„Podwyżka albo cięcia”. Zarządzanie komunikacją miejską przez szantaż
Zarząd Transportu Publicznego ogłosił ogromne cięcia w komunikacji na czas ferii. Według komentatorów, to odpowiedź urzędników na opór opinii publicznej i radnych wobec podwyżek, które zaproponowali. A proponują je, bo w ułożonym przez nich budżecie na autobusy i tramwaje zabrakło ponad 400 mln. Pomysł na załatanie tej dziury to szantaż i sięganie do kieszeni mieszkańców.
Kiedy rozpoczął się finansowy upadek krakowskiej komunikacji? Cofnijmy się w czasie o pół dekady. W październiku 2018 roku, na około dwa tygodnie przed pierwszą turą wyborów na prezydenta Krakowa, wchodzi w życie uchwała o bezpłatnej komunikacji miejskiej na zastępczych liniach autobusowych do Bronowic (w związku z remontem ul. Królewskiej nie kursowały tam tramwaje). Decyzję te uzasadniono tak: „Zwolnienie z opłat za przejazdy na tym odcinku jest rekompensatą za uciążliwości spowodowane pracami przy przebudowie tak ważnej dla mieszkańców Bronowic i okolic drogi”. Tajemnicą poliszynela było wtedy to, że ta wyjątkowa troska prezydenta o komfort mieszkańców, była spowodowana zbliżającymi się wyborami. Wskazywano wtedy, że to zwykły populizm i kampania wyborcza za pieniądze pasażerów. Ta decyzja dała też początek finansowym problemom w komunikacji miejskiej.
Populizm, który otworzył dziurę w budżecie komunikacji
Bezpłatne przejazdy przez 10 miesięcy miały nas kosztować około 33 mln złotych. Na skutki tego wydatku nie trzeba było długo czekać. Pod koniec kwietnia 2019 roku dyrektor Zarządu Transportu Publicznego – Łukasz Franek – wskazywał, że do komunikacji miejskiej trzeba dopłacić. Właśnie tyle, ile mniej więcej przeznaczono na „kiełbasę wyborczą”. – Brakuje 30-40 mln złotych na kursowanie autobusów i tramwajów – alarmował w Gazecie Wyborczej, gdzie po raz pierwszy zaszantażował radnych: – Jeśli radni nie zdecydują o zmianach (podwyżkach cen biletów – dop. red.), będziemy zmuszeni ograniczyć liczbę lub częstotliwość kursów – stawiał pod ścianą Franek. Szantaż przyniósł skutek, bo od maja 2019 roku wzrosła cena biletów. Przykładowo – bardzo popularny bilet 20-minutowy podrożał z 2,80 zł do 3,40 zł. Wzrosły też ceny biletów okresowych: ten na wszystkie linie z 89 zł na 106 zł.
Pandemia i odbudowywanie zaufania podwyżkami biletów
Kolejny ważny przystanek na drodze upadku krakowskiej komunikacji to pandemia. W jej czasie, w związku ze spadkiem liczby pasażerów, kursowanie ograniczono w zasadzie do godzin szczytu. Urzędnicy podkreślali wówczas, że zmniejszenie liczby przejazdów jest inwestycją w przyszłość, tzn. że te oszczędności (jak wyliczali 2 mln zł dziennie) pozwolą stanąć na nogi komunikacji miejskiej już po pandemii. Dyrektor Łukasz Franek zaznaczał, że gdy ta się zakończy, dzięki zaoszczędzonym pieniądzom można będzie „odbudować zaufanie” pasażerów do komunikacji miejskiej. Jak to zaufanie odbudowano? Kolejnymi podwyżkami, które nadeszły w 2021 roku. Jak je argumentowano? Kolejnym szantażem.
W stylizowanej na wywiad rozmowie ze swoją pracownicą w telewizji Kraków.pl, Jacek Majchrowski ogłosił wówczas, że: „jeżeli nie podwyższymy cen biletów to albo zmniejszamy częstotliwość kursów albo trzeba będzie skrócić trasy linii tramwajowych i autobusowych. Drugie rozwiązanie jest takie, że z czegoś trzeba będzie zabrać pieniądze, żeby dołożyć do komunikacji – z edukacji, pomocy społecznej, inwestycji”.W podobny sposób szantażował też wiceprezydent Andrzej Kulig. Przekonywał, że dzięki podwyżce cen biletów „możliwe będzie utrzymanie zatrudnienia u przewoźników”. Czyli – mówiąc wprost – groził, że albo radni zgodzą się na kolejną podwyżkę, albo pracę stracą kierowcy autobusów oraz motorniczowie. Straszenie przyniosło skutek i głosami radnych Przyjaznego Krakowa oraz Koalicji Obywatelskiej podwyżki “przeszły”, a nowe stawki weszły w życie w lutym 2021 roku. Cena biletu okresowego na wszystkie linie wzrosła ze 106 do 148 złotych (z Kartą Krakowską – 80 złotych). Bilet 20-minutowy podrożał z 3,40 do 4 złotych.
Jak w „Długu” Krzysztofa Krauze – szantażujący nigdy nie ustąpi
Następny szantaż ekipa Majchrowskiego zafundowała krakowianom w ostatnich miesiącach. Zdartą płytę pt. „dajcie pieniądze, bo będzie źle” przed sesją budżetową w grudniu 2022 włączył znów dyrektor ZTP Łukasz Franek. W Gazecie Wyborczej grzmiał, że „albo podwyżka, albo cięcia kursów”. Zapowiadał, że jeśli radni nie zgodzą się na zwiększenie cen biletów, to „zapyta radnych, które połączenia mają zniknąć”. Dodawał też, że na komunikację brakuje aż 300 mln zł. Nową podwyżkę najbardziej mają odczuć najwierniejsi użytkownicy komunikacji miejskiej, bo cena biletu na Kartę Krakowską ma wzrosnąć z 80 do 119 złotych (bez Karty Krakowskiej ze 148 do 159 złotych). Trudno zrozumieć jak kolejna podwyżka i związany z nią szantaż ma się do “odbudowywania zaufania”, które zapowiadał w czasie pandemii.
Tym razem jednak szantaż nie przyniósł skutku. Zapowiedź podwyżki przyniosła ogromny opór ze strony radnych oraz opinii publicznej. W związku z tym wycofano głosowanie w sprawie podwyżek z porządku obrad. Ekipa Majchrowskiego wobec powyższego przeszła od gróźb do czynów. Po Nowym Roku Zarząd Transportu Publicznego ogłosił, że ze względu na „ograniczone środki finansowe”, trzeba zrobić cięcia w komunikacji na czas ferii, bardziej dotkliwe niż w analogicznym okresie zeszłego roku.
„Jednak ZTP dostał zielone światło na szantaż?” – pytał na Twitterze, po ogłoszeniu tej informacji, Jakub Kucharczuk z Klubu Jagiellońskiego, współgospodarz podcastu Międzymiastowo, w którym poruszane są tematy lokalnej polityki. Jacek Mosakowski z Platformy Komunikacyjnej Krakowa, na antenie TVN24 komentował sprawę tak: “pokazują, że nie żartowali, mówiąc o cięciach w komunikacji miejskiej. Mówią: patrzcie, to już się dzieje, a będzie jeszcze gorzej. O to chodzi urzędnikom, żeby całe miasto się zdenerwowało i wywarło presję na radnych”.
Dyrektor powinien szantażować swojego szefa, nie mieszkańców
Pomimo tego, że budżet na 2023 jest wyższy o 2 mld złotych od tego z 2019, brakuje w nim około 420 mln zł na komunikację miejską. Pieniędzy nie zabrakło natomiast na DRUGĄ urzędową telewizję, która z jednej strony pochłania miliony, a z drugiej prawie nikt jej nie ogląda, a już na pewno nie jest pierwszą potrzebą krakowian. Wyszło więc tak, że urzędnicy planując wydatki zapomnieli o najważniejszym – o potrzebach mieszkańców – i taki budżet „klepnęło” większość radnych (także tych, którzy teraz są przeciw podwyżkom, co jest osobną i zabawną kwestią). Wychodzi więc na to, że ekipa Majchrowskiego wydała kasę na propagandę, a jak zabrakło na transport publiczny to znowu szantażuje krakowian: albo stracicie pieniądze albo liczbę kursów. To jak rozrzutnik, który kupił sobie drogiego mercedesa, ale zabrakło mu pieniędzy na jedzenie dla swojej rodziny i po wyjściu z nowego samochodu mówi do żony i dzieci: albo dacie na chleb albo będziemy głodować. Ten bezczelny szantaż przechodzi urzędnikom przez usta gładko, jakby zapomnieli, że to oni źle zaplanowali wydatki, a nie mieszkańcy.
Dyrektor ZTP Łukasz Franek – jeśli zależy mu na sprawnie działającej komunikacji – powinien postawić przed trudnym wyborem swojego szefa, a nie mieszkańców i powiedzieć:
„Panie prezydencie – jeśli będzie pan dawał pieniądze na DRUGĄ urzędową telewizję, zamiast na komunikację, na wiosnę będziemy musieli ciąć kursy”.
Powinien też nękać prezydenta pytaniem:
„Panie prezydencie, które konkretnie połączenia mają zniknąć, jeśli woli pan przeznaczać kasę mieszkańców na telewizję, której nikt nie ogląda, zamiast na autobusy i tramwaje?”.
Czy dyrektor ZTP będzie na tyle odważny, aby skonfrontować się z prezydentem? Bo to Jacek Majchrowski ułożył budżet tak, że zabrakło na komunikację, a nie Bogu ducha winni mieszkańcy. Ci sami mieszkańcy, którzy ciężko pracują na to, aby dyrektor Franek był najlepiej zarabiającym dyrektorem zarządu transportu w Polsce (jego pensja to 15,5 tys. zł miesięcznie). Co dostają w zamian? Groźby, cięcia kursów i podwyżki.
Autorzy: Adam Bogdan Kosoń, Grzegorz Krzywak
—
Zdjęcie z okładki: trolleyfan, CC BY-SA 3.0 via Wikimedia Commons