Na początku była chuć…
Lubię, kreśląc te wspominki, zaglądać do listów Żeromskiego pisanych z Krakowa do narzeczonej. Bawią mnie te konfrontacje wrażeń. Otóż czytam pod datą roku 1892:
„Zapoznałem się z powieściopisarzem Sewerem. Ten ostatni jest już starowinką, ale krzepkim jeszcze i trzymającym z młodymi… Spotykamy się, i gadu gadu. Jest to taki gaduła, że trzeba na ulicy zmiatać przed nim, gdy się nie ma czasu, bo gotów godzinkę przetrzymać i poobrywać guziki u palta, tak je kręci. Złoty pierniczek!…”
Uśmiechnąłem się mimo woli, kiedym to czytał. Bo Sewer miał wtedy lat 52, a historia literatury — Feldmana czy Potockiego — podkreśla młodzieńczą świeżość, jaką zachował do końca. Ale mógł robić na kimś to wrażenie. Tak ludzie postarzali się wówczas dobrowolnie, charakteryzacją, strojem, wzięciem. Kto znał Sewera powierzchownie, ten mógł w istocie myśleć: „pan Jowialski”. Pan Jowialski płatający niewybredne figle i psoty, potrzebujący ciągłego gwaru, wciąż głodny okazji do śmiechu, bawiący się bez końca jednym konceptem. To był Sewer „popołudniowy”. Ale był i Sewer „poranny”, jeden z najpracowitszych literatów w Polsce, który regularnie kropił swoich sto czy dwieście wierszy dziennie, zachowując do końca niezmęczoną wenę opowiadania, artysta wrażliwy na wszystkie kwestie i prądy, chwytający je za łatwo może czasem, ale w lot, żyjący po koleżeńsku a zarazem po ojcowsku z młodymi, nie przestraszający się żadnej ich ekstrawagancji.
Kiedy skończył swój dzień pracy, Sewer puszczał głowę luzem. Wówczas bawił się byle czym, chodził, gadał, mącił wodę, świntuszył sobie z sarmacka i bardzo niewinnie, zaczepiał nieznajomych, pisał z byle powodu do przyjaciół listy zrywające znajomość, ale zapominał o tych listach zaraz po ich wysłaniu…
Szedłem raz z Sewerem ulicą; idzie naprzeciwko nas jakaś obca pani z córeczką i woła na nią: „Andziu, nie oddalaj się! — …Od trzody, mówiła stara owca do owieczki młodej”, wydeklamował jej Sewer prosto w twarz, ukłonił się i odszedł, zostawiając paniusię w osłupieniu. To próbka jego zabaw. Czy nie jowialszczyzna?
Ten pan Jowialski miał swoją nieodłączną panią Jowialską, przezacną panią Marię Maciejowską. Podobnie jak Sewer (to był jego pseudonim; nazywał się Ignacy Maciejowski), i żona jego wyszła ze sfery ziemiańskiej. Młoda jeszcze jej twarz była dosłownie pomarszczona ze śmiechu. „Co ten Sewer nie wymyśli”, powtarzała krztusząc się od śmiechu i kręcąc wiecznego papierosa. Ale zajrzyjmy znów do Żeromskiego; „Stary Sewer zawsze z żoną pisze i przerabia”… To może przesada; ale w istocie Sewerowa była dzielną pomocnicą męża, była duszą tego domu, gdzie przez wiele lat zbierali się na codziennej popołudniowej herbacie Asnyk, Wyspiański, Reymont, Miciński, dwaj Tetmajerowie, Malczewski, Wyczółkowski, Kamiński, Starzewski, Górski, Wysocki, i cała czereda innych.
Cóż to był za miły, uroczy dom, te trzy pokoiki na drugim piętrze przy ulicy Batorego nr 6, chwilami przypominające dom wariatów! Sewerowie byli tak zrośnięci z sobą, że, kiedy roztargnionego Sewera pytano o zdanie o jakiejś książce, pierwszym jego odruchem było zwrócić się do swojej generalnej sekretarki: „Maria, czy ja to czytałem? — Czytałeś. — Podobało mi się? — Podobało”. I dopiero wtedy Sewer odpowiadał: „Czytałem, świetne!”.
Figlarstwo Sewera objawiało się na przeróżne sposoby. Koperty nie zaadresował, aby nie poczynić jakichś psotnych dopisków! Sławna była historia jego wikarego w Dołędze (Sewer pół życia gospodarował i do końca zachował ścisły kontakt ze wsią), którego władze duchowne przeniosły w drodze karnej, za taki adres skreślony przez Sewera: „Wielebny ksiądz X., wielbiciel Marii, ale nie Boskiej, tylko Sewerowej Maciejowskiej”. Jeżeli jaki „badacz” weźmie się kiedy naukowo do jego korespondencji, może dojść do fantastycznych wniosków. Zacnego Sewera, najprzywiązańszego małżonka, pomówią co najmniej o — erotomanię. Nic mu nie znaczyło w liście o charakterze czysto towarzysko-przyjacielskim dać nagłówek taki:
„Najdroższa! — za mało! Ukochana! — Za mało! Jedyna! — Nareszcie”, tak jak nic mu nie znaczyło zakończyć np. tak: „Całuję ręce! wyraźnie i głośno wołam r-ę-c-e! Przywiązany, oddany, zakochany Sewer”, albo „Całuję wszystkie okrągłości od a do z”…; albo jeszcze gorzej; — po czym oddawał najspokojniej pióro żonie, aby się dopisała.
Ten stary dzieciak miał tak ustalone przywileje, że byłoby szczytem śmieszności w Krakowie obrazić się o cokolwiek na Sewera. Wszystko składało się na tę bezkarność, i wcześnie posiwiałe włosy, i fama emisariusza z 63-go roku, emigranta, autora świetnych Szkiców z Anglii, i powszechna świadomość, że ten figlarz jest rozumnym i najlepszym człowiekiem.
Mam w ręku kilkadziesiąt listów Sewera pisanych do Elizy Pareńskiej, żony znakomitego lekarza i profesora, z której domem był w serdecznej zażyłości. Cały Sewer odbija się w tych listach. Wciąż kimś się opiekuje, kogoś ratuje, dla kogoś kwestuje. To kupuje imieniem adresatki obrazek od młodego malarza, to szturmuje przez nią do bogatego kołtuna o stypendium na lekcje dla młodej adeptki sceny; wciąż przejęty czyjąś biedą, czyimś talentem, ufny, życzliwy wszystkim i wszystkiemu, pełen optymizmu, zachowujący humor w drobnych i większych codziennych kłopotach. Bo opierając swój byt na pracy literackiej, zawsze zawisłej od kaprysów „rynku” i opłacanej nieregularnie, mimo to Sewer miał otwarte serce i pugilares dla innych.
Oto próbka ksiąg handlowych Sewera, wyjęta z listów do pani Elizy, która też była po trosze domem bankowym „Młodej Polski”:
„Włodzio nie namalował portretu, więc mi nie oddał 100 złr., Józio Wolff nie odsyła 300 rubli, Skiwski 800 odda dopiero po 15-tym, X… nie oddal 40, zatem proszę na tydzień lub dwa pożyczyć mi 100 złr., jeśli łaska…”
Przez szereg listów ciągną się projekty jakiejś wycieczki do Włoch, głównie dlatego, aby zawieźć tam młodego literata, którego talent potrzebowałby wrażeń. Koszt wyprawy do Rzymu oblicza Sewer na 250 reńskich na głowę (sielskie czasy!), czeka tylko na pieniądze z Ateneum. Ale to marzenie o miesięcznem wytchnieniu okazało się zbyt wygórowane, bo już na drugi dzień pisze: „wczoraj podany przeze mnie projekt na Rzym upadł!… Na Rzym mamy za mało pieniędzy; wraca projekt Wenecja i do domu. Na Wenecję potrzeba 120 guldenów na głowę i jedziemy tylko na dwa tygodnie”.
Są w tych listach zabawne ploteczki literackie:
„Dziękuję za Krzak dzikiej róży Jasia. Są tam rzeczy prześliczne, nastrojowe i świeże, aż pachnie górskim powietrzem i kosodrzewiną. Na wzgórzu śmierci silne, tylko ta dusza głupia, która nic nie robi, tylko oddaje się orgii zmysłowej z Lucyperkiem — a cóż za wielkie rzeczy mogłaby mówić, gdyby umiała! Gdyby Jasia (Kasprowicza) było na to stać…”
To znów o czym innym:
„Przyjechał tu do nas Włodzio Tetmajer i zabawne rzeczy opowiada o konkurach Lucka o rękę Jagi w Bronowicach małych. Jak Lucek lata boso, z cwikierem na nosie, jak okopuje buraki, wiąże snopy, jak się umizga, jak jest czuły, sentymentalny itd., itd., z humorem opowiada a wybornie robi Lucka, jego ruchy — jego miny. — Przy tym bardzo lubi Lucka i śmieje się mówiąc, że dla mnie na listy przybył mi nowy tytuł dla niego: „szwagier Rydla”… I ja tak będę adresował. Ale Rydelek Lucek zrobił nam niespodziankę i zaimponował!!!!… Lubię go za to bardzo!”
A ta ploteczka, czy nie kapitalna? Sewerowie żyli w bliskiej przyjaźni z żoną głośnego filozofa-mistyka, profesora Lutosławskiego. Otóż Sewer referuje:
„Pisała L……a, że 44 już w drodze, tylko nie przez nią. Znalazł Lutuś podobno na Wołyniu matkę „cudzoziemkę”, która pozwoliła na to, aby z niej (i Lutusia) przyszedł na świat a imię jego 44. Skądże Lutuś jest taki zarozumiały, że to on tylko może być ojcem 44-ech? Na to trzeba być wariatem, dziwię się tylko tej, którą znalazł”…
Szczegół ten z tak autentycznego źródła jest niezmiernie ciekawym przyczynkiem do psychologii sekt mistycznych. Uparcie pokutuje ustna tradycja, wedle której Towiański miał starać się Mickiewiczowi o matkę dla przyszłego geniusza; w tym samym czasie Ojciec-Wiekuisty saint-simonistów, Prosper Enfantin, wędrował ze swymi uczniami do Egiptu, aby tam sobie szukać matki dla mesjasza…
„Lutuś” — jak go nazywa Sewer — toż to znowu cała karta dawnego Krakowa, i jakże charakterystyczna! W owej bujnej epoce, naprzeciw „czarnym mszom” Przybyszewskiego szerzy się magia biała: wszystkie sale są za ciasne, aby pomieścić słuchaczów mistrza Wincentego; musi przemawiać na błoniach. W przepełnionej sali Teatru ludowego, sfanatyzowani mężczyźni i kobiety ślubują poczwórną wstrzemięźliwość. Czyż nikt nie napisze historii Elsów krakowskich? Ale trzeba, aby to był ktoś mający poczucie humoru. Dziwne maskarady urządza czasem bożek Eros…
Byli i inni apostołowie. Pamiętani dra Augustyna Wróblewskiego, fanatyka czystości. Z każdego słowa jego prelekcji czuć było, jak jest opanowany demonem płci. Znikł gdzieś nagle, zdaje się że w czeluściach jakiegoś domu zdrowia.
Wszystko było wówczas w fazie wrzenia, nawet antyalkoholizm. Miał swój okazowy egzemplarz: był nim stolarz Ligęza, stary pijak, który został abstynentem. Wyleczony z zastarzałego nałogu, demonstrowany tryumfalnie po wszystkich zjazdach i ceremoniach, opowiadał historię swego nawrócenia, jak pił, jak przestał pić, etc. Nieszczęściem, od czasu jak przestał pić, biedak zramolał zupełnie.
Otóż raz, w największej sali uniwersyteckiej, tzw. sali Kopernika był odczyt młodej studentki na temat „etyki płciowej”; po odczycie dyskusja. Pierwszy prosi o głos — stolarz Ligęza. Zaczyna kręcić swoją katarynkę: jak pił, jak przestał pić… Dłuższy czas dają mu mówić, w końcu jednak przewodniczący przerywa mu i prosi, aby się trzymał ściśle tematu, którym jest (z naciskiem to zaznacza) stosunek do etyki płciowej. Stolarz Ligęza zafrasował się wyraźnie: „E, tego to już tam…” — machnął z wymownym zniechęceniem ręką i usiadł wśród homerycznego śmiechu sali. Powaga dyskusji prysła.
Ale wróćmy do listów. Jeszcze jakiś list Sewera, wcześniejszy. Data: 1898.
„Męczyłem się z »Życiem« i nareszcie odstąpiłem go Przybyszewskiemu, bo to jego rzecz, straciwszy na nim 700 złr., lecz cieszę się, żem się pozbył — mam wolną głowę i swobodną myśl… Męczyłem się z dekadentami wściekle…”
Prawda! Oto charakterystyczny epizod, który trzeba było tu przypomnieć, skoro mowa o przewartościowaniu dawnego Krakowa. Ten stary powstaniec przejmujący na swoje barki organ najmłodszej Polski po to, aby go wiernie oddać w ręce piewcy „nagiej duszy”, to ma swoją pikanterię. Miał rację Żeromski, mówiąc, że Sewer „z młodymi trzyma”! Kiedy „Życie”, w pierwszej fazie bytu, nie mogło wydychać przy swoich 400 prenumeratorach i miało nieodwołalnie upaść, właściciele jego złożyli je w ręce Sewera. On ma stosunki (mówili), wydębi może jakieś pieniądze. Sewer wziął się najofiarniej do dzieła. Wyłożył swój literacki grosik, wykupił „Życie”, redakcję oddał Arturowi Górskiemu, sam uczynił się „wielkim jałmużnikiem” pisma. Kogo on nie naciągnął na to „Życie”! Znów czytam w liście: „Szczepanik przysłał 500 zł., Badeni marszałek 200, może co Wyczół uzbiera w Warszawie. Za to znowu zaczynają krzyczeć, że »Życie« jest nudne i bezbarwne. Kazio Skrzyński powiada, że to organ księdza biskupa Puzyny. Trudno wszystkim dogodzić”.
Przemęczył się Sewer najgorsze letnie miesiące; wreszcie, kiedy w jesieni 1898 zjechał do Krakowa Przybyszewski, Sewer oddał mu pismo. Było coś bardzo ładnego w sposobie, w jaki traktował Sewer swój depozyt i swoją rolę. Przybyszewski wziął nie tylko „Życie” — ale zabrał Sewerowi połowę codziennych herbacianych gości. Za silna była fascynacja na młodych:
„Przybysz” lał do herbaty trzy czwarte koniaku, takiej konkurencji „herbaciarnia” kochanej Sewerowej nie mogła wytrzymać.
Sewer pogodnie zniósł tę dezercję. Wrażliwy na wszystkie zjawiska, umiejący przy tym ze wszystkiego wycisnąć trochę zabawy, z ciekawością przyglądał się, co się dzieje w nowym „Życiu”, jak na kartach niedawno tak spokojnych i zbożnych wykwitają upiorne wizje Muncha, jak rozbrzmiewa dźwiękiem organów synagoga szatana, jak „Msza za umarłych” łka wersetami nowej ewangelii płci.
Czytał to wszystko stary Sewer (wówczas miał już pod sześćdziesiątkę), chodził po pokoju z rękami założonymi w tył i powtarzał swoim nosowym głosem pierwsze zdanie poematu Przybyszewskiego: „Na początku była CHUĆ. Tak, tak, na początku była chuć. Prawda, Maciejowska?” A Sewerowa parskała krótkim śmiechem i mówiła: „Oj, ten Sewer, ten Sewer, co on nie wymyśli!”.
–0 Komentarz–