Nie rozumiem, dlaczego radni dzielnicowi się nie buntują
Rady dzielnic w Krakowie: Oficjalnie najważniejszą funkcją krakowskich rad dzielnic jest opiniowanie decyzji magistrackiego kierownictwa. W rzeczywistości tajemnicą poliszynela jest w Krakowie to, że magistrackich decydentów zdanie radnych dzielnicowych nie interesuje. Realną wartością systemu jest to, że energię ludzi, którzy mogliby przeszkadzać, kieruje na bezpieczne tory.
To że opinie radnych nie są wysłuchiwane, mogłoby się oczywiście wydawać problemem małym, bo przecież – powie postronny obserwator – tacy radni z pewnością mają inne narzędzia wywierania wpływu. Rzecz jednak w tym, że nie mają. Nawet oficjalnie rolą, którą przypisano dzielnicom jest opiniowanie. Decyzje nie są wiążące, a uchwały podejmuje się bez wielkiej wiary w ich efekty. Słusznie, bo opinii rad dzielnic się w Krakowie nie słucha. Z tego wynika co najmniej jeden problem. Problem jest taki, że u tych, którzy idą do samorządu dlatego, że mają ochotę sensownie spożytkować swój wolny czas i zdziałać coś dla okolicy, w której żyją, taki system dość szybko rodzi głęboką frustracje i zniechęcenie. Ale to co dla jednych jest problemem, innych cieszy.
Rzecz bowiem w tym, że ta konstrukcja tylko z pozoru wydaje się nie mieć sensu. Wniosek, że tak jest, nasuwa się wprawdzie mocno, bo jaki sens może mieć powoływanie 18 rad, a w nich ponad 500 ludzi, do tego by regularnie zbierali się i dostarczali opinie, których się później nie słucha? Na oko, żaden. Nietrudno więc popaść w przekonanie, że cała rzecz jest szopką. Tymczasem, gdy przyjrzeć się tej krakowskiej szopce z nowej perspektywy, jasne staje się, że trudno o lepszy sposób rozładowywania i neutralizowania społecznej aktywności, której magistrat generalnie nie lubi.
Rady dzielnic w Krakowie: Jak wypalić pana Janka
Spójrzcie zatem na to z nowej strony. Powiedzmy, że jest w Krakowie jakiś pan Janek. Pan Janek ma trochę wolnego czasu, żyłkę społecznika i chciałby zrobić coś sensownego. Jeżeli pan Janek nie wie, jak wygląda praca radnego dzielnicowego (a nie wie tego prawie nikt), jest dobra szansa, że zdecyduje się na start w wyborach do rady dzielnicy i równie dobra szansa, że takim radnym zostanie. Zostaje więc radnym i zaczyna działać. Całą swoją wolną energię poświęcając na to, by najlepiej jak potrafi wykorzystać zaproponowane mu metody załatwiania spraw. A to oznacza, że gros z tej energii idzie na prace nad opiniami, które – patrz wyżej – nikogo nie obchodzą i trafiają do kosza. Ewentualnie na całowanie klamki w urzędzie, bo – to także tajemnica poliszynela – radni dzielnicowi nie są na ogół mile widzianymi gośćmi w dyrektorskich gabinetach. Za dużo oczekują.
Pan Janek początkowo nie bardzo rozumie, co się dzieje i dlaczego tak jest. Z czasem zaczyna się orientować, do jakiego systemu trafił, ale bardzo często problem dostrzega nie tam, gdzie ten się tak naprawdę znajduje. Wiem, bo sam – nie będąc wprawdzie radnym – popełniłem błąd, w którym odpowiedzialności za marne działanie dzielnic dopatrywałem się w składzie rad i przymiotach radnych, przez co niesprawiedliwie oceniłem co najmniej kilka osób. Ale co gorsze przyczyn złego szukałem nie tam gdzie trzeba. Za to tam, gdzie szuka ich większość radnych dzielnicowych, z którymi przez ostatnie lata rozmawiałem – w ludziach. Tymczasem jedyną winą sporej części ludzi jest tutaj to, że wsadzono ich do uniemożliwiającego działanie systemu. Wracając jednak do pana Janka. Ten w czasie pierwszej kadencji, dopatrując się problemu w ludziach, daje się wciągnąć w lokalną politykę, na którą teraz poświęca swój wolny czas. Rozpolitykowany zaczyna żywić przekonanie, że jeżeli tylko zmieni się część radnych i przewodniczącego, to problemy zostaną rozwiązane. Mimo zniechęcanie nie rezygnuje więc po pierwszej kadencji i walczy przez kolejną.
Druga kadencja jest jednak równie frustrująca jak pierwsza. Przewodniczącego raczej się nie udało zmienić, bo ordynacja nie służy zmianom. Ale nawet jeżeli do takiej zmiany doszło, to i tak niewiele z tego wynika.
A to dlatego, że celem istnienia tego systemu nie jest to, by sensownym ludziom dać coś zdziałać, ale to by odechciało im się działać.
Na każdego czeka więc mur. Nikt nie lubi być Syzyfem, a rady dzielnic służą właśnie temu, by energię ludzi, którzy chcą popracować w okolicy, skierować na nieszkodliwe dla decydentów głosowania nad niewiążącymi opiniami. System jest więc zbudowany tak, by (a) ludzi aktywnych przyciągać i angażować w pracę rad, (b) nie dawać im tam żadnej realnej możliwości działania, a zamiast tego zapewniać poczucie nieustannego bicia głową w mur, co nieuchronnie prowadzi do (c) pozbawienia energii i zneutralizowania aktywności. To dla władz wygodne, bo zobaczcie, co działoby się bez dzielnic.
Bez dzielnic byłaby miejska rewolta
Wszyscy ci świetni ludzie, których tam nie brakuje, nadal decydowaliby się zająć okolicą. I mogliby na przykład przeszkadzać w wycinkach, wpływać na plany zagospodarowania przestrzennego, domagać się zmian w kursach tramwajów, zrobienia parku wokół fortu albo nowego chodnika. Trzeba by więc było im odpowiadać, a być może – jeżeli zebraliby wokół siebie większą grupę sąsiadów – zrobić coś z tego, czego się domagają. Jedni mniej, inni bardziej. Ale kiedy pomyśleć, że na obszarze Azorów, Bronowic, Krowodrzy i Zwierzyńca, którym zajmowała się Krówka, jest takich ludzi ponad 80, to jasno widać, że jest to potencjalnie duża siła. Teraz nie ma takiego zmartwienia, ponieważ większość z radnych korzysta z zapewnionego im narzędzia, którym jest podejmowanie niewiążących opinii. Opinii, których – dodajmy to jeszcze raz – nikt w mieście nie planuje słuchać. Robią więc coś, tak naprawdę nie robiąc nic. A magistrat ma spokój.
Zamiast miejskich rewolucjonistów ma w końcu sfrustrowanych paraurzędników, którzy po jakimś czasie stają się tak zniechęceni do jakiejkolwiek aktywności, że po kadencji lub dwóch na ogół całkowicie wycofują się ze społecznej działalności. I dopiero kiedy spojrzeć na system rad dzielnic z takiej perspektywy, to całość zaczyna mieć zrozumiały sens. Choć nie jest to być może sens, którego byśmy oczekiwali. Ale przecież nikt nie odkryje Ameryki, kiedy powie, że nie zawsze ludźmi zarządza się dając im to, czego oczekują. Kiedy chodzi o nasze podwórko powiedziałbym nawet, że robi się to rzadko i jest to narzędzie, po które sięga się, kiedy nie ma już innego wyjścia. Vide: igrzyska, zieleń, plany zagospodarowania przestrzennego, walka ze smogiem, itp…, itd…
Zbuntujcie się!
Tyle udało mi się zrozumieć przez kilka lat przyglądania się temu jak pracują rady dzielnic w Krakowie. Ale jednego wciąż nie rozumiem. Nie rozumiem dlaczego radni dzielnicowi nie dogadali się między sobą i nie zbuntowali, by ten trochę barejowski, a trochę makiaweliczny system, zmienić. I instytucji, która może mieć sens, a nawet powinna go mieć, taki sens nadać. Rzecz, wbrew pozorom, nie musi być trudna. Gdybym ja miał się za taką reformę zabierać, to powiedziałbym, że może wystarczyć 10, 20 sensownych radnych z różnych dzielnic, którzy dogadają się, że chcą doprowadzić do reformy i w oparciu o swoje doświadczenia oraz wyobrażenia, sformułują jasne postulaty mówiące, jak ma być. A później wykorzystają energię, którą dziś marnują na prace nad niewiążącymi opiniami, na przeprowadzenie reformatorskiej kampanii. System wprawdzie jest dla rządzących miastem zbyt wygodny, by do głębokiej zmiany doszło od razu, ale 20 – by nie powiedzieć, że 500 a tylu mieszkańców radzi teraz w dzielnicach – aktywnych ludzi, którym chce się pracować, to wielka siła.
Poza tym ktoś musi to zmienić, a kropla krąży skałę i nie od razu Kraków…
Fot. Rady dzielnic w Krakowie / Pixabay.
–3 komentarze–
Panie Tomaszu
Nie docenia pan tego SYSTEMU przeciwko któremu zachęca Pan do buntu. Stosując starą, dobrą zasadę “dziel i rządź” System wychowuje “grzecznych” radnych na zasadzie doprowadzania do konkurencji między dzielnicami i między radnymi O WZGLĘDY TYCH NA GÓRZE. Jak to jest robione w praktyce? W banalny sposób, np:
“Będziesz grzeczny?, Nie będziesz pyskował?, Będziesz nas popierał? – Aaaa to coś dostaniesz. Oczywiście nie tak wiele jakbyś chciał, ale i tak więcej niż ten twój kolega – awanturnik i krzykacz. Bo jemu nic nie damy!!!”
I tak klientelizm kwitnie, a solidarność ginie…
Problem w tym, że radni dzielnicowi w zasadzie wszystko negują. Jeśli ktokolwiek by ich słuchał to miasto by stało w miejscu. Oni po prostu z zasady mówią „nie”. A ja mówię dac im więcej kasy, aby mogli więcej zrobić drobnych a ważnych rzeczy, ale nie liczyć się z ich ciągłymi negatami, bo tak trzeba dla dobra ogółu.
Ale co negują? Proszę o konkrety? Na pewno negatywnie opiniują wiele (nie wszystkie) WZ-tek typu: zabudowa jednorodzinna, 1-2 piętrowa maksymalnie, a tu deweloper chce między nimi budynek 4 piętrowy. Może to jest to “dobro ogółu” o którym piszesz? To oburza i gdyby radni puścili aprobatę na taką WZ-tkę – to na następnej sesji byłoby 40-tu mieszkańców z (uzasadnionymi) pretensjami…
Zresztą radni dzielnicowi mogą sobie opiniować, a miasto i tak ich często lekceważy…