Europejskie miasta zmęczone turystami. Chcą, żeby ludzi było stać na mieszkania
Masowa turystyka doskwiera coraz większej liczbie europejskich miast. Problemem jest przede wszystkim to, że najem krótkoterminowy wpływa na zwyżki cen mieszkań. Sytuacja jeszcze pogarsza to, że fundusze i mali inwestorzy traktują je jak dobre lokaty. Ceny osiągają poziom, na który nie stać przeciętnych mieszkańców. Przybywa więc burmistrzów, którzy próbują rozwiązać problem. Sygnał, że właśnie tego oczekują ludzie, dała innym Barcelona.
W 2015 roku wybory wygrała tam Ada Colau. Aktywistka miejska, o której mówiono i pisano: „radykalna”. Jej hasła wyborcze były skupione na dostępności mieszkań oraz… turystyce. Podejście do tej ostatniej wyróżniało ją na tle konkurencji. Inni przerzucali się pomysłami, jak do miasta sprowadzić jeszcze więcej turystów, by wraz z nimi przyjechało jeszcze więcej pieniędzy. Ada Colau mówiła, że zrobi, co w jej mocy, żeby zmniejszyć liczbę odwiedzających Barcelonę.
Przekonywała, że na turystyce miasto więcej traci, niż korzysta. Przede wszystkim dlatego, że najem krótkoterminowy oraz przeznaczanie kolejnych budynków na hotele ciągnie w górę ceny czynszów i mieszkań. Doprowadzając je do poziomu, na którym normalnych ludzi nie stać na „cztery kąty”. O ile więc, biegnie linia argumentacji, PKB na turystach korzysta, to ludzie w Barcelonie tracą.
W 2019 roku wygrała drugą kadencję. Przez cały czas szuka metody na zapanowanie nad turystami.
Czytaj także: Kraków ma więcej Airbnb na mieszkańca niż Barcelona. “Potencjał nie osiągnął maksimum”
Barcelona
Turystyczny boom na Barcelonę rozpoczął się po igrzyskach olimpijskich w 1992 roku. Później swoje dołożyły jeszcze m.in. książki Carlosa Luisa Zafona oraz rozwój tanich linii lotniczych. W 2005 roku miasto odwiedziło ponad 10 milionów turystów. Symboliczną zmianą było wprowadzenie w 2013 roku biletów do miejskiego parku Guell, w którym ludzie się już nie mieścili. W 2019 roku – ostatnim przed wybuchem pandemii – gości było już 21,3 miliona. W popularnych serwisach rezerwacyjnych dało się znaleźć kilkadziesiąt tysięcy ofert wynajmu na krótki termin. Efektem boomu stało się zatłoczenie Barcelony, ogromne wzrosty cen oraz zmiana charakteru ważnych dla mieszkańców miejsc.
Wielu z nich musiało zresztą przenieść się na obrzeża miasta, bo nie było ich stać na czynsze. Lub nie mieli ochoty żyć w lunaparku, którym stały się na przykład reprezentacyjny deptak La Rambla i okoliczny targ La Bouqeria. Zwracano uwagę, że na nadmierne zatłoczenie Barcelony narzeka nawet większość turystów. Co pokazywały sondaże, które wśród nich prowadzono. Nie podobało się to, że w centrum miasta znajomość hiszpańskiego nie wystarcza, by napić się piwa. Kelnerzy mówią bowiem tylko po angielsku, bo założono, że klienci knajp to sami turyści. To nie powinno dziwić, gdyż np. w dzielnicy gotyckiej w osiem lat przed dojściem do władzy Ady Colau, liczba mieszkańców zmniejszyła się o… 45 procent. W całym centrum miasta ubyło ich 11 procent.
W 2016 roku rosnące za sprawą turystyki ceny mieszkań barcelończycy uznali zresztą za drugi najważniejszy problem miasta. Zaraz po bezrobociu. To dlatego hasła, które w 2015 roku głosiła Ada Colau, padły na grunt tak podatny, że „radykalna” aktywistka miejska zaczęła rządzić ponad 1,5 milionowym miastem. Zaczęła od uporządkowania sytuacji. Przede wszystkim zawiesiła wydawanie nowych pozwoleń na najem. Nałożono kary na serwisy internetowe, które zamieszczały oferty niezgłoszonych lokali. A urzędnicy ruszyli w miasto. Najpierw w internecie szukali mieszkań wynajmowanych bez koniecznych zgód, a później pukali do nich i nakładali grzywny – w wysokości do 30 tys. euro (sic!) – na łamiących prawo. Wręczali też nakazy zaprzestania działalności.
Mimo to w pierwszym roku nie było efektów i czynsze poszły w górę o… 30 procent.
Potencjał tych pomysłów zauważyły za to turystyczne korporacje. Bały się przede wszystkim tego, że Barcelona była dla nich wcześniej jedną z najważniejszych historii branżowego sukcesu. Prezentowano ją jako miasto, które udanie się sprzedało, dzięki czemu zarabiają na tym wszyscy. Wszyscy są więc szczęśliwi. Pokazanie, że większość mieszkańców ma dość, wywracało tę opowieść. – Świat patrzy na Barcelonę. Nie zawiedźcie nas. – apelował wtedy Taleb Rifai z zajmującej się turystyką agendy ONZ. Podpowiadał też rozwiązania. Przede wszystkim sugerował, by podnieść podatki i ceny w centrum, dzięki czemu turyści rozleją się po całym mieście.
Obawy korporacji okazały się słuszne, bo przykład Barcelony zaraża kolejne turystyczne miasta.
Czytaj także: Szokująca relacja krakowianki o życiu z patoturystami!
Amsterdam
W sierpniu w światowej prasie pojawiły się nagłówki informujące, że Barcelona wyrzuciła Airbnb. Były nieco przesadzone. Zakaz obejmuje jedynie wynajem na krótki termin pokojów w prywatnych mieszkaniach. Najważniejsza była jednak nie sama wiadomość, ale to, że na łamy gazet trafiło wiele podobnych informacji z innych miast. Barcelona – tak jak obawiały się korporacje – rzeczywiście uruchomiła falę i spowodowała, że na turystykę przestano patrzeć jedynie przez pryzmat zysków. Zaczęto zwracać uwagę na koszty. Przede wszystkim te związane z charakterem miast oraz cenami.
Amsterdam już w ubiegłym roku zakazał najmu krótkoterminowego w trzech centralnych dzielnicach miasta. Wprowadził też liczne ograniczenia poza nim. Ogłoszono, że wynajmujący będą musieli między innymi uzyskać specjalną licencję od miasta. Te będą przyznawane jedynie osobom, które w mieszkaniu oferowanym na Airbnb mieszkają przez większą część roku, a chcą wynająć je na przykład w okresie wakacyjnym. Poza tym mieszkanie będzie mogło być zajmowane przez turystów nie dłużej niż przez 30 dni w roku i jednorazowo może zostać wynajęte najwyżej czterem osobom. Za złamanie przepisów przewidziano grzywny. Spore. Nawet do 21 tys. euro.
W tym roku miasto ogłosiło też, że nie chce turystów, którzy nie szanują miasta i mieszkańców. – Nie przyjeżdżajcie do nas! – zaapelowały władze Amsterdamu i ogłosiły, że wezmą się za imprezowiczów i ci, którzy przesadzają, będą musieli liczyć się z dużymi karami. Poinformowano też, że władze miasta sprawdzają, w jaki sposób może zamknąć turystom dostęp do coffe shopów. Do tego zapowiedziano właśnie, że zostanie wprowadzony zakaz wynajmowania mieszkań, tych tańszych, przez cztery lata od zakupu. Wszystko po to, by ukrócić traktowanie ich jak inwestycji.
Powodem są nie tylko kłopoty, które sprawiają Anglicy na wieczorach kawalerskich. Także to, że popularność Amsterdamu jako turystycznej „destynacji” powoduje, że najem krótkoterminowy jest tam bardzo opłacalny. A ponieważ według szacunków już prawie co 15 mieszkanie w mieście służyło zarabianiu pieniędzy na gościach, to czynsze i ceny mieszkań bardzo wzrosły. Podobnie jak w innych turystycznych miastach Europy, stając się niedostępne dla przeciętnych mieszkańców.
Lizbona próbowała wykorzystać pandemię. Jeszcze w ubiegłym roku Francisco Medina ogłosił, że obiecuje zrobić porządek z najmem krótkoterminowym. Napisał o tym w artykule dla brytyjskiego „The Independent”, gdzie zwracał uwagę przede wszystkim na wpływ turystyki na rynek mieszkaniowy. – Kluczowi pracownicy oraz ich rodziny są coraz mocniej wypychani z miasta przez wakacyjne apartamenty w stylu Airbnb. Taką rolę pełni już 1/3 mieszkań w centrum, co pcha w górę ceny najmu, niszczy społeczności i zagraża charakterowi miasta. – pisał. Dodawał też, że cztery miliony turystów, którzy każdego roku odwiedzają Lizbonę, może przytłoczyć 500 tys. jej mieszkańców. Podkreślił jeszcze, że rzecz nie w tym, by się turystów całkowicie pozbyć, ale żeby wykorzystać kryzys do zapanowania nad turystyfikacją i znalezienia nowych, lepszych rozwiązań.
Lizbona
Lizbona chciała wykorzystać to, że znaczna część „apartamentów” stała pusta, a przyszłość nie wyglądała optymistycznie dla ich właścicieli. Stworzyła program „bezpiecznego dochodu”, który nazwano Renda Segura. Ten polegał na stworzeniu publicznej agencji nieruchomości, która właścicielom mieszkań zapewni stosunkowo niewysokie, ale stałe i gwarantowane czynsze. A zdobyte w ten sposób mieszkania, sama wynajmie za… stosunkowo niewysokie, ale stałe i gwarantowane czynsze. To miało zachęcić mieszkańców, by wrócili do centrum.
Władze nie chwalą się jednak sukcesami.
Berlin
To, co w Lizbonie chciano zrobić dając możliwość, berlińczycy postanowili zrobić przymusowo. Z tą różnicą, że mieszkańcy stolicy Niemiec skupili się na korporacjach. Te w Berlinie posiadają bowiem dziesiątki tysięcy mieszkań. Szacunki mówią, że około 11 proc. mieszkań w mieście należy do firm, które posiadają ich ponad 3000. To około 240 tys. mieszkań. Te od pewnego czasu – stolica Niemiec nie jest wyjątkiem – są bowiem przez fundusze inwestycyjne traktowane mniej więcej tak jak złoto. Stały się produktem inwestycyjnym podobnym do cennego metalu. Mający przy tym i taki plus, że inwestycja nie tylko zyskuje na wartości, ale może też generować regularne przychody.
Choć to nie zawsze ma znaczenie, bo czasami takim funduszom wystarcza, że mieszkania stoją i po prostu drożeją. To przede wszystkim na takie lokale zwracali uwagę ludzie, którzy doprowadzili w Berlinie do referendum ws. mieszkań. Mówili, że trudno o lepszy dowód na to, że coś jest tutaj nie w porządku. Z jednej strony są bowiem gigantyczne fundusze inwestycyjne, które zarabiają na pustych mieszkaniach. Z drugiej… szybko rosnący odsetek berlińczyków, których nie stać na wynajęcie czterech kątów. Choć w mieście buduje się dużo nowych budynków mieszkalnych. Zebrali kilkaset tysięcy podpisów pod wnioskiem o referendum. To odbyło się we wrześniu.
Większość berlińczyków opowiedziała się za przymusowym wykupem mieszkań.
Podstawy do tego dają przepisy niemieckiej konstytucji. Ta stwierdza, że własność to także obowiązki i powinna być używana z uwzględnieniem interesu publicznego. I pozwala państwu na przejęcie jej za odpowiednim odszkodowaniem. U nas komentowano, że Niemcy zatęsknili za socjalizmem. Zachód Europy patrzy jednak na to nieco inaczej. To, co dzieje się z cenami mieszkań, postrzegając raczej jako abberację wolnego rynku i patologię, która domaga się regulacji. Na razie jednak nikt nie wie, jak to przeprowadzić. Barierą – kiedy chodzi o ten pomysł – są przede wszystkim gigantyczne koszty przedsięwzięcia. Czy Niemcom uda się to zrobić, czas pokaże.
Paryż, Florencja i Wenecja
Ale pomysłów przybywa i kolejne miasta ogłaszają, że problem woła o reakcję i rozwiązanie. Prascy urzędnicy oficjalnie mówią, że turystyka sprawia, iż życie w mieście przestaje być do wytrzymania. Próbuje więc odciąć gości od tanich alkoholi. Paryż zapowiada referendum dotyczące wprowadzanie limitów na najem krótkoterminowy. Burmistrz mówi o odzyskaniu mieszkań dla ludzi, którzy chcą w stolicy Francji mieszkać, a nie tylko ją oglądać. Florencja i Wenecja wpisały turystykę na listę 10 najważniejszych problemów do załatwienia w czasie pandemii.
Nie tylko dlatego, że turyści są dolegliwi, choć kiedy jest ich za dużo, mogą być. Przede wszystkim ze względu na wpływ turystyki na rynek mieszkaniowy. I to, że rosnące PKB miasta oraz zyski koncernów i funduszy inwestycyjnych, bardzo często oznaczają w tym przypadku znaczące koszty społeczne oraz straty dla mieszkańców miasta. Ci bowiem z jednej strony mogą – powiedzą adwokaci rozwoju turystyki – dorobić w kawiarnianych ogródkach. Ale, kiedy spojrzeć z drugiej, z napiwków, które tam dostaną, jest coraz trudniej opłacić własny pokój. O mieszkaniu nie mówiąc.
Czas otrzeźwieć
To problem, który dostrzegają niemal wszyscy. Nam jednak nie idzie wyciąganie wniosków z cudzych błędów, koniecznie chcemy zrobić własne. Na przykład nowa polityka zrównoważonej (sic!) turystyki Krakowa – miasta, w którym problemy skupiają się ze szczególną siłą – informuje, że w mieście jest (licząc na głowę) więcej lokali na najem niż w Barcelonie. I kwituje to takim oto passusem: „W Krakowie potencjał czysto biznesowy najmu krótkoterminowego nie osiągnął jeszcze wartości maksymalnych.” A Kraków nie jest tutaj wyjątkiem, bo inne miasta też skupiają się na liczeniu kasy.
Jedynie rząd zaczął ostatnio – po tym jak fundusz inwestycyjny kupił hurtem 1000 mieszkań w Warszawie – przebąkiwać po cichu, że warto się sprawą zająć. Mówi o tym, że rozwiązaniem może być nowy podatek.
Czy to jest rozwiązanie, nie wiem. Ale myślę, że czas otrzeźwieć i zacząć działać, bo normalnych ludzi bardzo często nie stać już na cztery kąty w polskich miastach.
A z roku na rok jest tylko gorzej.
Czytaj także: Joanna Bryg-Stanisławska: Musimy przestać być służalczy wobec turystów
***
Fot. Walkerssk/Pixabay.com.
–0 Komentarz–