Zbrodnia na Czarnowiejskiej
Pod koniec maja Tadeusz Gadomski wybrał się do Parku Krakowskiego, gdzie działała letnia scena teatralna. Grała trupa Reckiego, która wystawiała „Dwanaście żon Jafeta”. Jednak to nie sztuka skłoniła go do odwiedzenia parku. Szukał żony, która wcześniej puściła go kantem i została aktorką.
W tym czasie, a działo się to wiosną 1897 roku, była zaangażowana w trupie Jana Reckiego, która przyjechała do Krakowa.
Doszło do tego – do puszczenia kantem, a nie angażu u Reckiego – za sprawą nieróbstwa Tadeusza Gadomskiego, który był synem profesora ASP, całkiem niezłym malarzem (spod jego ręki wyszły m. in. herby Krakowa i Kleparza widoczne na suficie w Sukiennicach) i patentowanym leniem pracującym akurat tyle, by nie umrzeć z głodu i mieć się co napić. Choć i z tym pierwszym zdaje się bywało różnie.
Dlatego żona, Helena z domu Zielińska, córka urzędnika ubezpieczeniowego, która wyszła za niego w 1891 roku i miała z nim córkę, postanowiła od męża uciec. Robiła to zresztą kilka razy. Zwykle znajdując pracę jako aktorka, o co było tym prościej, że do środowiska wprowadziła ją siostra, która na scenie występowała zawodowo.
Za każdym razem dawała się jednak Gadomskiemu, który obiecywał poprawę i to, że do pracy się zabierze, przekonać. Wracała do domu, a w domu po przeprosinach było, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, tak jak i przed nimi. Wreszcie zmądrzała, przestała wierzyć i „opustoszała dom” – tak napisano w akcie oskarżenia – na dobre.
Wracać nie miała już zamiaru i znalazła pracę w Stanisławowie w trupie teatralnej Jana Reckiego. Występowała pod pseudonimem „Brzezińska”.
Piwo w Parku Krakowskim
– W maju 1897 z tąż trupą do Krakowa pod pseudonimem „Brzezińskiej” zjechała – pisał „Czas”. Grupa występowała w Parku Krakowskim, gdzie działał teatr letni. Gdy Gadomski dowiedział się, że żona jest w Krakowie postanowił, raz jeszcze, ubłagać ją by wróciła do niego. Nie wiedział bowiem wówczas, choć musiał coś podejrzewać, że kobieta znalazła sobie nowego partnera, którym był aktor Konstanty Walentowski. Para podczas pobytu w mieście zamieszkała nawet razem u matki „Brzezińskiej”, która miała dom przy ul. Czarnowiejskiej. Wtedy jeszcze będącej ulicą podmiejską.
– I tak dnia 15 maja czekał na nią, gdy wychodziła z teatru letniego i przestawiał jej, żeby się z nim pogodziła – pisał dziennikarz krakowskiego „Czasu”. Wszystko to jednak bezskutecznie. Nie pomogły także interwencje u teściowej, która chyba też była już do zięcia mocno zrażona.
Ponownie spotkał się z żoną, teściową oraz wspólnym znajomym aktorem Władysławem Kicińskim 31 maja. Po przestawieniu poszli nawet do domu matki Gadomskiej. – Tam Gadomski rzucił się przed żoną na kolana, błagając, aby wróciła do niego. Prosił o pomoc teściową, obiecywał, że się poprawi i że będzie pracował – opisywał te wydarzenia Janusz Szwaja w „Pitavalu krakowskim”.
Jednak ponownie nic z tego nie wyszło, a naszemu artyście-malarzowi nie grało też coś, co zobaczył wewnątrz domu. W kuchni, w której pomieszkiwała „Brzezińska” wraz z Walentowskim, było bowiem tylko jedno łóżko, a wszystkie przedmioty domowego użytku dla… dwojga.
Gadomski wyszedł z domu razem z Kicińskim. Przeszli przez Park Krakowski i Karmelicką chcieli dojść do Rynku. Tam spotkali jednak… Konstantego Walentowskiego. Ten był lekko podpity. Po krótkiej rozmowie poszedł z Kicińskim do Parku, gdzie chcieli wypić kilka piw, co zresztą zrobili. Sam Gadomski poszedł dalej, bo nie wiedział, że spotkany przed chwilą mężczyzna to kochanek jego żony.
Niewiele dalej wpadł jednak na grupę… aktorów od Reckiego, którzy swobodnie plotkowali. – Ale ten Walentowski to musi kochać Brzezińską – usłyszał tylko i zorientował się, z kim miał przed chwilą okazję się przywitać. Kierowany zazdrością postanowił pójść na Czarnowiejską, poczekać pod domem, w którym zatrzymała się jego żona i zobaczyć, czy Walentowski się tam zjawi.
Zbrodnia na Czarnowiejskiej
Jak postanowił tak zrobił. Ukrył się w niewidocznym miejscu i czekał. Trwało to wszystko kilka godzin, bo Kiciński z Walentowskim wypili w Parku Krakowskim zdecydowanie więcej niż jedno piwo. Co było zresztą widać w kondycji tego drugiego, który ledwie stał na własnych nogach i kolega musiał mu pomóc trafić do domu kochanki.
– Choć Walusiu, nie bój się – powiedział jeszcze Kiciński do kolegi, gdy ten zaczął opierać się przed wejściem do środka. Wtedy pojawił się Gadomski. – Skoro panowie idziecie o tak późnej porze do mojej żony, to pozwólcie, że i ja pójdę – powiedział. Walentowski obrócił się i wyszedł. Obrzucił ponoć męża swojej kochanki – tak przynajmniej utrzymywał nasz artysta-malarz – obelgami.
Gadomski strzelił Walentowskiego w pysk. Walentowski oddał laską w głowę. We wszystko wmieszał się Kiciński, a Gadomski wyciągnął z kieszeni scyzory, który miał ośmiocentymetrowe ostrze. Uderzył pijanego rywala w pierś pięć razy. W tym raz – jak się okazało – trafił w serce. Zaczął biegać w koło domu. A kochanek Brzezińskiej/Gadomskiej powiedział tylko „Waldku! On mnie zabił.”
Potem Tadeusz uciekł w kierunku Rajskiej, a Kiciński zaniósł przyjaciela do domu i pobiegł po pogotowie. To zdążyło jeszcze zabrać nieprzytomnego Walentowskiego, ale uratować go już nie mogli i jeszcze w nocy mężczyzna zmarł.
Proces w dwa dni
Zazdrosny mąż został rano zatrzymany przez policję przy ul. Krakowskiej w redakcji magazynu „Diabeł”, z którym współpracował. Zanim zjawili się tam mundurowi zdążył jeszcze kolegom opowiedzieć o nocnych wydarzeniach. Był ponoć pewny, że uderzony kilka razy nożem rywal żyje.
Od razu przyznał się do winy. Miesiąc później, dokładnie 5 lipca 1897 roku, przed sądem mieszczącym się wówczas przy ul. Senackiej odczytano akt oskarżenia. Warte podkreślenia jest to, że wszystko zajęło ledwie miesiąc. W C. K. Galicji. Z dzisiejszej perspektywy – gdy ludzie w aresztach tymczasowych i „wydobywczych” – przesiadują latami, a procesy ciągną się w nieskończoność, jest to rzecz nie do pomyślenia. A prawie 120 lat temu dało się. (Drodzy Ministrowie Sprawiedliwości III RP! Może warto pouczyć się od Dobrego Wojaka Szwejka, bo wygląda na to, że on lepiej radził sobie z zarządzaniem od was.)
Obwiniono go o to, że „w Krakowie w nocy z 31 maja na 1 czerwca 1897 roku przeciw Konstantemu Walentowskiemu, wprawdzie nie w zamiarze zabicia, lecz w innym nieprzyjaznym zamiarze w ten sposób działał, że w skutek tego działania Konstanty Walentowski życie utracił, co stanowi zbrodnię zabójstwa z §140 u. k. I ulega karze z §142 u. k.” Ważne jest to, że oskarżono go o zabójstwo, za które przewidzwana kara wynosiła od 5 do 10 lat, a nie morderstwo, gdzie w grę wchodziła kara śmierci.
Jednak Gadomski miał do więzienia nie trafić, ponieważ jego adwokat przyjął doskonałą linię obrony i odwołał się do uczuć sędziów przysięgłych (tak orzekano bowiem w C.K. Krakowie) wskazując, że każdy na jego miejscu mógł zachować się podobnie i dając im furtkę do uwolnienia swojego klienta, którą był wniosek o uznanie jego niepoczytalności w chwili popełnienia czynu zabronionego.
– Przed wami, pp. przysięgli, nie stoi zbrodniarz, ale ofiara losu, ofiara przewrotnych i złych ludzi, ofiara zepsucia i zgnilizny moralnej otoczenia, w które wszedł wskutek zbiegu okoliczności bez własnej winy – mówił dr Csesznak, który bronił Gadomskiego. Podkreślał też, że oskarżony popełnił swój czyn w chwili krańcowego wzburzenia umysłu i nie wiedział co czyni.
12 przysięgłych postanowiło skorzystać z podsuniętej furtki i uznało, że Malarz zabił Walentowskiego w obłąkaniu umysłu. Taki werdykt uwolnił go nie tylko od winy, ale też – jak podkreślił „Czas” – opłacania kosztów sądowych. Co znów warte podkreślenia, wyrok zapadł 6 lipca, a więc… w drugim dniu procesu. (Patrz: W C. K. Galicji. Z dzisiejszej perspektywy – gdy ludzie w aresztach tymczasowych i „wydobywczych” – przesiadują latami, a procesy ciągną się w nieskończoność, jest to rzecz nie do pomyślenia. A prawie 120 lat temu dało się. Drodzy Ministrowie Sprawiedliwości III RP! Może warto pouczyć się od Dobrego Wojaka Szwejka, bo wygląda na to, że on lepiej radził sobie z zarządzaniem od was.)
–0 Komentarz–