“Wolę odmówić i odesłać klienta do kogoś, kto zrobi to lepiej, niż odwalić fuszerkę i potem się wstydzić”
– Od razu powiem: nie bierzemy wszystkiego. Jeśli nie mamy odpowiedniego sprzętu, wolę odmówić i odesłać klienta do kogoś, kto zrobi to lepiej, niż odwalić fuszerkę i potem się wstydzić – mówi Łukasz Wolski z firmy Rama w Bramie.
Joanna Urbaniec: Zacznijmy od początku. Jak narodził się pomysł na „Ramę w Bramie”?
Łukasz Wolski: W sumie wszystko zaczęło się nie ode mnie, tylko od mojego brata Marcina i jego znajomego – też Marcina. To był 2001 rok. Znajomy pracował w firmie, która zaopatrywała punkty ramiarskie w listwy i materiały techniczne, więc był „w temacie”. Brat miał duszę artystyczną. No i przy którejś rozmowie – przy tak zwanym drinku – panowie stwierdzili: „Spróbujmy to zrobić”.
Otworzyli pracownię tutaj, w tej bramie na Sławkowskiej 22. Ja dołączyłem rok później. Znajomy po kilku latach poszedł w swoją stronę, my z bratem zostaliśmy i ciągniemy to do dziś. Od trzech lat brat jest częściowo w innej branży – przebranżowił się na technika turbin, jeździ po Europie – ale jak trzeba, przychodzi, zakłada fartuch i pomaga. Teraz pracuję z jego synem, Szczepanem. To już drugie pokolenie. Firma jest rodzinna w pełnym tego słowa znaczeniu.
A pan? Jak pan tu trafił – z jakim doświadczeniem?
Ja jestem po gastronomiku. Zaczynałem w restauracjach, od kuchni – dosłownie. Garki, kuchnia, klasyka. Wtedy brat przyszedł i powiedział: „Co ty będziesz w tych garkach siedział, chodź tu do nas, robota fajna, zleceń coraz więcej, przyda się pomoc”. No i przyszedłem „na chwilę”, zostałem na dwadzieścia kilka lat.
Na początku nikt nas w tej branży specjalnie poważnie nie traktował. Byli starzy ramiarze, co siedzieli w tym od zawsze. My – chłopak po gastronomii i mechanik samochodowy – trochę się z nas podśmiewano, że to na chwilę, że nie wytrzymamy. Ale determinacja zrobiła swoje. Dzisiaj „Rama w Bramie” jest rozpoznawalna w Krakowie, przetrwaliśmy kryzysy, w tym COVID, i mamy stałych klientów, którzy do nas wracają.
Jak wygląda podział obowiązków w takiej rodzinnej pracowni?
U nas… nie ma podziału. Każdy robi wszystko. Nie ma tak, że jeden tylko przyjmuje klientów, a drugi tylko tnie listwy czy składa ramy. Musimy być wszechstronni, bo bywają dni, kiedy ktoś jest sam na placu boju.
Był taki moment, kiedy Szczepan miał operację kolana i przez trzy miesiące byłem tutaj kompletnie sam. To oznacza: przyjąć klienta, doradzić, zrobić wycenę, zamówić towar, pilnować stanów magazynowych, ciąć, sklejać, montować, a na koniec jeszcze faktury, księgowość, przelewy, telefony. Jak jednoosobowa działalność: szef, pracownik, sprzątacz i kurier w jednym. Trzeba być gotowym na tysiąc spraw naraz.
Macie jakąś misję, coś, co jest dla was najważniejsze: technika, estetyka, relacja z klientem?
Wszystkiego po trochu, ale jeśli mam wskazać jedną rzecz – kontakt z klientem. Mamy być partnerami, nie „panami od sztuki”. Rozmowa ma być luźna, bez spiny. Każdy może tu wejść – w dresie, w garniturze, z plakatem z Ikei albo z obrazem po prababci – i ma być potraktowany serio.
Druga sprawa to estetyka i technika. Nie lubimy niedoróbek. Rama ma być ładna, ale i solidna. Na końcu liczy się efekt: żeby klient był zadowolony, a ja żebym patrzył na swoją robotę i mógł powiedzieć: „No, jest dobrze”. Jak ja jestem zadowolony, to klient z reguły jest jeszcze bardziej. Czego więcej do szczęścia trzeba?
Pracownia jest na Sławkowskiej 20, w samym centrum Krakowa. Na ile to miejsce – historia miasta, architektura, klimat – wpływa na waszą pracę?
Bardzo. Lokalizacja ma ogromny wpływ na rodzaj klienta. Gdybyśmy byli w jakimś nowym blokowisku na obrzeżach Krakowa, przychodziliby zupełnie inni ludzie, z innymi potrzebami.
Tutaj mamy handlarzy antykami, domy aukcyjne, muzea – Muzeum Czartoryskich, Muzeum Fotografii – uczelnie, naprzeciwko Wydział Prawa UJ. Oprócz klientów indywidualnych przychodzą do nas instytucje miejskie, ale też duże, prestiżowe podmioty. Współpracujemy z Muzeum Narodowym, Polską Akademią Umiejętności, Międzynarodowym Centrum Kultury, a nawet realizowaliśmy oprawy dla Muzeum Auschwitz. Wracają do nas, bo cenią obsługę, cenę, czas realizacji i… to, że jesteśmy w zasięgu krótkiego spaceru po Rynku.
Są też minusy: dojazd do centrum, parkowanie, zwłaszcza zimą albo w ulewę. Czasem ktoś wchodzi mokry, zziębnięty i mówi: „Panie, jaki deszcz, ale miałem dziś wolne, to się zebrałem”. A potem i tak wraca, bo – jak sami mówią – „u was jest miło i dobrze”. Zimą często umawiam się na dowóz – mam samochód i wjazd do strefy, więc jak ktoś nie jest w stanie przyjechać, to po prostu zawożę pod dom albo w umówione miejsce. Wszystko kwestia dogadania.
Pamięta pan jakieś szczególnie trudne albo nietypowe zamówienia, które pokazały, jak kreatywne potrafi być wasze rzemiosło?
Przez te wszystkie lata było tego mnóstwo. I od razu powiem: nie bierzemy wszystkiego. Jeśli nie mamy odpowiedniego sprzętu, wolę odmówić i odesłać klienta do kogoś, kto zrobi to lepiej, niż odwalić fuszerkę i potem się wstydzić.
Największe wyzwanie to duże formaty – po prostu brakuje miejsca. Ostatnio dla stałej klientki oprawialiśmy dwa naprawdę wielkie obrazy. Pracowaliśmy na podwórku, w maju, na rozłożonym płótnie – warsztat przeniósł się dosłownie na świeże powietrze.
Było też zlecenie z Muzeum Fotografii. Kilka pracowni wcześniej odmówiło. My podjęliśmy się tego przy współpracy z konserwatorem. Duże formaty, bardzo drogie szkło, logistyka transportu… Finansowo ryzykowne, bo wszystko na naszym materiale – każdy błąd to ogromna strata. Powiedziałem uczciwie: „Tego typu oprawy jeszcze nie robiliśmy, to będzie dla nas nowość, spróbujmy razem to ugryźć”. Udało się, wszyscy byli zadowoleni. Czy drugi raz bym się na to zdecydował? Pewnie długo bym kalkulował czas i koszty (śmiech).
A najbardziej nietypowe rzeczy? Suknia ślubna oprawiona w gablotę, tak gruba, że rama była jak drzwi wejściowe; szkielet węża – bardzo delikatny, więc trzeba było zrobić głęboką gablotę, dystanse, wszystko jak pod szkłem laboratoryjnym; koszulki piłkarskie, sportowe, wszelkiego rodzaju medale, na przykład honorowego dawcy krwi – zrobiliśmy mu gablotkę tak, by mógł odznaczenia wyjmować i pokazywać; pamiątki rodzinne: odznaczenia wojskowe, ordery po dziadkach z wojny, rzeczy bezcenne emocjonalnie.
Takie zlecenia naprawdę lubię. One wymagają fantazji i odpowiedzialności jednocześnie.
Praca z ramami to nie tylko estetyka, ale też trwałość i ochrona dzieła. Na ile ważna jest u was konserwacja?
Bardzo ważna. Rama ma chronić: przed kurzem, przed uszkodzeniem, ale też przed światłem. Przy cennych rzeczach bierzemy odpowiedzialność za obiekt, więc szukamy kompromisu między designem a funkcjonalnością.
Używamy specjalnych technik mocowania, stosujemy szkło z filtrem UV, taśmy muzealne, bezkwasowe podkłady. To są drogie materiały, więc nie ma sensu pakować tego do każdego plakatu, który wisi w kuchni. Ale przy muzealiach, przy pracach wartościowych – to jest obowiązkowy standard.
Jakie są wasze „punkty bólu”? Wyzwania technologiczne, logistyczne, a może zupełnie coś innego?
Po pierwsze – mało miejsca. Po drugie – szybkość, której oczekuje świat.
My naprawdę staramy się działać ekspresowo. Jeśli mamy towar i wolną chwilę, potrafimy zrobić dwie prace w godzinę. Ludzie są zdziwieni, że terminy mamy zazwyczaj do tygodnia, a nie trzy tygodnie. Ale to też zasługa nowoczesnych maszyn: piły, gilotyny, dobre systemy montażu – to nie jest XIX wiek.
Drugi „punkt bólu” to… ludzie do pracy. Fach w ręku przestał być sexy. Młodzi często chcą pracy „na czysto” – najlepiej przy komputerze, z kawką, bez odpowiedzialności za cudze przedmioty. Nie chcę generalizować, bo są świetne młode osoby, ale słyszę to samo od szewców, złotników, mechaników, piekarzy.
Ja swoje pierwsze prace zaczynałem w wieku 16 lat. Nikt mi nie płacił za to, że przychodziłem pół godziny wcześniej – po prostu się przychodziło, bo tak wypadało. Dzisiaj często bywa tak, że ktoś o dziewiątej ma zaczynać, o dziewiątej się przebiera, robi kawę, idzie do toalety – pół godziny mija i dopiero zaczyna „być w pracy”.
Dlatego powtarzam młodym: nieważne, czy jesteś hydraulikiem, elektrykiem, piekarzem, kucharzem czy ramiarzem – jak masz fach w ręku, to sobie poradzisz. Mój bratanek Szczepan studiuje grafikę, ma talent, ale równocześnie umie pracować w oprawie. Zawsze będzie miał do czego wrócić.
A plany na przyszłość? Nowe usługi, materiały, technologie?
Na razie – bez rewolucji. Przerabialiśmy już różne rzeczy: własna produkcja podobrazia, sprzedaż artykułów okołoplastycznych, dokładanie kolejnych „gałązek” do działalności. Skończyło się tym, że siedziałem do późna w nocy i chodziłem przemęczony, a w domu rosła frustracja.
Z wiekiem człowiek zaczyna rozumieć, że czas jest walutą. Wolę spędzić wieczór z rodziną niż zarobić jeszcze „paręnaście złotych” ekstra i rozwalać sobie zdrowie. Uważam, że dwudziestka do trzydziestki to jest moment, kiedy warto zasuwać – budować markę, pracować po godzinach, bo jeszcze nie ma się tylu obciążeń. Potem przychodzi czas na stabilność, rodzinę, kredyty, inne priorytety.
My zaczynaliśmy od zera: gastronomik, mechanik, śmiano się z nas. Dziś mamy stabilną firmę, która przetrwała COVID tylko dlatego, że klienci o nas pamiętali. To dla mnie wystarczający powód, żeby nie gonić już za każdym groszem kosztem życia.
Skąd czerpie pan inspiracje? Z fachowej literatury, targów sztuki, trendów internetowych?
Powiem szczerze: nie czytam fachówek. Moje „zboczenie zawodowe” polega na tym, że wszędzie widzę ramy. Oglądam film – żona śledzi fabułę, a ja: „O, ale lustro! Ale rama!”. Idę do galerii, patrzę tak samo na obraz, jak na to, w czym wisi.
Trendy widać gołym okiem. Był kiedyś okres „na złoto”: ramy bogato zdobione, ornamenty, aż się świeciło. Potem przyszedł czas srebra. Dzisiaj jest minimalizm: proste drewno, czarne listwy, beże, kremy, ecru. Młodzi mają nowoczesne mieszkania i chcą, żeby oprawa była czysta, lekka, nieprzegadana.
Specyfika Krakowa też robi swoje. Tu jest dużo antyków, staroci, galerii. Rozmawiałem kiedyś z ramiarzem z innej części Polski – mówił, że u niego chodzą całkiem inne profile, inne listwy, inna estetyka. To, co tu jest klasyką, gdzie indziej by się nie sprzedało.
No i klienci inspirują. Często przychodzą ze zdjęciem z wystawy: „Widziałem taką ramę, da się podobnie?”. Jak tylko jest technicznie możliwe – próbujemy.
Pamięta pan swoją pierwszą ramę? Czego nauczyła pana ta praca?
Pierwszej ramy jako takiej już nie pamiętam, ale pamiętam pierwsze zdjęcie w pracowni: ja, brat, świeżo po przeprowadzce z malutkiego pomieszczenia obok do tego większego lokalu, dumni jak nie wiem co.
Ta praca nauczyła mnie przede wszystkim cierpliwości i słuchania. Sztuka słuchania klienta jest ważniejsza niż sztuka cięcia listew. Trzeba wyciągnąć z rozmowy to, co dla niego naprawdę ważne.
Nauczyła też samodyscypliny i odpowiedzialności. Jak mówię klientowi, że praca będzie gotowa w piątek, a on tego samego dnia ma to dać w prezencie na ślub – to nie ma, że głowa boli. Muszę wstać, przyjść, dotrzymać słowa. To nie jest sklep z grami, który się zamknie „bo tak”. Za każdą ramą stoi czyjś prezent, czyjaś pamiątka, czyjeś emocje.
A co pana ostatnio zachwyciło? Tak naprawdę – że się pan zatrzymał i pomyślał: „wow”?
Szczerze? Rzadko mam czas na zachwyty. Łatwo wpaść w rutynę: przyjąć, zrobić, wydać, następny. Ale zdarzają się momenty, które człowieka wybijają.
Na przykład prace Michała Pikula – naszego klienta, który prowadzi antykwariat. Przywiózł swoje sgraffita na blasze. Patrzyłem, jak to jest zrobione, słuchałem, jak tłumaczy technikę. I miałem w głowie tylko jedno: „Kto w dzisiejszych czasach tak pracuje?”. Wielki szacunek. Człowiek się zatrzyma, popatrzy dłużej, zaczyna doceniać.
Albo grafiki Jacka Sroki. Szczepan potrafi usiąść po pracy i patrzeć pół godziny. Wyobraża sobie, jak on dochodził do tego efektu. Na żywo to jest zupełnie co innego niż na ekranie komputera.
No i ludzie. Ich historie, ich przywiązanie do przedmiotów. Jak ktoś przynosi order po dziadku i mówi ze wzruszeniem, co ten dziadek przeszedł – to też jest zachwyt, tylko innego rodzaju.
Gdyby miał pan oprawić jeden symboliczny przedmiot dla swojego życia – co by to było?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Wie pani, szewc bez butów chodzi. W pracowni mamy oprawione zdjęcie ojca i nas dwóch – brata i mnie. To ważne.
Myślę jednak o czymś innym: o galeryjce rodzinnej w domu. Zdjęcia przodków: dziadków, pradziadków, cioć, wujków. Trochę tych fotografii mamy, żona już mówiła, że fajnie byłoby to zebrać i zrobić z tego jeden, porządnie oprawiony fragment ściany. Taką domową opowieść o tym, skąd jesteśmy. I jak już to zrobię, to na pewno oprawię to sam.
Czym chciałby się pan na koniec pochwalić?
Nie lubię się specjalnie chwalić. Wydaje mi się, że moją wizytówką jest to, co wisi potem na cudzych ścianach.
Ale jak już mam odpowiedzieć: pracujemy 24 lata. Drugie pokolenie weszło do firmy. Wciąż mamy klientów, którzy wracają, nawet jeśli po drodze zdarzyły się błędy – bo się zdarzały, jak każdemu. Najważniejsze jest dla mnie to, że można z człowiekiem usiąść, przyznać się: „Nie wyszło, zróbmy to jeszcze raz”, dogadać się i po latach żartować: „Pamięta pani tamtą historię? A, było, minęło”.
Cieszy mnie najbardziej ten moment, kiedy klient przychodzi po raz kolejny i mówi: „Panie Łukaszu, pan wie, jak ja lubię. Zostawiam to panu, zrobi pan najlepiej”.
Pracownia Rama w Bramie mieści się w samym sercu Krakowa, przy Sławkowskiej 20 — tuż obok miejsc, które od wieków tworzą kulturalny rytm miasta. To przestrzeń, w której rzemiosło splata się z historią, a jakość i pasja są wyczuwalne od progu. Więcej informacji oraz pełną ofertę znajdą Państwo na stronie ramawbramie.pl
Czytaj także:























