Partyzantka ogrodnicza: Zieleń w ręce ludzi. Kopać, sadzić, aktywizować!
Partyzantka ogrodnicza: Uprawiają partyzantkę, ale nie wąchali nigdy prochu. Na „akcję” wychodzą zazwyczaj o zmierzchu lub o świcie – by uniknąć gapiów. Wyręczają władzę, choć nie naśladują Charlesa Bronsona. O kim mowa? O ogrodniczych aktywistach, którzy dbają o publiczną zieleń z większym zaangażowaniem niż miejskie instytucje.
Aktywistach, a właściwie partyzantach – jak przyjęło się nazywać entuzjastów „dzikiego” ogrodnictwa. Cudzysłów jest tu niezbędny, bo mimo braku oficjalnego błogosławieństwa władz miejskich, ogrodniczy partyzanci sprzyjają cywilizowaniu (naturalizowaniu?) przestrzeni publicznej. Pielą zaniedbane grządki, pielęgnują klomby zapomniane przez służby komunalne, a puszki po piwie w betonowych donicach zastępują sadzonkami. Po co? By „przełamać anorektyczny i bezduszny wizerunek zieleni miejskiej” – czytamy na stronie guerillagardening.pl.
Saluto pomidory
Partyzantka ogrodnicza działa w ponad trzydziestu krajach świata – od Urugwaju, po Nową Zelandię i w kilkunastu miastach nad Wisłą. Nie stanowi jednak zorganizowanego ruchu, a raczej luźną sieć inicjatyw, skupionych wokół lokalnych „komórek”. Jedną z nich zawiaduje dr Piotr Klepacki – krakowski etnobotanik, twórca projektu edukacji ogrodniczej Pies Ogrodnika. – Chętni już się zgłaszają, pewnie ruszymy w drugiej połowie maja – zapowiada Klepacki. I dodaje, że ubiegłoroczna akcja wyszła „całkiem fajnie”. – Znalazło się kilkanaście osób o twardym charakterze. Bo posadzić jest łatwo, znacznie trudniej jest regularnie podlewać, plewić i dosadzać to, co zostało zniszczone lub ukradzione – zauważa.
Sadzić może każdy – we własnym zakresie i wedle własnych preferencji. Ale raźniej jest w kolektywie.
Tym bardziej, że uczestnicząc w dziele zbiorowym, można polegać na partnerze, który podczas naszej nieobecności zaopiekuje się wspólną grządką. W zeszłym roku, pod auspicjami Psa Ogrodnika, w donicach przy schodach między ul. Zamoyskiego a Kalwaryjską zagościły sadzonki ogórków, a na Rynku Podgórskim – porów, cukinii i pomidorów.
Krakowscy partyzanci na celownik wzięli również tereny wzdłuż ul. Nawojki, na Osiedlu Do Wilgi czy przy ul. Zabłocie. Listę lokalizacji można znaleźć na stronie pies-ogrodnika.pl – z sugestią, że zainteresowani mogą składać własne propozycje. Również co do sadzonek, choć w tym przypadku warto zdać się na fachowców. – Najlepiej sprawdzają się aksamitki, kwitną cały sezon i są odporne na przesuszenie, mogą być też begonie, szałwie. Najlepiej rośliny odporne na suszę. Chociaż i te podlewane regularnie dają świetne efekty – tłumaczy etnobotanik.
I doradza, by zadbać o wzbogaconą ziemię, bo ta zastana zwykle jest kiepskiej jakości. Cóż, ogrodnicza guerilla kosztuje – ale z reguły mniej niż dwa piwa w śródmiejskim lokalu, a pożytku jest z niej znacznie więcej.
Partyzant no. 1
Pomijając księżną Camillę, która została okrzyknięta ogrodniczym partyzantem, gdy przed obiektywami reporterów chwyciła za sekator, by przystrzyc krzak lawendy przy londyńskim rondzie – najbardziej znanym przedstawicielem ekoguerilli jest Brytyjczyk Richard Reynolds, twórca serwisu guerillagardening.org.
Gdy dziewięć lat temu wprowadził się do ponurego mrówkowca w stołecznej dzielnicy Elephant and Castle, poczuł dojmujący brak zieleni. Jak przyznaje, pochodzi z prowincji i od małego wychowywał się „w okolicznościach przyrody” – dlatego, gdy zamieszkał wśród betonów, nie mógł opędzić się od myśli o własnym ogródku. Z braku lepszej opcji zaopiekował się zapomnianym przez administrację budynku kwietnikiem. Od rabatki do rabatki – Reynolds wciągnął się w wir pracy i, co tu dużo mówić, odmienił oblicze swojego osiedla.
To był początek jego „partyzanckiej” kariery. Dziś Brytyjczyk jeździ po świecie i inspiruje znużonych otaczającą szarością mieszczuchów do aktywności ogrodniczej. I choć rewitalizacja zieleńców nie jest formą działalności, która rodzi celebrytów, to jednak ogrodnik Reynolds właściwie osiągnął ten status. Na konferencji TEDx Talks witany był gromkimi oklaskami, a jego nazwisko wymieniane jest w setkach publikacji prasowych na całym świecie – od „South China Post” po „New York Times”.
Elephant and Castle. Wyświetl większą mapę
Partyzant z Elephant and Castle dba o piar, ale te zabiegi nie mają posmaku autokreacji – stanowią przede wszystkim promocję ogrodniczego aktywizmu.
– Dzięki nagłośnieniu tematu udało mi się przekonać do tej formy aktywności szerokie grono ludzi. Niektóre media mogą kojarzyć nasz ruch z działalnością „środowisk alternatywnych”, ale to w dużej mierze fikcja. Łączy nas przede wszystkim zamiłowanie do miejskiego ogrodnictwa i świadomość korzyści społecznych, jakie ono daje, a nie ideologia czy polityka – mówi „Krowoderskiej”.
17 maja Reynolds gości na lubelskich Warsztatach Kultury i zapowiada, że w czerwcu być może pojawi się również w Gdańsku. Wizyty w Krakowie na razie nie przewiduje – być może dobiegły go wieści o stanie powietrza w naszym grajdołku.
Partyzantka ogrodnicza: Walka o ogród
Reynolds jest twarzą współczesnego ruchu guerilla gardening, ale nie jest jego pionierem. Sam z pokorą i podziwem wspomina dzieła nowojorczyków, którzy w latach 70. dokonywali ogrodniczych cudów na kompletnych nieużytkach. Nestorem partyzantki ze szpadlem w dłoni jest Adam Purple, który w 1973 r. zaczął samodzielnie odgruzowywać zrujnowane podwórka Lower East Side, by ostatecznie zamienić je w dzieło swojego życia – „Rajski ogród” („Garden of Eden”).
Ziemię stworzoną własnoręcznie (sic!) z popiołu drzewnego, ceglanego pyłu, ususzonych liści i obierek z warzyw Purple mieszał z końskim łajnem, które zbierał na ulicach Central Parku. Na tym dopieszczonym podłożu posadził rabatki w formie przerywanych kręgów otaczających roślinną wersję symbolu taiji (yin i yang). Ostatecznie ogród złożony z drzew, kwiatów, ziół, warzyw i owoców, już jako dzieło zbiorowe, osiągnął rozmiar 1400 metrów kwadratowych – i zniknął pod gąsienicami buldożerów w 1985 r., gdy władze miasta postanowiły odzyskać teren.
Innym dokonaniem ogrodniczych partyzantów, które miało więcej szczęścia i przetrwało od lat 60. po dziś dzień, jest People’s Park w Berkeley w Kalifornii. „Oddolna inicjatywa” przekształciła należące do kalifornijskiego uniwersytetu rumowisko (pozostałość po wyburzonych nieruchomościach) w oazę zieleni. Zanim park faktycznie stał się „ludowy”, w jego obronie życie straciła jedna osoba, a ponad sto odniosło obrażenia w starciach z policją. Tak to czasem bywa, gdy interes społeczny krzyżuje się z interesem „władzy”.
Jednak ogrodnicza guerilla bardzo rzadko ma do czynienia z policją.
– Napotkać patrol nie jest tak łatwo – uspokaja Klepacki.Tym bardziej, że w sezonie outdoorowym krakowscy mundurowi są zajęci ściganiem niebezpiecznych piwoszy. Ale jeśli ktoś ma pietra, może kopać dołki pod osłoną nocy.
Zieleń w ręce ludzi!
W praktyce trudno narazić się funkcjonariuszowi, sadząc kwiatki w publicznych klombach. Reynolds przyznaje, że bywa zatrzymywany przez „stróżów prawa”, ale zazwyczaj kończy się na wyjaśnieniach. Tylko raz kazano mu zaprzestać „niszczenia cudzej własności” pod groźbą aresztu. Oczywiście w tej sytuacji odpuścił, ale entuzjazmu do dalszych działań nie stracił. Na krępujące partyzantów przepisy ma złoty sposób. – Ignoruję je. Wierzę, że to co robię na cudzym czy publicznym terenie nie przynosi żadnej szkody – przeciwnie, oszczędzam wysiłku tym, którzy powinni zadbać o wspólną przestrzeń – stwierdza.
Choć ogrodnicza partyzantka wyręcza urzędników odpowiedzialnych za utrzymanie publicznych kwietników, rzadko może liczyć na ich pomoc, choćby w postaci współfinansowania przedsięwzięć z miejskiego budżetu. – Obecnie władze nie tyle wspierają ten ruch, co go ignorują. W dodatku raczej się nie patyczkują z obrońcami zieleni, jeśli np. potrzebują miejsca na parking – mówi Zofia Brom, która prowadzi w Anglii firmę ogrodniczą.
Brzmi znajomo. W ostatnim czasie Krowoderska.pl rozpisuje się o batalii, jaką toczą mieszkańcy Krakowa z miejskimi urzędnikami w obronie parku Wincentego a Paulo przed zakusami dewelopera. Sprawa nabiera rozgłosu i być może dzięki temu jest szansa na obronę tego skrawka przyrody przed natarciem buldożerów.
Warto jednak nie tylko bronić, ale również „atakować”. Pokazuje to przykład Jacka Powałki, menadżera z Warszawy, który pięć lat temu na zaniedbanym placu na Kabatach posadził drzewa. Do pomocy zachęcił okolicznych mieszkańców i wspólnym wysiłkiem – fizycznym i finansowym – sąsiadom udało się „wyczarować” park na klepisku. Co na to urząd miasta? Nie popiera, ale i nie przeszkadza.
Nieingerencja władzy to czasem dużo. Skoro jednak do samorządu trafia podatkowy haracz z kieszeni mieszkańców, mieszkańcy mają prawo oczekiwać efektywnej redystrybucji swoich pieniędzy. Na cele pożyteczne społecznie – takie jak utrzymanie zbiorowisk roślinnych w wędzącym się w smogu i spalinach mieście.
– Tym bardziej, że sytuacja miejskiej zieleni w Krakowie, również w Krowodrzy, jest kiepska – ocenia Katarzyna Mucha, architekt krajobrazu, która mieszka i prowadzi pracownię projektową w „piątej dzielnicy”. – Park Krakowski dramatycznie potrzebuje rewitalizacji, zarówno jeśli chodzi o nawierzchnie, jak i ławki, ale przede wszystkim pod kątem sukcesywnej wymiany zieleni. Na terenie dzielnicy nie widać żadnych działań w kierunku nowych nasadzeń czy tworzenia nowych parków. Jedynym pozytywnym przykładem jest AGH, która na swoim kampusie prowadzi nowe nasadzenia i pielęgnuje te istniejące – punktuje Mucha.
Zwraca też uwagę na fakt, że tylko 42,3 proc. powierzchni Krakowa jest objęte planami zagospodarowania, a w samej Krowodrzy – nieliczne tereny: m.in. plan dla Młynówki Królewskiej, wykonany w zeszłym roku pod presją protestujących przeciw wycince drzew z terenu parku, czy dla Fortu nr 9 „Krowodrza”. – W mojej opinii plany zagospodarowania powinny być podstawowym narzędziem ochrony istniejącej zieleni i podstawą do tworzenia nowej. Bez nich trudno mówić o polityce miasta w tym temacie – podsumowuje projektantka krajobrazu.
A jeśli urzędnicy nie obronią naszej wspólnej zieleni – pozostanie nam zejść do podziemia i uprawiać partyzantkę.
–1 Komentarz–
[…] z tego jasno, że modna dziś na Zachodzie partyzantka ogrodnicza, w Nowej Hucie modna była już 60 lat temu. Nazywała się po prostu […]