Prawo Parkinsona na Azorach
W 1989 roku mieliśmy w Polsce niespełna 160 tys. urzędników. Teraz mamy co najmniej 500 tys, a może nawet 800. Jest ich tak dużo, bo działa u nas Prawo Parkinsona. Ostatnio zadziałało na Azorach.
Co to jest Prawo Parkinsona? Polega to na tym, że – za Wikipedią – “praca rozszerza się tak, aby wypełnić czas dostępny na jej ukończenie”.
Czyli – to już rozwinięcie – biurokracji przybywa, nawet kiedy teoretycznie nie powinno, dlatego, że gdy zatrudnimy ludzi do pracy, ale nie damy im tyle obowiązków, by te wypełniły ich czas “biurowy”, to oni sobie takie obowiązki znajdą.
I zrobią to nawet wtedy, gdy nie będą one miały wiele sensu, bo będą odczuwać przymus bycia potrzebnymi. Zatem: zaczną szukać dziur w całym, wyjaśniać dlaczego całe jest całe, zaproponują 20 nowelizację przepisu w ustawie lub rozporządzenia albo zorganizują warsztaty, żeby do czegoś się przydać, nawet jak to “coś” jest bez sensu.
Nie wierzycie? Nie wierzę, że nie wierzycie. Jak ktoś spędził tu parę lat to wierzy. Poza urzędnikami.
No i na Azorach było przecież tak:
Urzędnicy zorganizowali warsztaty w ramach programu USER, chociaż wiedzieli, że nie ma ani złotówki na realizację projektów, które powstaną w ich trakcie. Proponowali zresztą udział Grześkowi i prosili o pomoc w mobilizacji mieszkańców, ale kiedy zapytał ile jest do wydania i usłyszał, że nie ma żadnych pieniędzy, to uznał, że idioty nie będzie z siebie robił, ani marnował czasu. Mądrze, bo Grzesiek – tak jak i Ci, którzy się na urzędnicze “coś-robienie” złapali – poświęcał by za darmo czas, tylko po to, żeby urzędnicy – zgodnie z Prawem Parkinsona – wypełnili swój czas, mogli być do czegoś potrzebni i mieli za co wziąć pensję.
Pieniędzy nie było bowiem tylko na realizację projektów. Na wynagrodzenia były. Koszt programu dla Krakowa to niemal 200 tys. złotych. Z tego ok. 40 tys. to wynagrodzenia urzędników, którzy przy nim pracowali. Dlatego dla nich nie ma znaczenia, że “coś” jest bez sensu, bo niezależnie od tego, czy ma, czy nie ma pensja jest ta sama. Nie będzie jej dopiero jak “czegoś” nie będzie.
No co? Za darmo to może robić co najwyżej mieszkaniec, a nie człowiek, który bierze od niego pieniądze.
Zresztą w ogóle to robienie “coś” to jakaś polska klątwa. Ilekroć ktoś coś spieprzy, to mówi, że “coś” próbował. A ja bym marzył, żeby było wreszcie tak, że po pierwsze robi się tylko “coś” z sensem, a po drugie to “coś” jeszcze wychodzi. Ale to pewnie marzenie ścietej głowy.
No i jak ma tu być dobrze? No jak?
***
ps. Nazwa wspomnianej zasady pochodzi od Cyrila Parkinsona, który tłumaczył z jej pomocą rozrost brytyjskiej administracji, do którego doszło w latach 50. Ta pomimo tego, że obowiązków nie miała coraz więcej tylko coraz mniej, bo “Imperium wracało do domu”, to rosła o 5 do 7 proc. rocznie.
Dużo? Dużo. Tak jak u nas, bo USER na Azorach to tylko jeden, ale doskonały przykład, który pozwala zrozumieć, jak to się dzieje, że w ciągu kilku zaledwie ostatnich lat, mimo braku widocznych powodów, liczba osób zatrudnionych w administracji wzrosła o 13,8 proc., co skłoniło zresztą brytyjski Economist do zastanowienia, czy w tym kraju da się w ogóle żyć i dojścia do wniosku, że raczej trudno – czyt. “Polish bureaucracy. The Vogons of the east“.
Zresztą gdy spojrzy się na liczby od 1989 roku, to nietrudno o lekki szok. Wzrost zatrudnienia pomiędzy ostatnim rokiem – ponoć zbiurokratyzowanego PRL – i 2007 wyniósł niemal 300 proc. (Warto zajrzeć np. TUTAJ) W odniesieniu do dziś byłoby jeszcze ciekawiej, bo w 1989 roku urzędników mieliśmy nieco ponad 150 tys. Dziś jest ich już – zależnie od tego, kto liczy – od 500 do ponad 700 tys. i ciągle przybywa. Z szacunkami jest problem, bo pół miliona mamy na pewno, ale do nich nie wliczają się umowy zlecenia i o dzieło. Może być więc i tak, że tak naprawdę jest ich milion.
Co robią? No jak to co. Warsztaty robią. Szkolenia robią. Papier przekładają z kupki na kupkę. Druki drukuj. Do Soczi latają. Itd… Itp…
Nie wszyscy oczywiście, bo wrzucanie wszystkich do jednego worka, to niesprawiedliwość. Dotyczy to co najwyżej 300 do 500 tys. (sic!).
–2 komentarze–
Częściowo rozrost biurokracji wyjaśnić można napływem środków unijnych (i innych, np. szwajcarskich). Ktoś musi dzielić te pieniądze, a one w skali naszego budżetu są bardzo duże. I dodatkowo wymagają dużo robót “formalnych”. Inna sprawa, że nie ma to nic wspólnego z potrzebami – i potem głównym problemem nie jest np. zorganizowanie szkolenia (bo to zrobić może prawie każdy), ile znalezienie chętnych do udziału w nim. Nawet za darmo ludzie nie chcą się szkolić, bo im czasu szkoda, jak nie widzą w tym sensu.
Właśnie chyba nie za bardzo można, bo wzrost postępuje regularnie i mniej więcej równo od 1989 roku. Specjalnie nie przyspieszył po 2004. Chociaż pryspieszył przez ostatnie dwie kadencje. 😉