Stańczyk był wesołkiem. Odwet Stańczyka
Odwet Stańczyka: Krakowska szkoła polityczna, która od nazwiska nadwornego błazna króla Zygmunta I przezwała się „stańczykami”, zapomniała o jednym: o tym, że Stańczyk był — wesołkiem.
Stańczyk mógł — jak na obrazie Matejki — zadumać się gorzko nad przyszłością narodu, ale z zawodu był błaznem. To jedno jest pewne; reszta jest mitem. O ile Tarnowski z Szujskim zaczęli na łamach „Przeglądu Polskiego” od satyrycznych jasełek (nie znam tych jasełek, ale nie mam jakoś zbytniego zaufania do ich humoru), później zatraciło się to zupełnie: stańczyk — to był synonim powagi, jegomość uroczysty i nadęty. Herszt stronnictwa, Michał Bobrzyński, sławny był z tego, że nigdy w życiu nie zrozumiał żadnego dowcipu; bardzo go irytowało, gdy się ludzie śmiali, a on nie wiedział dlaczego; a nie było sposobu mu wytłumaczyć. Ładny Stańczyk! Aż wreszcie cień Stańczyka, zniecierpliwiony, wziął odwet; wtargnął do fortecy swoich rzekomych potomków, do „Czasu”, zadzwonił dzwoneczkami, wywinął błazeńskim berłem, parsknął śmiechem, zaraził nim wszystkich i pociągnął ich hurmem do gospody, czyli, jak się mówi z cudzoziemska, do kabaretu.
Czytaj także: Stańczyk. Jego pracą było mówienie dotkliwej prawdy
A były zarazki śmiechu w tym smutnym mieście. Kraków był bardzo dowcipny. Miał swoisty humor. Stłoczenie żywiołów intelektualnych, leniwe tempo życia, nadmiar sposobności do wzajemnej obserwacji, reakcja wywołana ciągłą pompą, celebrą, wszystko to stwarzało specjalny rodzaj wytwornego kpiarstwa. Centralą krakowskiego dowcipu był „Czas”. Przewijało się tam tylu ludzi, każdy zostawił jakąś anegdotę, jakieś powiedzonko, uronił jakąś śmiesznostkę… Gabinet redaktora to był almanach charakterów, konfesjonał próżności, ambicji, maniactwa. Starzewski, wykarmiony na francuskich klasykach, mający zawsze tomik Chamforta czy La Bruyère’a przy łóżku, był smakoszem dobrej anegdoty, kolekcjonerem typów, zdarzeń, pasjonowanym spektatorem komedii ludzkiej. I nie tylko on. Nigdzie się tak dobrze nie bawiłem, jak w tej redakcji „Czasu”, w tym Quiproquo intelektu, gdzie conférencierem bywał na przemian Władysław Leopold Jaworski, Ignacy Rosner, Witold Noskowski, Tadeusz Smarzewski, Żuk-Skarszewski… To był niby młynek na zboże, gdzie wiatrem dowcipu przewiewało się wszystko, przy czym często — z konieczności — ziarno zostawało na użytek prywatny, a plewy szły pod prasę.
„Czas” miał dla mnie, od młodu, ogromne znaczenie wychowawcze. Pasjami lubiłem tę ostrą sceptyczną atmosferę, atmosferę kulis życia, gdzie oglądało się wszystko od drugiej, poufnej strony, wszystko się sądziło, wszystko ważyło. Dyskusje kawiarniane wydawały mi się zawsze dość jałowe, jako królestwo dialektyki; „Czas” — to było królestwo faktu. Prawda, LiteratCokolwiek się działo w mieście czy w kraju, czy szło o błahą plotkę, czy o ważne wydarzenie, z nałogu szedłem do „Czasu”, aby spytać: „Powiedzcie mi, jak to jest naprawdę”. Dawano mi zwykle trzy wersje; jedna: jak jest w istocie; druga: co się mówi; a trzecia: co trzeba będzie napisać. To była dla mnie nieoceniona szkoła perspektyw życia.
Ileż tych miłych pogawędek na zniszczonej, dziurawej, ceratowej kanapie! Bo, trzeba przyznać, komfortu tam nie było. Ile żartów, pogwarek na stojąco, którym kładła koniec ostra interwencja starego metrampaża. W pośpiechu pracy kochany Tolo Noskowski doprowadził do perfekcji lapidarność aforyzmu; raz dlatego, że istotnie był zapracowany, a po wtóre, że zająkiwał się trochę nerwowo, więc nadrabiał to zwięzłością. Jednego dnia zapytuję go na przykład o któregoś z młodszych mężów stanu, o którym nagle zaczęło być głośno. „Słuchaj, Tolu, powiedz mi w dwóch słowach, jak z nim jest właściwie, bo wciąż słyszałem: dureń, dureń, a teraz nagle wielki człowiek”. Noskowski zastanowił się chwilę i rzekł: „Powiem ci. Tt… to jest dureń, który się bb… bardzo wyrobił”.
Każdemu, kto tam wszedł, udzielała się ta atmosfera miłej swobody intelektualnej. Religia, Kobieta “upadła”, Sprawiedliwość Ksiądz profesor Hortyński, bardzo sympatyczny jezuita, gawędził sobie np. ze mną o Pascalu. Wmieszał się ktoś z redakcji, zapytując, co to właściwie jest ta „kazuistyka”, co to były „Prowincjałki” i o co chodziło w tym sporze. Dałem popularny przykład: Kobieta, dajmy na to, parała się nierządem i zrobiła na tym majątek. Przyszła na nią skrucha; idzie do spowiedzi i postanawia odmienić życie. Chodzi o dyrektywę dla spowiednika: czy ona jest obowiązana ten majątek, pochodzący z nieczystego źródła, restytuować? Ówczesna kazuistyka jezuicka orzekłaby, że nie… — Oczywiście, że nie! — wpadł mi w słowo ksiądz Hortyński. Jak to! Skąd?! Więc może i ta szwaczka, która jej szyła koszule do nierządu, miałaby restytuować? Do czego byśmy doszli? Aż się zaperzył dobry ksiądz.
Nigdy tak wyraźnie nie uczułem, do jakiego stopnia spór między religią „w czystej formie”’ a religią w znaczeniu pragmatyzmu społecznego jest wciąż aktualny. Ta rozmowa sprawiła, że pisząc przedmowę do Prowincjalek Pascala, wziąłem trochę w obronę oo. jezuitów…
Nikt się nie umiał tak bawić sam sobą jak „Czas”. Noskowski założył księgę, do której wklejał wszystkie „bąki” „Czasu”; leżała na honorowym miejscu w redakcji. Pamiętam z niej tylko jedną pozycję, niewinną, ale zabawną: anons wielkiego hotelu w Monte-Carlo, w którym, obok innych zachwalanych wygód, uderzała pozycja: „Zatoka na lewo”. Okazało się, że to w administracji „Czasu” tak przetłumaczono „Golf-links” (pola do golfa). Ale niewyczerpanym źródłem humoru, który był po trosze humorem zakrystii, była „pańska” strona „Czasu”, owe relacje z wesel i ślubów, owe nekrologi! Pisywał je z dawien dawna Ludwik hr. Dębicki, specjalista od nekrologów; były tak przeraźliwie długie, że skracano je po prostu nożyczkami, bez czytania, inaczej zajęłyby cały numer. W przysłowie weszła jego „ostatnia matrona polska”, która, jak posażna jedynaczka w komedyjce Fredry, zawsze była ostatnią: jego sakramentalne zwroty, jak: „surowa dla siebie, pobłażliwa dla drugich”, itp.; owe „ciosy, które umiała znosić z hartem”, a pierwszym z nich było zwykle bombardowanie Krakowa, które przebyła mając lat dwa… Tej rubryki zresztą nie potrzebuję przypominać, bo przetrwała w „Czasie” do dziś; co kwartał grzebie się tam „ostatnią matronę”. W pewnych okazjach nekrofilnych wyruszał sam Stanisław Tarnowski; zwykle wtedy, kiedy chodziło o jego osobistych przyjaciół; absolutny brak poczucia komizmu wydawał pod jego barokowym piórem przekomiczne rezultaty. Umarł na przykład jakiś hrabia Bogu ducha winien, zupełne nic, ale żonaty z Potocką; należał mu się felieton. Hrabia ów, nie mając co z czasem robić, włóczył się trochę za granicą; dalejże Tarnowski zrobił z niego wielkiego podróżnika, który w wyprawach swoich „dotarł aż do Neapolu”. Potrafił napisać cały artykuł o Maniusi Szujskiej, córce Józefa Szujskiego, miłej panience, ale której cień musiał być zdumiony, że sam prezes Akademii umiejętności opłakuje ją w tak krągłych zwrotach. Umarł August Gorayski, przeciętny sobie ziemianin, który przez parę miesięcy był „kompromisowym” marszałkiem Sejmu; Tarnowski, nie mając czym innym, pół nekrologu wypełnił tym, jak „pan August” tańczył mazura. Potem przejął te nekrologi Jerzy Mycielski, który również prowadził rubrykę wesel i chrzcin, mnóstwo sztuki dyplomatycznej wkładając w porządek wyliczania gości oraz w znalezieniu właściwego punktu, gdzie — niby nóż gilotyny — przypadało zabójcze słowo: „i inni”.
Ale tematu do zabawy nie brakło w „Czasie” nigdy. Od cesarskiego Burgu i gabinetów ministerialnych, od Akademii umiejętności aż do sypialni ładnej pani, znało się tam kulisy wszystkiego. To było bardzo zajmujące. Z kim i gdzie przepadła słynna „zaginiona hrabina”; i jak minister dla Galicji, sławny oryginał Wojciech Dzieduszycki, przyjął w szlafroku deputację nauczycielek, a nim wysłuchał ich postulatów, oświadczył z całą powagą: „najpierw siusiu” i skierował się ku przyległym drzwiom; i diagnoza płci Dawida Abrahamowicza; i autentyczna rozmowa Długosza z cesarzem Francem Józefem, i konszachty ze Stapińskim, i perypetie księdza Stojałowskiego, tam — i tylko tam — wiedziało się wszystko. Czyż to nie był Zielony Balonik avant la lettre?
Kiedy od malarskiego stolika w cukierni michalikowej padło hasło „kabaretu”, najżywszy oddźwięk znalazło ono — w „Czasie”. Było to bardzo naturalne. Jednym z pierwszych, którzy przyjęli je z entuzjazmem, był Jan Stanisławski, niby to groźny profesor, ale w gruncie starszy kolega uczniów, sam dowcipny, złośliwy i cudownie żywotny grubas; Stanisławski był serdecznym przyjacielem Starzewskiego; „Czas” był pół-oficjalnym organem Sztuki; związki między młodą „malarią” a młodą redakcją „Czasu” były bardzo bliskie. Noskowski duchem obejmował miłośnie teatr, malarstwo i muzykę; był urodzonym pieśniarzem, w którym drzemał nieuświadomiony piosenkarz. Sierosławski, Rakowski, Siedlecki, współpracownicy „Czasu” — to była dawna cyganeria Przybyszewskiego. I Zielony Balonik nie byłby przetrwał ani dwóch wieczorów, gdyby, na pierwszy apel, nie przybyła mu w sukurs redakcja „Czasu”, niemal w komplecie. „Stasinek” stanął na estradzie i ujął chwiejną czasem dłonią kaduceus conférenciera, na wpół bezwiednie wchodząc w uroczysty styl krakowskich mistrzów ceremonii; Noskowski sypał wyborne piosenki i grzmiał w pianino, aż mu pot spływał z czoła. Żuk-Skarszewski recytował swój „tryptyk” o Złotym Runie z okazji nadania orderu Złotego Runa Andrzejowi Potockiemu, właścicielowi słynnego pałacu „pod Baranami”, którego fronton zdobiły w istocie trzy baranie głowy. Siedlecki w uroczystościach Balonika świetnie parodiował Stanisława Tarnowskiego. Rakowski był tym, który z niesłychanym przejęciem odryczał z estrady moją Litanię do matrony krakowskiej. A Starzewski — jak w redakcji, tak i w kabarecie niezrównany animator — rozbawiony, uszczęśliwiony, widział w tym wszystkim dowód żywotności swego ukochanego „Czasu”. (Rozumiał zresztą i pewne polityczne możliwości tej placówki humoru; „miarodajne” sfery stańczykowskie nieraz dawały nam do zrozumienia, że chętnie by finansowały ewentualną gazetkę satyryczną Zielonego Balonika, ale, jak już wspominałem, w Krakowie kaprys artystów oporny był komercjalizacji). O ile zresztą Rudolf Starzewski nie pojawiał się na estradzie, roiło się na niej — w tej pierwszej pół-amatorskiej fazie — od innych braci Starzewskich. Stanisław, kapitan sztabu, przebierał się w trykoty i tańczył jako baletnica; Leopold, sekretarz ministerialny, przybywał specjalnie z Wiednia, aby odgrywać… sekretarza ministerialnego, idiotę, przy Trzcińskim, który odgrywał takiegoż idiotę ministra. Jan Starzewski wreszcie, radca skarbowy, drżący od tremy, produkował swoje amatorskie piosenki. A Tadeusz Starzewski z Wł. L. Jaworskim i Janem Hupką zasiadali przy stoliku w kącie, coś niby rada nadzorcza.
Później stosunki „Balonika” z „Czasem” jeszcze bardziej się zacieśniły. Jak z „Czasu” do „Balonika” weszło sporo osób, tak znów, z kolei, przez nowe wytasowanie ludzi, „Czas” znalazł w „jamie michalikowej” nowych przyjaciół lub współpracowników: Karol Frycz, Adamowicz, Jachimecki, Edward Leszczyński, Warchałowski. Młody adwokacik, Zakrzewski, dzięki swoim piosenkomzyskał sympatię Starzewskiego i został — syndykiem „Czasu”, dziedzicznej niemal osobistej własności Potockich spod Baranów… Iliady Noskowski towarzyszył Wł. L. Jaworskiemu w jego objeździe kandydackim dla agitacji przedwyborczej, brał z sobą Szopkę i kajet piosenek Delmeta, którymi czarował szlachcianki po dworach. Kiedy chodziło o to, aby przeforsować niepopularną kandydaturę Bobrzyńskiego, werbowano agitatorów w Zielonym Baloniku; w „Czasie” znowuż odbywały się posiedzenia komitetu „balonikowego”; na hektografie „Czasu” odbijaliśmy nasze cyrkularze i korespondencje. Nieraz Noskowski, wypukując na swojej maszynie uroczyste powitanie zjazdu ziemian lub biskupów, mimo woli bębnił je w takt jakiejś melodii, którą podśpiewywał sobie, a do której tekst już chodził mu po głowie.
Szczególna rzecz, jak ludzie mało mają poczucia rzeczywistości: podczas gdy moralizatorzy grzmieli na Zielony Balonik jako na „cyniczną międzynarodówkę”, która „szarga świętości narodowe” (jakżeby się bez tego zwrotu obeszło!), nikt nie zauważył faktu, który wrogowie „Czasu” byliby z pewnością wyzyskali, mianowicie najściślejszych związków tego bardzo poważnego pisma z tą bardzo wesołą instytucją. [Stańczyk.]
Z czasem te związki balonikowe scementowały się jeszcze mocniej: ci na estradzie i ci na sali tworzyli jakby wspólne bractwo, którego jednym centrum było stowarzyszenie Sztuka, a drugim redakcja „Czasu”, i które stanowiło swojego rodzaju potęgę w życiu kulturalnym Krakowa. Człowiek z Zielonego Balonika — to był człowiek, z którym można się było dogadać, człowiek mający poczucie humoru. Zarazem, to wymieszanie się światów i sfer, to fraternizowanie powagi z płochością, pracy z zabawą, cyganów z dygnitarzami, dziś tak naturalne, było w ówczesnym Krakowie czymś absolutnie nowym. A już kiedy, pod koniec istnienia Balonika, ekscelencja Stanisław Tarnowski, z córką swoją hrabiną Esterhazy i niesłychanie wzruszonym tym wydarzeniem szambelanem swoim, Jerzym Mycielskim, wkroczył do Michalika, aby oglądać swoją figurkę w Szopce, był to z pewnością fakt o wiele nieprawdopodobniejszy, niż gdyby dziś kardynał Kakowski zjawił się ze swym kapelanem na balu Quiproquo. To był piękny odwet Stańczyka. Tylko jeden Bobrzyński, kiedy mu na prywatnym „kabarecie” u jakiejś hrabiny zaśpiewano piosenkę „Pan Bobrzyński pod Mielcem stoi” — absolutnie nie mógł zrozumieć, czemu się ludzie śmieją.
Stańczyk był wesołkiem. Odwet Stańczyka
Trwało to kilka lat, aż wreszcie wypalił się ogień, Zielony Balonik skończył się. „Czas” został po staremu prywatną centralą dobrego dowcipu. Ale i tam każdy rok przynosił zmiany; ludzie rozpraszali się, ubywali. Przyszła wojna, a z nią ciężkie na pismo opresje; i to przeszło; i znów „Czas” stanął na nogi. Moje z nim stosunki jeszcze się zacieśniły; z gościa stałem się współpracownikiem; chwile, które najmilej wspominam. Pisać w „Czasie”, na którym wychowałem się od dziecka, cóż za emocja! Potem losy przeniosły mnie do Warszawy; znów minęło kilka lat. I jeszcze raz spotkałem się z „Czasem” — przed kratkami sądu karnego. O tę dziwkę. Przywiozłem z sobą adwokata, redaktor Beaupré przyprowadził swojego. Biedny Tadzio Zakrzewski, syndyk „Czasu”, nie dożył tej chwili; a szkoda, byłby on występował z ramienia dziennika, byłoby weselej. Rozprawa się toczy, w końcu adwokat „Czasu” wstaje, krząka i wygłasza wielką mowę. O Boże! Cóż za styl, cóż za frazesy, cóż za patos! Gdzie on się chował? „W piśmie (wołał), które miało zaszczyt na swych łamach drukować Quo vadis mistrza Sienkiewicza, nie może być miejsca na koncepty kabaretowe godne Zielonego Balonika…”
A ja patrzałem tylko na niego i myślałem sobie: „Panie mecenasie, kiedy myśmy w »Czasie« robili Zielony Balonik, pana by tam może do przedpokoju nie wpuszczono”…
Zapadł wyrok w pierwszej instancji. I ten wyrok sądu karnego, skazujący redaktora „Czasu” na dwieście złotych grzywny (z ewentualną zamianą na karę aresztu), pięćset złotych pokutnego, i ogłoszenie wyroku na łamach pisma, za samowolne opuszczenie w felietonie słowa „dziwka” — to też może był odwet Stańczyka, za to, że tak długo brano jego imię nadaremno…
Stańczyk był wesołkiem. Odwet Stańczyka. Więcej Boya znajdziecie w serwisie www.wolnelektury.pl. I w antykwariatach…
–1 Komentarz–
[…] królów. Nie wiadomo, jak się nazywał i nie jest pewne, skąd pochodził. Wiadomo jednak, co robił. Mówił prawdę. Być może pierwszy powiedział Zygmuntowi Staremu, że zgoda na hołd pruski […]