Bartosz Karcz: Stadion Wisły jest do uratowania. Ale trzeba go dokończyć
Bartka Karcza udało mi się spotkać przed jednym z meczów Wisły przy ul. Reymonta. Porozmawialiśmy o przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości stadionu Wisły. Czy faktycznie zasłużył na swoją złą sławę? Dlaczego dawniej na stadionie największym koszmarem kibica był parasol, a najlepszym przyjacielem gazeta? Jak skończyła się wizyta na stadionie piłkarzy Cracovii, których rozpoznali kibice? O tym wszystkim opowiedział mi Bartosz Karcz – dziennikarz sportowy, który na stadionie Wisły spędził niemal całe życie.
Który raz w życiu przekraczasz progi stadionu przy Reymonta?
Bartosz Karcz: To jest nie do policzenia. Jak zadzwoniłeś, żebyśmy porozmawiali na ten temat, to zacząłem się nad tym zastanawiać. Z grubsza oszacowałem i wyszło mi, że 1000, jeśli chodzi o same mecze, został już dawno przekroczony. Trudniej zliczyć wszystkie inne wizyty na stadionie, ale pewnie w sumie wyjdzie wielokrotność tej liczby. Jako kibic, a potem jako dziennikarz. Bywały takie czasy i tak się pracowało, że meldowałem się na Reymonta praktycznie codziennie, na treningach pierwszej drużyny, kiedy jeszcze nie było ośrodka treningowego w Myślenicach.
Jeśli istniałaby liga polskich stadionów, to które miejsce zająłby stadion Wisły?
Na pewno nie znalazłby się na miejscu medalowym. Jeśli chodzi o stadiony budowane z myślą o EURO 2012, i w tej kategorii stadion Wisły trzeba rozpatrywać, to niestety w tym gronie będzie gdzieś na końcu. Wszystkie obiekty powyżej 20 000 miejsc są jednak ładniejsze, lepiej zaprojektowane, lepiej zrobione. Ale stadion Wisły może i jest brzydki na zewnątrz, ale w środku ma swój klimat. Taki trochę angielski, bo pomimo dużych odległości boiska od trybun, to jednak arena typowo piłkarska. I co do jednego nie mam wątpliwości – ten stadion ma najlepszą akustykę w Ekstraklasie! Podkreślają to nawet kibice gości, którzy tu przyjeżdżają. W czasie meczów z widownią powyżej 15 000 osób ciężko jest ze sobą rozmawiać. Żeby wymieniać uwagi, musimy sobie z kolegami po prostu krzyczeć do ucha. To robi wrażenie i trzeba przyznać, że wtedy atmosfera jest super. I nie dziwię się piłkarzom, że w trudnych momentach pcha ich to do zwycięstw. Mówią o tym często w wywiadach zawodnicy Wisły, ale podkreślają to również przyjezdni. Kiedyś np. niezwykle sympatyczny Gerard Badia z Piasta Gliwice wprost rozpływał się w zachwytach na temat atmosfery na Wiśle i mówił, że bardzo lubi grać z tego względu przy ul. Reymonta.
Łatka bubla przylgnęła do stadionu zbyt mocno?
Ten stadion ma swoje plusy. Ja jako dziennikarz mogę np. porównać warunki pracy z innymi obiektami w całym kraju. Te tutaj są naprawdę bardzo dobre. Jedne z lepszych w Polsce. Jest dużo miejsca, są szerokie pulpity, strefa pracy mediów jest dobrze zorganizowana. Trudno mówić, że wszystko tu jest złe. Ten stadion jest do uratowania, tylko trzeba przede wszystkim popracować nad jego estetyką na zewnątrz. Bo gdy podjeżdża się przed takie obiekty jak w Gdańsku, w Poznaniu, czy przed stadion Legii w Warszawie, to jednak robią one zdecydowanie lepsze wrażenie.
To porozmawiajmy teraz o stadionie sprzed przebudowy. Tym socrealistycznym, z „bramami brandenburskimi” i słynnym sektorem X między charakterystycznymi wieżami. Niby stare dzieje, ale na takim stadionie piłkarze grali jeszcze w kilkanaście lat temu.
Pamiętam go doskonale. Kiedy zacząłem przychodzić na mecze na początku lat 80., to funkcjonował jeszcze w takiej formie w całości. Jeszcze przed „remontem”, który zaczął się – o ile mnie pamięć nie myli – w 1985 roku, a który skutkował stworzeniem tych słynnych „oczodołów” (tak żartobliwie mówiono na wyrwy po trybunach powstałe po wyburzeniu trybun – dop. red.). Ale powiem ci, że już na początku lat 80. marzyłem o tym, żeby Wisła miała taki typowo piłkarski stadion. Za serce łapały obrazki z Anglii, kiedy oglądałem słynne mecze Widzewa z Liverpoolem. Gdy widziałem Anfield Road to pomyślałem, że fajnie by było mieć taki stadion, a nie ten socrealistyczny. Choć też miał swój specyficzny klimat. Pamiętasz te ławki? Tak brudne, że na mecz zawsze brało się gazetę.
Prawda! Mój dziadek zawsze na mecz zabierał siatkę z „Dziennikami Polskimi”, żeby podłożyć je pod eleganckie spodnie.
Tak. Później po meczu zawsze zalegały sterty gazet. Ale potem przychodzili panowie, zbierali i wywozili na makulaturę. A te ławki to nie dość, że brudne, to jeszcze mocno nadgryzione zębem czasu były, po prostu się rozpadały. Wystarczyło na nich zbyt energicznie usiąść. Pamiętam też specyficzny zapach tego stadionu. Nie wiem, co to była za roślina, pewnie jakiś chwast. Gęsto obrastał trybuny, które nie były zbyt często koszone. I rosło to między tymi ławkami i wydzielało taki specyficzny zapach. Zapadło mi to bardzo w pamięć. Podobnie jak to, że przy ważniejszych meczach trzeba było przyjść dużo wcześniej, żeby zająć sobie dobre miejsce, nie było przecież numerowanych biletów.
Masz na koncie ponad 1000 meczów przy Reymonta. Który z nich był tym najlepszym?
Bartosz Karcz: Te mecze, które decydowały o tytułach. Ja miałem w pamięci spadek i czasy, kiedy przyjeżdżały tu – z całym szacunkiem dla tych klubów – niezbyt wielkie firmy: Ursus Warszawa, Avia Świdnik, Hutnik Warszawa… I rozmawialiśmy na tych meczach z kolegami, że fajnie by było, żeby chociaż nasze dzieci dożyły tytułu mistrza Polski. Kto by mógł wtedy przypuszczać, że tych tytułów będzie aż tyle…
…więcej niż dzieci!
Tak, więcej! (Śmiech) I to stosunkowo szybko nadeszły te dobre czasy. I te mecze decydujące o tytułach były spełnieniem marzeń z dzieciństwa. Pamiętam, że w latach 80. z zazdrością patrzyłem na Górnika Zabrze, który przeżywał jeden z najlepszych okresów w swojej historii i zdobywał seryjnie mistrzostwo Polski. Do tego grał tam mój pierwszy idol z dzieciństwa – Andrzej Iwan. Zresztą kiedy opuszczał Wisłę to serce mi pękło podwójnie, bo stało się to tuż po spadku do 2 ligi. Także ja widziałem przy Reymonta już wszystko – od triumfów po przedostatnie miejsce w 2 lidze, bo takie, najgorsze w całej historii klubu, zajmowała Wisła przez moment w 1987 roku. Wspaniałe były oczywiście europejskie puchary, kiedy przyjeżdżały tu: Barcelona, Real Madryt czy Inter Mediolan. To też było spełnieniem marzeń.
Ale, co ciekawe, te wielkie firmy grały tu jeszcze na starym stadionie, gdzie w tle były rozsypujące się socrealistyczne „bramy brandenburskie”.
Oj tak… I tak w głębi duszy to człowiek się tego wstydził. Szczególnie, gdy zestawić ze stadionami, na których Wisła potem grała mecze rewanżowe.
Może to był taki element zaskoczenia? Przyjeżdżali np. piłkarze z Parmy i myśleli: Boże, gdzie my gramy!?
Myślę, że w jakimś stopniu na pewno tak było. Dla ludzi z zachodniej Europy, gdzie infrastruktura sportowa była wówczas nieporównywalnie lepsza, mógł to być naprawdę element zaskoczenia. I patrząc na to, trzeba docenić to, że tak poszło do przodu z tymi stadionami w Polsce. Gramy teraz po prostu w normalnych, cywilizowanych warunkach. Przecież na starym stadionie nie było dachu i przed meczem człowiek patrzył w niebo czy będzie padać. Dla dziennikarza to był spory kłopot, naprawdę. A teraz siadamy pod dachem i bez deszczu piszemy sobie te relacje. Choć, tak na marginesie, to tym dachem przydałoby się, żeby ktoś się zajął, bo miejscami przecieka. Widać to było choćby na niedawnym meczu z Koroną Kielce.
Ja nie zapomnę deszczowych meczów przy Reymonta, kiedy sąsiedzi z trybun kłuli mnie tymi drucikami z parasolów albo jak woda z parasolów wlewała mi się za kołnierz!
I jeszcze zasłaniali! Zawsze się ręką odsuwało parasol sąsiada z dołu i mówiło: „Panie, daj pan ten parasol trochę niżej, bo nic nie widać!”. Pamiętam też „catering” z tamtych czasów. Był taki pan, obecny zresztą chyba na wszystkich krakowskich stadionach, który pojawiał się z wielkim workiem precli.
Tak! I wyciągał je takim hakiem jak pirat.
Dokładnie tak to wyglądało. Pan był też zawsze w brudnym i poplamionym chałacie. Do picia były oranżady w foliowych woreczkach. Może nie były najwyższej jakości, ale przypominał się smak dzieciństwa. Był cały rytuał: trzeba było umiejętnie wbić słomkę, żeby się nie oblać, wypić, a następnie nadmuchać i strzelić z tego woreczka. Tak wyglądał catering w tamtych czasach. I kolejna ciekawostka, która pewnie mocno zdziwi młodych kibiców. Oni wiedzą jak obecnie wygląda wpuszczanie na stadion: PESEL, karty kibica, identyfikacja, przypisane miejsce itp. W tamtych latach był taki zwyczaj, że na drugą połowę meczu wpuszczano za darmo. Wiele było takich osób, których nie było stać albo chcieli po prostu zaoszczędzić. I te osoby stały pod bramami i czekały. Gdy bramy się w przerwie otwierały, po prostu wchodzili sobie na drugą połowę. Często bywało tak, że frekwencja na meczu podnosiła się i to znacznie po przerwie.
Inną ciekawostką z lat 80. i 90. jest to, że kibice Wisły przychodzili na mecze Cracovii i na odwrót. Ja wychowałem się na Starej Krowodrzy, gdzie byli kibice „Pasów” i możesz mi wierzyć lub nie, ale oni często przychodzili na Reymonta, szczególnie kiedy Wisła grała w Ekstraklasie, a Cracovia w trzeciej lidze. Pamiętam też taką sytuację ze stadionu Wisły, kiedy pojawili się na meczu piłkarze Cracovii – Krzysztof Hajduk i Paweł Zegarek. Drugi z piłkarzy wychowywał się na Azorach – znanym wtedy bastionie kibiców Wisły. No i siedzieli sobie spokojnie pod wieżą od strony Reymonta, gdy trafiło się kilku matołów, którzy zaczęli ich wyzywać. I w pewnym momencie pojawił się chłopak właśnie z Azorów, zakapior pierwszej wody, i to on zrobił wtedy porządek. Podszedł do tych chojraczków, uspokoił ich i zwrócił się do Pawła Zegarka, którego pewnie znał z osiedla, i powiedział: „Dopóki ja tutaj jestem, możecie przychodzić i nikt was tutaj nie ruszy”.
Mówiłeś o tych najlepszych meczach, które okazały się spełnieniem marzeń. A najgorsze mecze? Podejrzewam, że z pamięci najchętniej wymazałbyś mecz z Legia w 1993 roku. Wisła przegrała wtedy 0:6, a to, że mecz był sprzedany widać było chyba nawet z kopca Kościuszki.
Tak, to mecz po którym pozostał ogromny niesmak. Już nawet jak szliśmy na ten mecz, to były takie domniemania, że to może tak wyglądać. Spiker na początku meczu przekazywał wynik spotkania w Łodzi (o tytule mistrza Polski decydowała wówczas liczba bramek, ponieważ Legia i ŁKS miały taką samą liczbę punktów – dop. red.) i Legia strzelała bramkę za bramką, żeby zapewnić sobie mistrzostwo Polski. To, co zapamiętałem z tego meczu, to taki ryk kibiców, który wzmógł się w pewnym momencie meczu. Wszyscy krzyczeli „Złodzieje! Złodzieje!”. Choć ja chciałbym zauważyć inny aspekt tego wydarzenia. Mówi się często, że kluby nie poniosły za te wydarzenia odpowiedzialności, a przecież poniosły. Legii odebrano mistrzostwo Polski, wszystkie kluby zamieszane w tamtą „niedzielę cudów” otrzymały karę ujemnych punktów, a Wisła wyszła jeszcze z tego w jakimś stopniu przynajmniej moralnie oczyszczona. Bo „Biała Gwiazda” jako jedyna zdyskwalifikowała pokaźną liczbę zawodników, nie umyto rąk i – co tu dużo mówić – Wisła sama skazała się tym na spadek do drugiej ligi, bo miała tak słaby skład. Więc nastąpiło pewne katharsis, ale nie zmienia to faktu, że było to jedno z najbardziej haniebnych wydarzeń w historii Wisły Kraków.
Traumatycznym przeżyciem było też to, co działo się w klubie przez ostatnie dwa lata. Ciągłe zmiany właścicieli, potem rządy Towarzystwa Sportowego, w czasie których mydlono oczy, opowiadano bajki o miłości do klubu, a tak naprawdę wyprowadzano z niego pieniądze. Na przełomie lat 2018 i 2019 na poważnie myślało się o tym, że klub z Reymonta zniknie z piłkarskiej mapy Polski. No, ale stało się, jak w tej piosence, którą często kibice śpiewają na stadionie: „Po burzy słońce wychodzi zza chmur”. Takim słońcem dla Wisły okazał się Jakub Błaszczykowski. Bez niego to by się nie udało – on zjednoczył ludzi, którzy pomogli uratować klub przez bankructwem. A najlepsze jest to, że ma też wizję zbudowania tego klubu od fundamentów, kładąc nacisk na szkolenie młodzieży w akademii piłkarskiej. To mądre, bo tworzenie takiego zaplecza sportowego, prawdziwych fundamentów sprawi, że – może trochę upraszczając – klub będzie zależał od swoich piłkarzy, a nie od tego, czy właściciel da, czy nie da pieniędzy.
Wróćmy na stadion Wisły. Jako dziennikarz masz do niego lepszy dostęp. Opowiedz, jak to wygląda w środku.
Zacznijmy od szatni. Te są duże i profesjonalne. W szatni Wisły każdy piłkarz ma swoją szafkę z numerem i nazwiskiem. W rejonie szatni są też na ścianach różne mobilizujące sentencje, m.in. ze słynnym cytatem z Henryka Reymana. Przed samą szatnią jest natomiast napis: „Aby wejść do tej szatni trzeba zasłużyć. Aby tu zostać, trzeba się poświęcić”. To ma budować ducha drużyny. Z kolei w korytarzu prowadzącym na murawę, wypisane są sukcesy Wisły. To też dodaje „powera” krakowskim zawodnikom, a u gości wywołuje respekt. W podziemiach jest strefa mieszana, gdzie po meczach nagrywa się wywiady z piłkarzami i z trenerami – choć oczywiście ostatnio, z powodu pandemii, dostęp do piłkarzy został niemal całkowicie ograniczony.
Co dalej ze stadionem Wisły?
Pewnie w tym miejscu pojawią się głosy oburzenia, ale moim zdaniem trzeba jeszcze dołożyć do tego stadionu. Trzeba dołożyć, aby poprawiła się jego estetyka i funkcjonalność. Żeby przede wszystkim go skończono, bo przecież jest to obiekt wciąż niedokończony. To sprawi, że wtedy będzie można na tym stadionie zarabiać, a w konsekwencji nie trzeba będzie do niego wiecznie dokładać. W dłuższej perspektywie będzie to zatem bardziej opłacalne także z punktu widzenia podatnika. Tylko trzeba przy tej sprawie odrzucić populizm i klubowe animozje i patrzeć na to czysto ekonomicznie. Jeden z radnych, nie będę nawet wymieniał z nazwiska, żeby nie robić mu reklamy, wpadł na pomysł, aby stadion Wisły wyburzyć i grać na jednym stadionie. Stadionie Cracovii. To jest jakiś totalny absurd! Tym bardziej, że zapomina się o jednej, ważnej kwestii. Wisła pod budowę stadionu oddawała swój teren. Uważam, że ogromną szansą dla Krakowa mogą być Igrzyska Europejskie. Nie oszukujmy się, Kraków nie potrzebuje aż tak bardzo tej imprezy, ale to może być – mówiąc brutalnie – szansa na wyciągnięcie pieniędzy z budżetu centralnego na różnego rodzaju inwestycje. Także na stadion Wisły. Jakieś 30-40 mln to nie jest duża kwota z punktu widzenia budżetu centralnego, a takie pieniądze pozwoliłby doprowadzić ten obiekt do takiego stanu, żebyśmy przestali mówić, że jest brzydki, a zaczęli być z niego dumni. I żeby stał się miejscem na który warto przychodzić nie tylko na mecze. Kawiarnie, restauracje, sklepy – to wszystko da się zrobić, tylko trzeba podejść do sprawy racjonalnie i odrzucić na bok emocje. Otwórzmy też stadion na park Jordana. Zlikwidujmy ogrodzenie biegnące wzdłuż deptaku w ciągu ulicy Henryka Reymana i połączmy stadion z parkiem. Tak, żeby można było z parku podejść pod stadion i skorzystać z tych restauracji czy kawiarni. Poprawmy ten stadion, żeby było to miejsce nie tylko dla kibiców Wisły, ale też dla każdego mieszkańca Krakowa. Jestem z kolei ogromnym przeciwnikiem planom budowania wokół stadionu parkingów za dziesiątki milionów złotych. Szczególnie naziemnych. Zaburzą one już całkiem estetykę Błoń, bo widzimy co tutaj powstało… (Bartosz Karcz wskazuje okoliczne budowy – dop. red.)
Dr Henryk Jordan przewraca się…
…w grobie To prawda.
Bartosz Karcz – krakowski dziennikarz mocno związany ze Starą Krowodrzą, gdzie mieszka z żoną Joanną, córką Wiktorią i maltańczykiem Luisem. W Krowodrzy przeszedł również całą swoją ścieżkę edukacyjną, począwszy od Szkoły Podstawowej nr 34, poprzez VII Liceum Ogólnokształcące, a na studiach polonistycznych na ówczesnej Wyższej Szkole Pedagogicznej kończąc. Również na tej uczelni ukończył Studium Dziennikarskie. W latach 1996-97 dziennikarz sportowy Echa Krakowa, od 1997 roku pracuje w Gazecie Krakowskiej, a od połączenia z Dziennikiem Polskim w 2012, pisze dla tych dwóch tytułów. Pochłania książki historyczne, szczególnie z okresu II Wojny Światowej. 8-krotnie przeczytał Trylogie Henryka Sienkiewicza, pierwszy raz w 4 klasie szkoły podstawowej. Miłośnik wciągających filmów i seriali – od komedii, przez thrillery po dramaty psychologiczne. Ostatnio “pochłania” wszystkie sezony Gomorry i Faudy. Lubi podróże, ale jak sam podkreśla, najlepszą częścią każdej podróży jest powrót do Krakowa i Krowodrzy, gdzie zamierza mieszkać do końca życia.
–4 komentarze–
Panie Bartoszu, podziwiam Pana miłość do tego klubu. Odnoszę jednak wrażenie, że myśli Pan sercem, a nie rozumem. W jakiż to sposób ten stadion miałby zarabiać? Powierzchni biurowych nikt nie chciał tam wynająć, więc miasto wpakowało tam swoje jednostki. Z resztą rynek powierzchni biurowych będzie teraz przeżywał chude lata. Ile tam Pan chciałby stworzyć kawiarni i restauracji? Ile z nich miałoby szansę się utrzymać przy tak dużej konkurencji w gastronomii w tej okolicy? Kto będzie gotowy zrobić tam ogromny koncert pod gołym niebem bez lęku o pogodę? Wystarczająca jest Tauron Arena. Żaden inny klub nie będzie chciał też tego stadionu wypożyczać na swoje mecze, bo to stadion obrandowany wyłącznie tym jednym klubem. Sam pomysł znalezienia funduszy na jego remont poprzez Igrzyska Europejskie też nie jest korzystny dla miasta. Dostaniemy być może jakieś dofinansowania central
[…] * O zaletach obiektu opowiadał nam red. Bartosz Karcz w wywiadzie “Stadion Wisły jest do uratowania. Ale trzeba go dokończyć”. […]
[…] którzy chcieliby z niego zrobić pomnik niegospodarności. Choć są i tacy, którzy mówią, że jest do […]
[…] także: Bartosz Karcz: Stadion Wisły jest do uratowania. Ale trzeba go […]