Ta bitwa jest symbolem najgorszych cech Polaków. A mogłaby być najlepszych!
– Co za śmiałość w tych Polakach! – powtarzał raz za razem Napoleon Bonaparte obserwując efekt bitwy pod Somosierrą. Brawurowa, szaleńcza szarża, której dokonali wtedy polscy szwoleżerowie, otworzyła cesarskiej armii drogę na Madryt. Mimo to zadbano, byśmy nie pamiętali jej zbyt dobrze. I symbol polskiej odwagi zmieniono w przykład naszej brawury.
Brawury niepotrzebnej, wypada dodać.
Nie było tak jednak zawsze. Dzień po bitwie, gdy pułk polskich szwoleżerów przejeżdżał obok obozu francuskiej piechoty, żołnierze z własnej inicjatywy stanęli pod bronią i wołali: „Niech żyją dzielni!”. Gdy zobaczył to Napoleon, kazał lekkokonnym sformować szyk, zdjął kapelusz i zawołał: „Cześć najdzielniejszym z dzielnych!”. A jeszcze kilkadziesiąt lat później pamięć o wyjątkowej odwadze naszych szwoleżerów była tak, żywa, że Bismarck stawiał ich za przykład.
Zachowała się anegdota (przytacza ją Marian Brandys w książce „Kozietulski i inni”) o naradzie sztabowej odbytej kilkadziesiąt lat później u Żelaznego Kanclerza. Tam pruscy oficerowie umniejszali wyczyn kawalerii, rozprawiając, że pod Somosierrą poniosły konie. Na co Bismarck zgasił ich mówiąc: „Możliwe, że konie poniosły. Ale jeżeli na koniach siedzą tchórze, to one ponoszą do tyłu. Natomiast, gdy siedzą na nich mężni, to ponoszą do przodu – na nieprzyjaciela”.
Bitwa pod Somosierrą
Legenda była w pełni zasłużona. Szarża w wąwozie Somosierry wymagała niesamowitej odwagi. Polacy szarżowali drogą na tyle wąską, że nie mogli nawet rozwinąć szyku, na umocnione pozycje artyleryjskie Hiszpanów. Nie była jednak pozbawiona sensu. „Cesarz byłby niezawodnie zdobył wąwóz Somosierry”, przekonywał Józef Załuski, „piechotą, ale by to kosztowało kilka tysięcy zabitych i rannych, wtenczas gdy zdobycie impetyczne przez jazdę nie przyniosło i stu ludzi straty.”
Bitwa rozegrała się w 1808 roku. W czasie hiszpańskiej kampanii Napoleona. Była ważna, bo sukces otwierał armii cesarskiej drogę na Madryt. Była jednak także szalenie trudna. Przełęcz była na wysokości ponad 1400 metrów npm. Szarżowano pod górę, na nabite armaty hiszpańskie. Przewyższeń było ponad 200 metrów. „Droga zwężona w tym wąwozie”, relacjonował Załuski, „wiła się na pochyłości między skałami obsadzonymi piechotą a na czterech jej zagięciach stało po cztery dział, które ją ostrzeliwały we wszystkich jej kierunkach”. Sztab nie wierzył w sukces.
„Pijany jak Polak” to komplement
A mimo to się udało.
Relacji o tym, co było przed bitwą i po niej, da się znaleźć równie dużo, jak mówiących o tym, co było w jej trakcie. Anegdota goni w nich anegdotę. Marszałek Berthier mówił do Napoleona, że wąwozu nie da się zdobyć szarżą kawalerii. Cesarz odparł tylko: „Zostawcie to Polakom!” A Marian Brandys pisał: „Inna wersja – mało zresztą prawdopodobna – głosi, że któryś z generałów słysząc rozkaz cesarski, pozwolił sobie na uwagę: »Trzeba być pijanym, by taki rozkaz wydać, i trzeba być pijanym, by taki rozkaz wykonać!« Kiedy po szarży doniesiono o tym cesarzowi, miał odrzec: »Chciałbym, żeby wszyscy moi żołnierze byli tak pijani, jak ci Polacy!« Podobno właśnie z tego wywodzi się znane przysłowie francuskie: ivre comme un Polonais (pijany jak Polak).”
Czytaj także: Żydowski Kraków. Legendy i obrazy ze świata, którego już nie ma [FOTO]
Somosierra: “Zdobywając półbaterie armat jedne po drugich“
Napoleon znał swoich polskich gwardzistów i wiedział – przekonywali współcześni – że ci postrzegają siebie jako reprezentację narodu, który w cesarzu pokłada swoje nadzieje na niepodległość. I jako tacy zrobią wszystko, by nie zawieść i nie przynieść wstydu. Nawet, kiedy inni postawione przed nimi zadanie będą postrzegać jako pewną śmierć. Nie pomylił się.
Kiedy Jan Kozietulski otrzymał rozkaz szarży, przygotował szwadron. Zawołał „niech żyje cesarz!” I wraz z podkomendnymi ruszył na pozycje hiszpańskie. – Jak tylko rozpoczęło się natarcie, trwało nieprzerwanie, zdobywając półbaterie armat jedne po drugich – opisywał Józef Załuski.
Osiem minut i 2500 metrów dalej rozbito ostatnie hiszpańskie umocnienie. Ze 125 szwoleżerów biorących udział w natarciu zginęło 22, a kolejnych 35 było ciężko rannych. Zdobyto kilkanaście armat, a skutkiem udanej szarży było wzięcie do niewoli – szacuje się – kilku tysięcy Hiszpanów.
Kozietulszczyzna!?
„Efekt moralny szarży”, pisał Brandys, „był przepotężny. Paniczna trwoga, jaką niosły z sobą uciekające wojska rozbroiła całą Kastylię. Dalszy opór Hiszpanów stał się prawie niemożliwy. Droga do Madrytu była dla zwycięzców otwarta”. Całkiem nieźle, jak na osiem minut bitwy, co?
A jednak nie. O ile początkowo szwoleżerów spod Somosierry wielbiono, to z czasem stali się symbolem tego, co w Polakach złe. Ukuto nawet termin „kozietulszczyzna”, który symbolizował naszą narodową skłonność do brawury, niepotrzebnego ryzyka, poświęcenia cenionego wyżej niż praca. Tego wreszcie, że mamy skłonność do osiągania niewielkich zwycięstw wielkim kosztem.
Wziął się stąd, że taka była potrzeba chwili. Ukuto go bowiem w PRL, na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku. Ale zrobiono to korzystając z wcześniejszej tradycji. Socjalistyczna Polska, której ustrój był gwarantowany przez zewnętrzne mocarstwo, nie potrzebowała w ludziach fantazji i skłonności do ryzyka. Na pewno nie chciała powstańców. Potrzebowała obywateli grzecznych i układnych. Takich, którzy będą budować nową rzeczywistość, nie zadając przy tym wielu pytań.
Romantyzm vs pozytywizm
By takich obywateli wychować, należało znaleźć w kulturze odpowiednie wzory. Nie było trudno. Doskonale nadawało się do tego wykorzystanie pochodzącego jeszcze z czasów zaborów przeciwstawienia polskiej brawury prowadzącej do pozbawionych sensu powstań i ofiary składanej z kolejnych pokoleń, pozytywizmowi i pracy organicznej, która choć była mniej romantyczna, to jednak efekty przynosiła lepsze. Rzecz na dobre wpisała się do kanonu polskiej szkoły i kultury.
Powiedziałbym nawet, że wpisała się do narodowego krwiobiegu.
Podział, na którym się opiera, do dziś jest żywy i rzutuje na to, jak sami postrzegamy siebie. Przyzwyczailiśmy się do niego tak bardzo, że stał się przezroczysty. Tak bardzo, że nawet go już nie widzimy. Lubujemy się – a przynajmniej lubuje się w tym część publicystów, bo ja na przykład za tym nie przepadam – w piętnowaniu polskich warcholstwa, lenistwa, umiejętności mobilizowania się jedynie w sytuacjach wyjątkowych, brawury i generalnych braków w stosunku do tzw. Zachodu.
Podkreśla się na przykład, że Polacy to naród wspaniały, ale tylko w kryzysie. Bo na co dzień – kręcą nosem niektórzy – już nie tak bardzo. Wzdychając przy tym zwykle do spokojnych i ułożonych społeczeństw Europy. Źródłem takiego obrazu i tym, co zapewnia mu społeczną nośność, jest między innymi to, że nauczono nas negatywnie patrzeć na przeróżne „Somosierry”.
Czytaj także: Polak, którego warto znać, a prawie nikt o nim nie pamięta. Jego nazwisko jest na Łuku Triumfalnym
Albo, albo?
Dobra narracja wymaga tego, by miała zaczepienie w faktach i potrzebach. Ta przyjęła się, bo je miała. Była całkiem trafną odpowiedzią na zabory. (Oraz późniejsze lata drugiej wojny światowej i zależnych od Moskwy Polski Ludowej i PRL). Wtedy nie dało się bowiem łączyć brawury z pracą. Zrobić można było tylko tyle, na ile pozwalali zaborcy. A ci pozwalali na odrobinę niezależności jedynie wtedy, kiedy uważali, że mają w Polakach sojuszników lub ci im co najmniej nie zagrażają.
W związku z czym dążący do powstań romantycy byli zagrożeniem dla ludzi zajmujących się pracą u podstaw. Przykładów jest sporo. Ot choćby reformy Franciszka Ksawerego Druckiego-Lubeckiego, który korzystając z ograniczonych wolności zapewnianych przez Kongresówkę, starał się zrobić, ile się da i w ramach państwa zaborczego budować polską gospodarkę.
Tak, by Polska – jeżeli ta kiedykolwiek by się odrodziła – posiadała swój przemysł i pieniądze.
Jego praca runęła jednak, kiedy wybuchło powstanie listopadowe.
I powtarzało się to raz za razem. W skali mniejszej lub większej.
Przez to nauczyliśmy się – i uczono nas tego w szkole przez kolejne dziesięciolecia – że polskie romantyzm i pozytywizm są jak „plus” i „minus”. Albo zdecydujemy się na jedno, albo na drugie. Albo zginiemy, rzucając się na armaty, jak szwoleżerowie spod Somosierry. Albo powoli i spokojnie nauczymy się nie wychylać i krok po kroku budować coś wartościowego. Albo. Albo.
Jednego z drugim połączyć się przecież nie da. Prawda?
Nowe odczytanie historii na nowe czasy
Właśnie nieprawda. Być może nie dało się w wieku XIX. Zapewne także przez większość wieku XX. Ale dziś czasy się zmieniły. Nie trzeba już kryć się przed zaborcami. Nutka brawury i ułańskiej fantazji w budowaniu rzeczy trwałych i wartościowych przeszkadzać nie musi, a raczej może pomóc. I wszystko to, co nauczono nas postrzegać jako narodowe wady, równie dobrze może być zaletą. Tym, co wyróżnia nas od zmęczonych i ułożonych społeczeństw dobrobytu, które widać dziś niemal w całej zachodniej Europie. Da się w ten sposób spojrzeć i na niepokorność. I na skłonność do tego, by odrzucać utarte ścieżki i szukać własnych. Niechęć do poddawanie się ślepo temu, co wypada i należy, bo robią tak inni. A nawet na brawurę, na którą potrafimy się zdobyć tam, gdzie inni tego nie potrafią. Często z bardzo dobrymi efektami. Tak jak choćby pod Somosierrą.
Nawet wśród szwoleżerów, którzy tam walczyli, da się znaleźć ludzi, którzy łączyli w sobie brawurę i zdolność do przynoszącej trwałe efekty pracy organicznej. Ale o tym już innym razem.
Teraz czas chyba postawić pytanie, czy to, co nauczono nas postrzegać jako narodowe wady, nie jest dziś raczej narodowymi zaletami?
Szwoleżer Jan Kozietulski doskonale nada się na patrona takiej dyskusji.
Czytaj także: Stańczyk. Jego pracą było mówienie dotkliwej prawdy
Ilustracja: January Suchodolski, “Bitwa pod Somosierrą”.
–1 Komentarz–
[…] także: Ta bitwa jest symbolem najgorszych cech Polaków. A mogłaby być […]