Ulica Filarecka na Salwatorze: Węgrzyn z Eastwoodem
Ulica Filarecka na Salwatorze: Sklep „Winus” mieści się przy Filareckiej 3, około dwóch metrów poniżej poziomu chodnika. Zwraca uwagę nietypową ofertą: można tu zakupić wina oraz piwa regionalne, a jednocześnie wypożyczyć film z całkiem pokaźnej kolekcji DVD. Do lokalu zajrzałem, żeby porozmawiać z jego właścicielem o trunkach i dopytać, jakim winem najeleganciej podlać jest kotleta.
Udało się, ale nie od razu. Poznałem bowiem człowieka, który nie lubi „klimatów schizosomelierskich”, za to ma „społeczne ADHD”, jako zawodowy animator kultury, a także niesamowity zasób informacji na całą gamę tematów. Z Jarosławem Sokołem najlepiej jest pogadać osobiście, ale wcześniej warto przeczytać, co ma do powiedzenia na temat filmów, krakowskiej sceny muzycznej i oczywiście wina. Ulica Filarecka na Salwatorze w Krakowie to miejsce, gdzie możecie go znaleźć.
Przemysław Ćwik: Winiarnia i „kiniarnia” – nietypowe połączenie. Skąd pomysł?
Jarosław Sokół: Najpierw były filmy. Gdyż „Winus”, czyli sklep z winem, to jedno, a „Metropolis”, wypożyczalnia filmów na DVD, to drugie – choć oba szyldy prowadzą do jednego lokalu. „Metropolis” to najstarsza wypożyczalnia w Krakowie, która kiedyś miała główną siedzibę na Lea. To było jeszcze za „czasów VHS-u”. Potem kupiłem ją od jej właściciela i bodajże w 2003 r. otworzyłem filię na Salwatorze, a ściślej: Półwsiu Zwierzynieckim, jak faktycznie nazywa się teren „zamknięty” Alejami, Wisłą, Rudawą i Błoniami.
Macie całkiem niezłą kolekcję filmów w tej piwniczce.
Niezłą i różnorodną. Przyjęliśmy inną politykę niż wypożyczalnie wielkopowierzchniowe. Sieciówki skupiają się na nowościach, nie interesuje ich klasyka, którą my zawsze staraliśmy się kupować. Zresztą nie potrafiłbym inaczej, bo od małego jestem związany z filmem. W 1961 r., gdy się urodziłem, rodzice kupili telewizor marki „TESLA”, jeden z pierwszych w bloku. Pamiętam, jak zza zasłony oglądałem serial „Belfegor, upiór z Luwru”. „Legalnie” jeszcze nie mogłem, bo byłem kilkuletnim brzdącem. Należałem prawie do wszystkich DKF-ów. W tamtych czasach nie było zbyt dużej oferty filmowej, ale to powodowało głód oglądania. Było natomiast dużo kin. „Wanda”, „Wolność”, „Mikro”, które działa do dziś, oraz zapomniane, jak „Melodia” i Mozaika”, i wiele innych. Była też niezapomniana giełda płytowa Jurka Skarżyńskiego – „Pod Przewiązką”. Przez kilka lat prowadziłem Dom Kultury na Woli Justowskiej i miałem pierwszy kontakt z giełdą pod „Karlikiem”, gdzie kupowało się pierwsze filmy na VHS. Pożyczałem też dla Domu Kultury legalne filmy na szpulach, które trzeba było przytargać z państwowej dystrybucji filmów w budynku przy ul. Smoleńsk. A na początku lat 90. założyłem firmę, która dystrybuowała kasety VHS do wypożyczalni i do sklepów. W 1997 r. doszło DVD.
Jakie filmy pożyczają się najlepiej?
Nie ma reguły – ze wskazaniem na sensację i dobre dramaty. Ale tzw. „sensacja” to pojemny termin. Zaczęliśmy też kupować seriale, które cieszą się zainteresowaniem, jednak tylko te naprawdę dobre. Mamy też sporo polskich filmów – większość lektur i klasyki polskiej kinematografii. Ostatnio coraz częściej przychodzą młodzi ludzie, którzy uczą się kina i proszą, żebym im polecał w miarę wartościowe rzeczy. Co nie znaczy, że polecam tylko Bergmana, bo – dajmy na to – klasyczny Seagal, jak „Ponad prawem”, to naprawdę niezłe kino. Podobnie jak filmy z Brucem Lee to klasyka. Wśród najnowszych produkcji z dobrymi filmami jest kiepsko. Idzie się w komercję, scenarzyści boją się stworzyć coś nowego, najczęściej powielają schematy. Brakuje filmów wyrazistych, z dobrą, mocną historią, takich jak kiedyś robił – i wciąż robi – Clint Eastwood, jeden z moich ulubionych reżyserów.
Zanim przejdziemy do wina, zapytam z innej beczki. Mijam sklep prawie codziennie i mam wrażenie, że wokół „Winus”/„Metropolis” kwitnie małe życie kulturalno-towarzyskie – niekoniecznie związane z degustacją trunków.
Trochę tak jest. To miejsce jest, że tak powiem, nacechowane moją osobą – moją historią i tym, że jestem z tej dzielnicy. Urodziłem się naprzeciwko stadionu Cracovii i mieszkam na Salwatorze od ponad 50 lat. Poza tym z wykształcenia jestem animatorem kultury i poza prowadzeniem sklepo-wypożyczalni robię również kilka innych rzeczy, głównie związanych ze sceną muzyczną. To się zaczęło jeszcze w czasach, kiedy byłem kierownikiem domu kultury. Wcześniej założyłem jeden z najstarszych krakowskich zespołów bluesowych, który istnieje do dzisiaj – Krakowska Grupa Bluesowa, w skrócie: KGB.
Ta praca „kulturalno-oświatowa” wiązała się ze współpracą z różnymi zespołami. Mieliśmy miejsce, sprzęt, dobrych instruktorów – wykształconych muzyków jazzowych. Przychodziły do nas rozmaite młode talenty – od szalonych punkowców, którzy znali jeden chwyt i to im wystarczało, po ludzi, którzy do dziś grają zawodowo. Z KGB gościliśmy na Rawie, zostaliśmy nawet laureatami. W tym roku grupa obchodzi 30-lecie istnienia. Robiliśmy różne przeglądy muzyczne, koncerty, byłem w Jarocinie z Chłopcami z Placu Broni. Tak nawiasem, to moja nazwa, zakładałem ten zespół razem z Bogdanem Łyszkiewiczem i Wojtkiem Namaczyńskim. Współpracowałem też z Playing Family. To był zespół, który po rozpadzie Grand Orchestry Kraków, oprócz grania jazzu, zajmował się akompaniowaniem Rosiewiczowi, który w czasach PRL-u grał dwutygodniowe trasy po dwie hale dziennie. Wiele lat później był też nowy zespół Tadka Pocieszyńskiego Bluesmobile i płyta „Pojedynczy Człowiek”, którą wyprodukowałem. Podsumowując – poznałem wielu ludzi z różnych środowisk i to procentuje do dzisiaj. Stare przyjaźnie nie zawodzą. Z wieloma z nich do dziś współpracuję przy organizowaniu różnych imprez.
Tutaj, na dzielnicy, organizuję na przykład „Bal na Stawach”, który udało mi się odrodzić „na gruzach” „Balu na Placu”. W tym roku odbył się III „Bal na Stawach”, a w przyszłym będzie IV, wodewilowy. Zajmuję się też zespołem Krecia Robota. Jeden z jego członków, Maciek Kłaczek, podsunął pomysł zorganizowania koncertu dla nestora krakowskiego bluesa, Kazimierza Dobrowolskiego – i zrobiliśmy mu koncert w „Grotesce”, trochę w stylu Live at the Theatre. Impreza trwała ponad trzy godziny, brakło biletów. A w przyszłym roku będzie bardzo ważny koncert z cyklu „Kraków czuje bluesa”, też w „Grotesce”, będzie się nazywał „Bluesowe kamienie” i będzie poświęcony Bogdanowi Loeblowi, Tadeuszowi Nalepie, Mirze Kubasińskiej i zespołowi Breakout.
Sporo tego… Jakbyś planował coś w klimatach rasta, to chętnie pomogę w noszeniu sprzętu i dystrybucji ulotek. Ale przejdźmy do wina. Kiedy dołączyło do kina?
Reggae! Jak najbardziej – Bob Marley, obok Boba Dylana i Van Morrisona, jest moim ulubionym muzykiem. Wino dołączyło do kina po przeprowadzce w 2008 r. W tym lokalu było trochę więcej przestrzeni i chciałem te filmy z czymś połączyć. No i wpadłem na pomysł zrobienia sklepu z winem. Najpierw zgłosiłem się do kolegi, który jest dużym importerem tego trunku, a potem udało się nawiązać współpracę z innymi importerami i producentami wina. Mamy przyzwoity wybór. Współpracujemy m.in. z firmą Domus Vini, Akoszem Ganewem, który jest Polakiem i Węgrem, a także z Pawłem z Armenii i Stefanem z Gruzji. Wszyscy oni mieszkają w Krakowie od kilkunastu i są bezpośrednimi przedstawicielami tamtejszych producentów. Zgłosiła się też do nas firma importująca bardzo dobre wina z Rumunii, które zaczęły się cieszyć dużym powodzeniem.
Wina rumuńskie są specyficzne, trochę cięższe, może mocniejsze, ale na pewno warte poznania.
Polska nie ma, jak to się mówi, „kultury wina”, chętniej chyba pijemy piwo i wódkę?
To poniekąd kwestia klimatu, ale przecież w Polsce też robiło się wina, a teraz to odżywa, choć wciąż jeszcze na niewielką skalę, bo winiarzom utrudniają życie przepisy.
Nie sprowadzajmy też Polski do kultury piwno-wódczanej, warto pamiętać, że nasz kraj jest matecznikiem nalewek.
Co do wina, to rozpatrując temat w skali historycznej, jest to pewna nowość na naszym rynku po okresie PRL-u. Za komuny trafiał do nas NRD-owski riesling, były też polskie megasłodkie wina typu „Heros”. Piło się sporo, ale z obrzydzeniem
Ale skoro nie było wyboru, to ludzie pili to, co było dostępne. Na przykład w Krakowie jeździło się do sklepu w Przegorzałach, bo tam akurat tego rieslinga mieli. Były też wina białe mszalne z certyfikatem kościelnym. W miarę przyzwoity był „Egri Bikaver”. Ale pamiętam, że kiedyś również „Sowieckoje igristoje” było z prawdziwego zdarzenia, a Rosjanie robili dobre szampany. To nie było to, co teraz – woda gazowana z cukrem za pięć złotych.
Coś jak za PRL-u białe lub czerwone wino musujące o wdzięcznej nazwie „Bankietowe”. Mało strawne.
A na co teraz warto wydać te 20–30 zł, np. w „Winusie”?
To zależy od upodobań. Ale faktycznie niektóre wina są wypromowane ponad swoją wartość.
Uważam, że nieco przeszacowane są francuskie wina.Francuzi oczywiście robią bardzo dobre wina, ale inni robią niegorsze. W ostatnich latach lansowano też wina południowoamerykańskie czy australijskie. Ale one są dość drogie, co wynika z kosztów transportu. O wiele taniej przecież sprowadzić wino z południa Europy niż z Antypodów, dlatego wina europejskie, podobnej jakości co te „egzotyczne”, mogą kosztować dużo mniej. U nas popularnością cieszą się m.in. węgrzyny, wina rumuńskie, chorwackie czy kaukaskie, np. z Armenii. Polecam też klientom wina „bag in the box”, czyli w kartonach. To nie jest prawda, że to są „kwasy”.
Oczywiście, że win z najwyższej półki nikt w karton nie zapakuje, ale to nie znaczy, że te, które trafiają w tej formie do sprzedaży, są gorsze niż butelkowe. Dzięki zastąpieniu szkła specjalnym workiem z kranikiem w kartonem można obniżyć cenę, co jest również korzystne dla klienta. Zresztą coraz częściej takie wina zamawiają również restauracje, kupują je też ludzie na wesela i imprezy.
Które mają większe wzięcie: białe czy czerwone?
Dużo ludzi w Polsce zaczęło pić białe wina. Czerwone wino bez jedzenia nie jest tak łatwe w odbiorze, choć i białe zyskuje nie tylko przy serze. Jak dla mnie, wino czerwone jest winem, przy którym powinno się uczciwie zjeść. W Gruzji, mateczniku winiarstwa, bo wino pochodzi z Kaukazu, zawsze była przewaga białych win, podobnie w Grecji. Ale już w Armenii dominują wina czerwone. W ogóle Kaukaz jest ciekawy z winiarskiego punktu widzenia. To region, gdzie zarazy nie pleniły się tak jak w Europie, dlatego na przykład Armenia ma ok. 200 endemicznych szczepów winorośli z prawie 400 uprawianych, a w Europie jest ich znacznie mniej. Między innymi dlatego wina europejskie są częściej kupażowane, czyli mieszane.
Gdy umawialiśmy się na wywiad, powiedziałeś, że nie jesteś zwolennikiem „klimatów schizosomelierskich”.
Bo nie lubię „nad-analizowania” wina. Wino służy do picia. Jasne, można degustować i wypluwać, można być kiperem, który ogranicza spożycie lub nie pije w ogóle, żeby oszczędzać swoje narzędzie pracy, ale wydaje mi się, że najlepszymi znawcami wina są goście, którym nawet czasem zaczerwienia się nos.
–0 Komentarz–