty, co akurat nie ułatwia mu życia.
Maraton po krakowskich kinach
Pierwszym filmem, jaki oglądnął na dużym ekranie, był “Skarb Tarzana” (po wyjściu z kina wspiął się na drzewo wiśniowe i wisiał sobie na jednej ręce). Już w siódmej klasie zapowiadał wszystkim, że będzie pracował w kinie, ale nie dostał się do technikum kinotechnicznego. Kolekcjonował za to roczniki “Film” i “Ekran” oraz zbierał programy kinowe (znajdował innych pasjonatów, z którymi mógł się wymieniać).
Wspomina taki grudniowy dzień, kiedy na godz. 10 poszedł do kina Sztuka, by obejrzeć “Wielki błękitny szlak”; o godz. 13 zdążył do Uciechy na projekcję “Profesorka”, z której pognał do Rotundy na jugosłowiański “Drzwi stają otworem”. Pięć lat później wygrał w ogólnopolskim teleturnieju na temat filmu fabularnego. W nagrodę dostał radziecki projektor.
Ubolewa nad losem studyjnych kin w Krakowie: – W Polsce po 1989 roku zawitała wolność, a w miejsce krakowskiego kina Wolność najpierw były zakłady buchmarskie, a teraz supermarket. Zgroza! Nie wolno tak robić. Mam żal do byłego metropolity krakowskiego, że był tak wpływowy, a o to nie zawalczył – żali się, po czym kontynuuje:
– Chce pani anegdotę o kinie Wolność? Wchodzi na ekrany Pan Wołodyjowski, w kolorze. Turcy w białych strojach, zdobywają Kamieniec, pełno statystów z szablami, a tu nagle panorama, szeroki plan i daleko na horyzoncie widać… żubra, ciężarówkę. Jedzie sobie, jak gdyby nigdy nic!
Czytaj także: Od 34 lat prowadzi sklep. Wyprowadzili mu się prawie wszyscy klienci
Nie został filmowcem światowej sławy, o czym marzył od zawsze, ale dostawał prace związane z filmem, m.in. w Zakładzie Produkcji Filmów Telewizyjnych, jako pomoc i oświetleniowiec. Ponoć gdy znajomi zakładali się o to, który aktor zagra w jakim filmie, dzwonili do niego o radę.
Po tym, jak był maglowany w bezpiece szef poradził mu, aby zniknął i szedł na marną rentę. Bardzo żałuje, że go posłuchał, bo zabrakło mu czterech lat do stażu emerytalnego.
– Bili mnie w szkole, a ja wcale nie płakałem – wtrąca pan Witold.
– To pan jest twardy gość?
– Nie… gdzie tam. Wcale nie – wzdycha.
Okazuje się, że nawet taki wyjątkowy survivalowiec twardy się nie czuje. Wyjątkowy, bo pan Witold zawsze potrafi odnaleźć się w terenie, przetrwać na ulicy duże mrozy, czy maskować swoje miejsce noclegu, gdy odczuwa lęk… a to wszystko, mając ponad 80 lat.
– Czasem gdy siadamy w knajpce na Kazimierzu, czuję się, jak na spotkaniu z jakimś profesorem. Ta broda, okulary, stare piosenki po rosyjsku, barwne historie… Nie chciałbym znowu wracać do tego uczucia, kiedy wiem, że znowu w zimnie żyje na ulicy – zaznacza Marek.
Sprzedaż rysunków z październikowego wernisażu pozwoli na opłacenie kolejnego miesiąca noclegu. Dalszą pomoc panu Witoldowi ma umożliwić internetowa zbiórka, którą uruchomiło Los Polacos. Tak uzyskane wsparcie będzie przeznaczone także dla drugiego podopiecznego fundacji, pana Tadeusza – coraz popularniejszego przewodnika po nowohuckich zakamarkach.
__
Zdjęcia: Fundacja Los Polacos
–0 Komentarz–