Wielki dym!
Już w 1306 roku Edward I chcąc chronić jakość londyńskiego powietrza, zakazał używania węgla w miejskich domach i warsztatach. Wkrótce jednak ekonomiczna konieczność i szybki rozwój Wysp spowodowały, że do niego wrócono. A wraz z nim pojawiła się słynna londyńska… mgła, której dziś już nie ma, bo Brytyjczycy – jak to Brytyjczycy – dość sprytnie poradzili sobie z problemem.
Brytyjczycy niezwykle szybko zaczęli wykorzystywać węgiel na dużą skalę. Pierwsze wiarygodne przekazy wskazują na czasy rzymskie, kiedy brytyjski gagat był cenionym surowcem służącym do wyrobu biżuterii, a palenie węgla pomagało rzymskim legionistom, nierzadko przyzwyczajonym do znacznie wyższych temperatur, znieść chłodny brytyjski klimat. Z tamtego okresu zachowały się zresztą także dowody świadczącego o tym, że wykorzystywano go w celach sakralnych – m. in. podtrzymywał wieczny ogień, który płonął w rzymskiej świątyni Minerwy w Bath.
300 lat (prawie) bez węgla
Kilka stuleci po zakończeniu rzymskiej okupacji Wysp było okresem, gdy o węglu zapomniano. Zaczęto do niego wracać dopiero w XII wieku. Powodem był szybki rozwój miast i obecnego w nich rzemiosła, które potrzebowało opału i coraz wyższe ceny drewna, wynikające z rosnącego zapotrzebowania. Dlatego w połowie XIII wieku węgiel był już powszechnie używany w angielskich warsztatach rzemieślniczych.
Efektem ubocznym było to, że dym stał się naturalnym elementem miejskiego krajobrazu, który zaczął był uważany za niezdrowy i niepożądany. W tej trosce celowali w tym zwłaszcza bogatsi. Gdy w 1257 roku królowa Eleonora postanowiła odwiedzić Nottingham, to właśnie troska o zdrowie spowodowała, że postanowiła uciec przed unoszącym się z warsztatów kowalskich dymem.
W Londynie od 1285 roku zaczęto powoływać liczne komisje, których zadaniem było badanie jakości miejskiego powietrza i możliwości poradzenia sobie z nowym problemem. Ich prace zakończyły się we wspomnianym 1306 roku, gdy Edward I wprowadził wysokie grzywny dla tych, którzy zamiast drewna opalali węglem. Groziły za to wysokie grzywny, niszczono paleniska i zachowały się anegdotyczne, ale niepotwierdzone, przekazy dotyczące kar śmierci nakładanych za złamanie królewskiego zakazu.
To ograniczyło zużycie węgla, ale nie wyeliminowało go całkowicie. Nie mogło, ponieważ szybko rosnąca populacja Anglii potrzebowała coraz więcej opału, a drewno z czasem stało się towarem niemal luksusowym. Powszechnie zaczęto opalać węglem jednak dopiero w czasach elżbietańskich. Początkowo jedynie w biedniejszym domach i zakładach rzemieślniczych. Później także, głównie za sprawą małej epoki lodowcowej, u zamożniejszych, którzy chcąc nie chcąc, musieli przełamać swój wstręt do „czarnego złota”.
Ciepło i niezdrowo
Dostępność węgla, który wydobywano choćby w ogromnym zagłębiu w okolicach Newcastle upon Tyne i spławiano do rosnącej brytyjskiej stolicy, spowodowała, że opalano nim wszędzie i bez umiaru. Jednocześnie nie korzystano z pieców (były rzadkością jeszcze w XX wieku), a kominy dopiero zdobywały sobie uznanie i wszechobecność dymu ponownie stała się poważnym problemem, który przez kolejne 300 lat miał tylko narastać.
John Evelyn, znany pisarz, tak opisywał miasto w połowie XVII wieku: „Londyn przypomina raczej górę Etnę, pałac Wulkana, Stromboli lub przedmieścia piekła, niż zgromadzenie racjonalnych istot i siedzibę naszego niezrównanego monarchy.” Powszechnym problemem była osiadająca na wszystkim sadza. Wydawano na przykład specjalne podręczniki ogrodnicze, w których wymieniano te gatunki roślin, które były w stanie znieść klimat „miast, w których palono węgiel”.
Fatalna jakość powietrza szkodziła nie tylko roślinom, ale też ludziom. Choć wówczas uważano raczej, że powstający dym chroni ich przed chorobami, ponieważ ogranicza zasięg szkodliwych… miazmatów, to zdarzali się i tacy, którzy dostrzegali zdrowotne powikłania powodowano przez nadmierne zadymienie. Wspomniany Evelyn dopatrywał się w dymie przyczyny ogromnej śmiertelności dzieci w Londynie. A John Graunt, jeden z pionierów statystyki, opracował dane dotyczące przyczyn zgonów w mieście. Ich analiza pozwala uznać, że ok. 20-25 proc. z nich było związane z różnymi chorobami płuc. To nie dziwi, gdy weźmie się pod uwagę, że Londyn zaczęto w międzyczasie nazywać Wielkim Dymem.
Wielki dym
A miasto było coraz większe. W 1600 roku liczyło ok. 200 tys. mieszkańców. 200 lat później już milion, by w 1860 roku przekroczyć trzy miliony. Temu wzrostowi liczby ludności nie towarzyszyła w zasadzie żadna zmiana technologii, bo choć upowszechniły się kominy, to wciąż niechętnie patrzono na piece i korzystano raczej z otwartych kominków lub po prostu palenisk.
Do tego dochodził jeszcze wpływ trwającej rewolucji przemysłowej i powstających kolejnych wielkich fabryk. Choć to akurat było dostrzegalne przede wszystkim w ośrodkach produkcyjnych takich, jak np. Manchester, który zresztą – choćby z racji zainteresowania twórców ruchów robotniczych – dostarcza sporo informacji na temat jakości życia ówczesnych robotników i problemów zdrowotnych, które obok fatalnych warunków pracy i życia, powodował też wszechobecny dym.
W połowie XIX wieku w tym fabrycznym mieście piątych urodzin nie dożywało 57 proc. dzieci, a średnia przewidywanej długości życia miejskiej biedoty – do której zaliczała się większość mieszkańców – wynosiła zaledwie 17 lat. Bogatsi dożywali 38 (podczas, gdy na prowincji 52 lat). Krzywica zaczęła być nazywana „angielską chorobą”. Gdy szukano rekrutów na Wojnę Krymską, to prawie połowa mężczyzn pochodzących z miasta została uznana za niezdolną do służby.
Paraliż miasta
W Londynie było nieco lepiej. Przede wszystkim z tego powodu, że nie był miastem fabrycznym. Jednak był też dziesięciokrotnie większy niż Manchester i już samo ogrzewanie setek tysięcy domów prowadziło do ogromnego zanieczyszczenia powietrza. Od 1750 roku miasto zaczęły nawiedzać – tak nazywali je sami londyńczycy – „Wielkie Śmierdzące Mgły”, które w rzeczywitości były niezwykle gęstym smogiem.
Pojawiały się zwłaszcza, gdy mrozom towarzyszył brak wiatru. W jeden z takich dni w 1812 roku „The Times” donosił, że „przez większą część dnia nie dało się czytać ani pisać przy oknie bez użycia sztucznego światła. Przed południem przechodniów na ulicy dało się jedynie z trudem zauważyć, gdy dystans wynosił dwa jardy.” Pisano też, że w żaden sposób nie da się zobaczyć panoramy miasta, a nic nie widać nawet gdy stoi się na wieży Katedry św. Pawła.
Podstawowym problemem, o którym donosiły wówczas londyńskie gazety, była sparaliżowana komunikacja oraz liczne wypadki spowodowane przez ograniczoną widoczność. Gdy w 1873 roku w Londynie pojawiła się jedna z tych Wielkich Mgieł (objęła tereny 50 mil wokół miasta), która utrzymywała przez cztery dni, „The Times” pisał: „Wszelkie przemieszczanie się, zwłaszcza pieszych na ruchliwych skrzyżowaniach, stało się wyjątkowo niebezpieczne”. I rzeczywiście: powozy wjeżdżały w lampy, omnibusy potrącały przechodniów, policja szukała tysięcy zaginionych dzieci i zarejestrowano 20 utonięć osób, które idąc „po omacku” spadały z kładek i nabrzeży do Tamizy.
Jednak oprócz tego donoszono, choć rzadziej, o pojedynczych przypadkach ludzi, którzy nagle przewracali się na ulicach i umierali od „oddychania mgłą”. Wtedy nie wiedziano jednak, jak poważny jest ten problem. Dopiero późniejsze analizy aktów zgonu pokazały, że w okresach, gdy kolejne Wielkie Mgły nawiedzały Londyn, z powodu problemów oddechowym umierało zwykle kilkaset osób. We wspomnianym 1873 roku mogło ich być nawet 700. Siedem lat później ok. 1000. Także w 1892 roku zmarło z tego powodu ok. 1000 osób.
To powtarzało się do połowy lat 50-tych ubiegłego wieku. Pojawienie się większych mrozów powodowało, że londyńczycy mocniej ogrzewali. Jeżeli towarzyszyła temu bezwietrzna pogoda w mieście pojawiał się smog. Zmiana nastąpiła dopiero po tzw. Wielkim Smogu 1952 roku, który całkowicie sparaliżował miasto – działało jedynie metro – i zabił 4000 ludzi, głównie starszych, chorujących na płuca i dzieci. Uchwalono wówczas ustawy o czystym powietrzu, które znacząco poprawiły jakość powietrza w mieście i spowodowały, że słynne londyńskie mgły w zasadzie zniknęły. A w każdym razie niczym nie przypominają tych znanych z XIX-wiecznej, tonącej w dymie, stolicy Imperium Brytyjskiego.
Tekst ukazał się w dwumiesięczniku “Pracodawca”
Ustawy o czystym powietrzu zdecydowały o przeniesieniu elektrowni oraz wielu zakładów przemysłowych poza miasta. Nakazały także stosowanie wysokich kominów (ustawa z 1968). Pozwoliły samorządom określać, gdzie sytuacja wymaga interwencji i tworzyć “strefy wolne od dymu”.
Lokalne władze mogą określać, jakie “paliwa” są w nich dopuszczalne. Kary przewidziano nie tylko dla ogrzewających z ich pomocą, ale też sprzedających je lub dostarczających do budynków w strefach objętych zakazem. Poza nimi wprowadzono także “zakaz ciemnego dymu” – interwencja oraz grzywna są przewidziane dla tych, z których kominów unosi się taki dym (są specjalne próbki pokazujące, kiedy kolor jest zbyt ciemy).
Było to rozwiązanie dające możliwość elastycznego stosowania i przyniosło bardzo dobre efekty, bo dziś już nie sposób zobaczyć londyńskiej mgły.
Choć stało się tak nie tylko za sprawą zakazów. Wiele dobrego zrobiło bardzo kosztowne przeniesienie istniejących zakładów poza granice miast, a także inwestycje w zieleń, które zresztą wciąż są prowadzone. Najbardziej spektakularnym przykładem jest zapewne objęcie ochroną Thames Chase – lasu liczącego niemal 10 tys. hektarów, który znajduje się we wschodnim Londynie.
Musicie przyznać, że brzmi ciekawie, gdy patrzy się na to z perspektywy miasta, którego mieszkańcy muszą się na poważnie troszczyć o zachowanie całego Lasku Wolskiego, który ma 400 hektarów, a Lasek Borkowski staje się w nim placem budowy. Nie mówiąc już o zieleni w mieście, która uchodzi za nienowoczesną i blokującą rozwój, a o jej zwolennikach i ludziach walczących o nią, mówi się: “marginalni ekoterroryści”.
–5 komentarzy–
cóż, Londyńczycy nie wiedzieli jak palić efektywnie, w RPA ludzi uczy się jak korzystać efektywnie z węgla by nie szkodzić sobie i środowisku, problem zanieczyszczania powietrza przez slumsy jest trudno rozwiązać ale się da (http://czysteogrzewanie.pl/2014/01/czyste-spalanie-wegla-w-rpa/), w Krakowie zastanawiam się jak miasto rozwiąże problem jakości powietrza w takich Toniach, Zbydniowicach czy Łutni – tam parę metrów i nikt się nie przejmuje zakazem a MPEC nigdy nie dotrze… żeby chociaż opłacało się w ogóle domy podłączać w Krakowie do MPECu!?
Co do meritum:
Szkoda że nie było Cię w Londynie żebyś ich nauczyć zapalać węgiel od góry. Dostałbyś Nobla.
(to był sarkazm)
Co do Twojego „żródła”
Zabawna ta strona na którą się powołujesz (http://czysteogrzewanie.pl/).
Sądząc po treści reprezentuje interesy części branży kotlarskiej.
Wydaje się być anonimowa. Nie można na niej doszukać się czegoś jak “o nas”. Może ja przeoczyłem?
Z powodu stronniczości i braku klarowności co do tego czyje interesy reprezentuje, jako źródło w dyskusji o ogrzewaniu jest do kitu. Jeśli jest Twoja, popracuj trochę nad nią.
Interesujący artykuł z punktu widzenia historycznego, z wyraźnie nieprzemyślaną, jałową puentą. Szkoda…
cholera, w Parafce nie będę głośno już wypowiadał swoich sądów
[…] to co zawsze, a więc, że krakowskie powietrze zabija powoli i trzeba przestać palić […]