Frykasy spod lady
Produkt lokalny, wyrób tradycyjny, żywność ekologiczna – brzmi smacznie? Nie dla urzędników. Lokalne przetwory spożywcze, zanim trafią na nasze stoły, muszą przebić się przez zaporę ogniową biurokracji. Lub „sprytnie” ją ominąć.
Stary Kleparz, dzień targowy. Za stoiskiem od strony ulicy św. Filipa mężczyzna w zaawansowanym wieku średnim sprzedaje cytrusy i kilka gatunków warzyw. Podchodzę, kłaniam się i uprzejmie zagajam w sprawie pogody oraz zdrowia małżonki. Następnie przechodzę do interesów.
– Panie Heniu, to tak: dwa pętka wiejskiej i ten pyszny boczek, co ostatnio. Ale połóweczkę tylko, bo wie pan, kryzys – mówię konspiracyjnym szeptem i rozglądam się niespokojnie. Pan Henryk mruga okiem i pogwizdując „Jolka, Jolka” schyla się pod kram. Trochę szura, trochę szeleści, by po chwili wynurzyć się z pakunkiem, który zwinnym ruchem przekazuje mi nad stoiskiem. Chwytam w nerwowym pośpiechu i już chcę ukryć fant w plecaku, gdy spod ziemi wyrasta… – Inspekcja sanitarna – informuje kobieta w ciemnym prochowcu, której towarzyszy smutny pan o pustym spojrzeniu. W myślach żegnam się z wędliną i widzę, jak sprzedawcy zaczyna nerwowo drgać powieka. Mam nadzieję, że zdzierży, bo to kawał chłopa – szkoda by było inspektorów…
No dobrze, trochę sobie pofolgowałem z fantazją. Niestety – tylko trochę.
Stary Kleparz między rzeczywistością a paragrafem
Pan Henryk (postać fikcyjna, lecz prawdopodobna), występując w celach handlowych na Starym Kleparzu lub, dajmy na to, Placu Imbramowskim z wlasnej produkcji kiełbasą, boczkiem, a nawet twarogiem, robi to nielegalnie. Zgodnie z przepisami – bez brnięcia w biurokrację i związane z nią koszty – może sprzedawać jedynie:
– płody rolne,
– drób i zajęczaki, ale tylko w całości,
– dziczyznę,
– susze i kiszonki,
– jajka, wyłącznie do opakowania konsumenta,
– mleko i śmietanę (ale masło już nie),
– miód.
(Dane za: produktlokalny.pl)
Przetwórstwo – czyli np. własnej produkcji kiełbasa, twaróg lub dżem – odpada. Jednak meandrując między paragrafami, pan Henryk nie ryzykuje zbyt wiele, ponieważ na placu targowym ma zagwarantowane bezpieczeństwo. W jaki sposób? Niezapisany w ustawie. Nie napiszemy więcej, bo chcemy, żeby ten interes hulał.
– To hipokryzja. Przepisy kompletnie odstają od rzeczywistości, a sprzedawcy muszą bawić się w ciuciubabkę z urzędnikami – irytuje się Małgorzata Rudnicka z fundacji Partnerstwo dla Środowiska, działającej na rzecz wprowadzenia ułatwień dla sprzedaży produktów lokalnych. Dobre i to, myślę – skoro przepisy szwankują, niech ich egzekutorzy przynajmniej zerkają w inną stronę, byle handel mógł się kręcić. Niestety ten „model współpracy” sprawdza się tylko częściowo.
Ponad dwa miesiące temu, wskutek donosu, kontrola sanitarna doprowadziła do zamknięćia Le Targu, na którym warszawiacy zaopatrują się w zdrową, swojską żywność. Za powód posłużył brak lad chłodzących – niezbędnych przecież w warunkach przeciągającej się zimy. Zamiast poprzestać na wlepieniu mandatu, inspekcja zmusiła organizatorów targu do ponownego przejścia przez wszystkie procedury.
Niech żyje BAL
Kraków, z punktu widzenia liczby targów spożywczych, to miasto szczęścia. Mamy Stary i Nowy Kleparz, Plac Imbramowski, Plac Nowy, Plac na Stawach, Bieńczycki Plac Targowy, Plac Rybitwy, plac targowy w Prokocimiu, kilka placów, o których nie wiem bądź zapomniałem, i szereg pomniejszych placyków, na których można kupić zieleninę, nabiał i wędliny. Fakt, większość warzyw w takich miejscach pochodzi z hurtowni, a przetwory mięsne i mleczne to często towar „sklepowy”, ale na większych targowiskach nie brakuje wyrobów drobnych producentów.
Kto ma apetyt wyłącznie na żywność lokalną i ekologiczną, może wpaść na Zabłocie, a konkretnie: do restauracji BAL przy ul. Ślusarskiej 9. Mniej więcej co dwie soboty, w godzinach 10–15, odbywają się tam targi produktów lokalnych. – Można się tu zaopatrzyć w tradycyjnie wytwarzaną i ekologiczną żywność z różnych części Małopolski: Lanckorony, Kalwarii, Mszany, Limanowej czy Podhala – mówi Małgorzata Rudnicka. Impreza współorganizowana jest przez FPDS w ramach projektu „Produkt Lokalny Małopolska”, finansowanego m.in. ze środków Szwajcarsko-Polskiego Programu Współpracy. Pod koniec czerwca Fundacja wraz ze Stowarzyszeniem „Podgórze.pl” rusza także z cosobotnim „Targiem Pietruszkowym” na Rynku Podgórskim. To wersja XL targów w BALu, organizowana pod chmurką. – Staramy się pozyskać gospodarstwa z całej Małopolski. Niestety wiele z nich odpada na starcie, bo nie spełnia warunków proceduralnych. A tu wszystko musi być lege artis – zaznacza Rudnicka.
Gorzej niż w Afryce
Na procedury narzekają wszyscy. A przynajmniej wszyscy, z którymi rozmawiam w BALu. – Wadliwe przepisy duszą drobnych wytwórców, którzy często nie mogą legalnie sprzedawać własnych towarów, nie wspominając o konkurowaniu z dużymi producentami na półkach sklepowych – mówi Barbara Kawa, wiceprezes Stowarzyszenia Korona Północnego Krakowa, reprezentującego społeczność siedmiu „nadkrakowskich” gmin. – Na wejście do dystrybucji praktycznie nie mają szans, bo sieci, dominujące w handlu spożywczym, narzucają ceny, które małym gospodarstwom nawet nie rekompensują kosztów produkcji – dodaje. Innego typu problemem dla małych wytwórców jest konieczność uczestnictwa w przetargach na dostawę żywności. – Wśród naszych odbiorców są placówki publiczne, m.in. przedszkolne stołówki. Mimo że mamy już wyrobioną markę w okolicy i produkujemy żywność w warunkach ekologicznych, to jednak każdego roku musimy uczestniczyć w przetargach, w których głównym kryterium jest niska cena – skarży się Maria Gorzkowska-Mbeda, która wraz z bratem prowadzi gospodarstwo rolne w Zastowie.
Przy okazji dowiaduję się, że z punktu widzenia przepisów działalność w branży rolnej znacznie łatwiejsza jest w… Afryce. Pani Maria dzieli czas między Zastowem, a RPA, z którą łączą ją więzy osobiste, i wyjaśnia, że na Czarnym Lądzie głównym problemem są susze, a nie urzędnicy.
Małemu wiatr w oczy
Urzędnicy nie sprzyjają małym, bo… sprzyjają dużym. Producentom działającym na większą skalę zwyczajnie łatwiej wylobbować korzystne przepisy. – Dostają również dotacje, których nie potrzebują tak, jak drobne gospodarstwa, ale mogą wykorzystać pieniądze, pochodzące przecież z naszych podatków, do zwiększenia swojej przewagi nad małymi gospodarstwami – tłumaczy Barbara Kawa. Mali, by wzmocnić swoją pozycję na rynku, ratują się certyfikatami: Chroniona Nazwa Pochodzenia, Chronione Oznaczenie Geograficzne, Gwarantowana Tradycyjna Specjalność czy Produkt Rolnictwa Ekologicznego. – Fakt, mamy znaczek, który ładnie wygląda i trochę pomaga w sprzedaży, ale, po pierwsze: to kosztuje, po drugie: produkty podlegają cyklicznym kontrolom, po trzecie: certyfikat ekologiczny nie pomaga wejść do dystrybucji, bo w tym celu trzeba przejść przez kolejne procedury – punktuje Janina Kochniarczyk z gospodarstwa rolnego w Mszanie Górnej.
Sekunduje jej Małgorzata Rudnicka: – Zbadanie jednej próbki produktu pochodzenia zwierzęcego przeznaczonego do sprzedaży kosztuje ok. 1200 zł. Jeśli więc wytwórca chce wprowadzić do sprzedaży cztery produkty, musi zapłacić ok. 4800 zł. Do tego dochodzi opłata za badanie wody. W Krakowie wynosi ona 400 zł – wylicza.
Co złego, to nie my
Urzędnicy, z którymi próbuje podejmować dialog Fundacja, by wynegocjować zmiany korzystne dla drobnych przedsiębiorców, zasłaniają się przepisami unijnymi. Fakt, Unia Europejska i wolny rynek to pojęcia w dużym stopniu rozłączne, ale w tym przypadku źródłem utrudnień jest nie tylko brukselskie centralne planowanie, ale przede wszystkim inercja polskich biurokratów. Zapewne nieodpornych na wpływ lobbingu dużych firm.
Dobrym przykładem na to, że chcieć, to móc są Austria i Francja. W obu tych krajach rolnicy mogą sprzedawać w przydomowych sklepikach własne przetwory mięsne i mleczne. W dodatku chwilowe braki w asortymencie mogą uzupełniać towarem od innego rolnika. Dozwolona jest również bezpośrednia sprzedaż wina wyprodukowanego w swojej winnicy. Najistotniejsze jest być może to, że tamtejszy „aparat państwowy” sprzyja drobnym wytwórcom – zapewnia bezpłatne doradztwo, specjalistyczne szkolenia, dostęp do niskooprocentowanych pożyczek. Nie zapewnia natomiast równie częstych co w Polsce wizyt kontrolerów. Ale nad Wisłą jest już tradycją, że „duży biznes” cieszy się względami władzy, a koszty funkcjonowania państwa pokrywają głównie drobni przedsiębiorcy i szeregowi podatnicy.
Również dlatego może bezpieczniej będzie nie namawiać naszego państwa, żeby „pomagało”. Wystarczy, że przestanie przeszkadzać.
(Data publikacji: 14 czerwca 2013 r.)
–2 komentarze–
[…] w Krakowie, po naszej stronie miasta? No cóż. Jeśli zapytacie mnie, to bez wahania odpowiem, że Stary Kleparz. Kocham go od dawna, więc postanowiłem zajrzeć za kulisy i pogadać z prezesem tej jakże fajnej […]
[…] Stary Kleparz to klimatyczne targowisko, które w niektórych miejscach w Polsce nazwano by bazarem. Kiedyś były tam głównie kwiaty, warzywa i wędliny. Dziś budka po budce zastępują je delikatesy. Stare miesza się z nowym w sposób, który nadaje miejscu wyjątkowy charakter. Znajdziecie tam więc zarówno bundza, którego przywożą sprzedawczynie z Podhala (w dalszej od Rynku części placu), jak i rarytasy z różnych odległych miejsc. […]