Stanisław Syrda był wielkim człowiekiem. Bronowianka straciła wiele
Początek listopada to świetna okazja do wspomnień. Kiedy zmarł Stanisław Syrda, Klub Sportowy Bronowianka, stracił duszę. Pan Staszek spoczywa na cmentarzu na krakowskim Pasterniku.
Niemal każdy ma miejsca, które wpędzają go w zadumę. Dla mnie takim miejscem jest cmentarz na Pasterniku. Nie tylko dlatego, że leży tam część mojej rodziny. Tę odwiedzam też na Batowicach i w Podgórzu. A od dłuższego już czasu też na pięknym Podkarpaciu. Do przyjaciół zaglądam też na przepięknie położoną salwatorską nekropolię. Jednak magię przeszłości odnajduję na cmentarzu bronowickim. Zaczęło się pewnie od tego, że tak wiele było tam postaci z„Wesela”. Intrygowało to, że zaraz obok, w Rydlówce, rozgrywały się wydarzenia będące inspiracją dla jednego z najsłynniejszych polskich dramatów. A to, że opisani w nim ludzie spoczywają na Pasterniku, nadawało książce Wyspiańskiego realności. Ot co. Sąsiedzi. Czepiec sąsiad. Rydel sąsiad. Tetmajer sąsiad. Może dlatego pomnik Tetmajerów, który wita na Pasterniku – ten z napisem „A na szatana drgającym ciele…” – wzbudza tak wiele ciepłych uczuć.
Z czasem jednak sąsiedzi z książek zaczęli imponować jakby mniej, a bardziej zaczęli ci żyjący. Dziś już przynajmniej kilku z ludzi dla mnie ważnych spoczywa na bronowickim cmentarzu, a są wśród nich i tacy, którzy na opowiedzenie historii i uhonorowanie zasługują nie mniej niż Rydel lub Czepiec. Ważne miejsce, niestety, bo stało się to o wiele za wcześnie, już od ponad dwóch lat, zajmuje wśród nich Stanisław Syrda. Pana Staszka znał każdy, kto choćby otarł się o Klub Sportowy Bronowianka. Trafił tam ot tak, po prostu. Za ojcem, który był jednym z tych, którzy założyli klub w 1936 roku. Grali w niej jego stryjowie, grał on sam. Ale na graniu się nie skończyło, bo oddał mu całe swoje życie. Przez lata był też jej trenerem i gospodarzem klubu. Był każdym, kim akurat trzeba było być. Rola gospodarza klubu w ciężkich czasach, a czasy dla Klubu Sportowego Bronowianka zwykle były ciężkie, nie była wdzięczna. Pamiętam, jak przesiadywał nocami na parkingu strzeżonym, żeby zarobić parę złotych i w dzień móc robić wszystko to, co trzeba było w klubie zrobić. Malował linie. Dbał o stroje i buty. Załatwiał sędziów i transport na mecze. Pomagał, kiedy trzeba było pomóc. Każdemu i bez wyjątków.
Choć powiedzieć tyle, to jak powiedzieć nic.
Dzięki niemu klubowi udawało się przetrwać. Także dzięki niemu wielu chłopaków z Bronowic wyszło na ludzi, bo znalazło w tym nieświętym przecież, ale wspaniałym człowieku bratnią duszę. A drzwi do “kanciapy” pana Staszka zawsze stały dla nich, dla nas otworem.
To pan Stanisław Syrda był połową duszy i serca tego klubu i miejsca, a jest to przecież klub, który odchował całą rzeszę bronowickich dzieciaków. A połową dlatego, że drugą była i jest nadal, jego żona, czyli pani Zosia.
Wspomina go mój ojciec. Wspominam go i ja. Zapewne dlatego, że widywałem go przez lata, to są to zwykle rzeczy najbanalniejsze, która z czasem okazują się być najważniejszymi. Na zawsze – niby drobiazg, ale łezka się w oku kręci – zlał mi się z kilkoma obrazami. Ze smakującą jak nic innego herbatą, którą na Bronowiance serwowali po treningach. Pamiętam, że uparcie domagaliśmy się od rodziców, żeby dowiedzieli się, jak przyrządza się coś tak dobrego i poszli zapytać. Okazało się – na szczęście, bo mieliśmy po osiem lat – że tajemnicą nie była “pięćdziesiątka” dodawana „na rozgrzewkę” (podejrzewano, że może miesza się herbata przeznaczona dla seniorów i trampkarzy), ale dwie godziny treningu na mrozie. Po nim herbata smakowała wyjątkowo i nawet wkładka nie była potrzebna. Wspomnienie pana Staszka zlewa mi się też z kanciapą, w której przesiadywał, wydając piłki i stroje. Tą, do której drzwi były zawsze i dla każdego otwarte, a na stole lub pod nim raz na czas dało się dostrzec „połówkę”, która doskonale służyła atmosferze sportowych rozmów. I tą samą, w której kiedyś przyłożył naszemu bramkarzowi Kubie. Za co nie pamiętam, ale wiem tyle, że trochę przez przypadek, a trochę słusznie, bo się małolat sam prosił. Pamiętam też, jak murował ściany, kiedy stary drewniany budynek trzeba było wymienić na nowy, bo murarzem też bywał. I jeszcze to, że nie przebierał w słowach, kiedy trzeba było nas ustawić do pionu.
Mówiłem: kilku chłopaków wyszło dzięki niemu na ludzi.
I zapewne dlatego ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to pogrzeb, który zgromadził tłum przyjaciół, wychowanków i ludzi wdzięcznych za to, co pan Stanisław Syrda zrobił dla dzielnicy i Klubu Sportowego Bronowianka. Pogrzeb, który zakończył się wkopnięciem piłki do grobu tego wielkiego człowieka. Więcej o nim tuż po śmierci (zmarł po tym jak zasłabł w trakcie meczu) TUTAJ napisała jego córka. Zajrzyjcie, bo pana Staszka warto wspomnieć, a ja obiecuję, że wcześniej lub później postaram się z panią Małgorzatą porozmawiać o ojcu i wspomnieć go trochę. Może w przyszłym roku, a może przy okazji nadawania jednej z bronowickich ulic jego imienia. Jakiej ulicy? A właśnie.
Za życia pan Staszek doczekał się kilku zaszczytów. A to order od MZPN, a to jakiś dyplom. Później zorganizowano też upamiętniający go memoriał. Ale ja mam jeszcze jeden pomysł. Kiedy następnym razem będziemy w Bronowicach nazywać jakąś ulicę, to niech ona nosi imię Stanisława Syrdy. Chyba, że zrobimy to wcześniej i przemianujemy którąś z już istniejących. Najlepiej tę, przy której pan Stanisław mieszkał. Tę część Na Błonie, która prowadzi na Wolę Justowską i do rezerwowego boiska Bronowianki, a przyjezdni nigdy nie mogą jej znaleźć. bo jakoś dziwnie skręca i powinna nazywać się inaczej.
–0 Komentarz–