Fortepian Stacha
Przeczytałem drugą część “Moich współczesnych – Wśród swoich” Stanisława Przybyszewskiego. To znów owe czasy krakowskie, na które patrzyłem z bliska młodymi oczami.
Sam chciałem o nich pisać, zacząłem nawet szkic pod tytułem Scherzo Przybyszewskiego, ale później, zajęty czym innym, zarzuciłem to pisanie. Może trzeba by go dokończyć? Tym bardziej że sam Przybyszewski desygnuje mnie niejako testamentem na dziejopisa “tak zwanej (powiada) Młodej Polski”. “Nikt inny prócz niego, Boya, nie byłby więcej do tego powołany…”, mówi w swojej książce. Rzecz zastanawiająca, że historię Młodej Polski, stale aż do przesady uderzającej w najgórniejsze akordy, on sam, Przybyszewski, który nie znał innego tonu prócz dytyrambu, przekazuje – humoryście… I czemu mnie? W dobie gdym przebywał ze “Stachem”, nie byłem ani Boyem, ani literatem, byłem w istocie, jak pisze o mnie, studentem medycyny, “zgrywającym się całymi nocami w karty w niekoniecznie dobrym towarzystwie i w niekoniecznie dobrych lokalach”; nie rozmawiałem z nim nigdy o literaturze, w ogóle rozmawiałem z nim niewiele… Ale dość często, na różny temat, spoglądaliśmy sobie w oczy. Ta wymiana spojrzeń stała się dla mnie przygodą, która zaważyła na moim życiu, a dla Stacha musiała też być czymś, co mu utkwiło w pamięci, skoro po paru dziesiątkach lat, w ciągu których straciliśmy się z oczu zupełnie, pisze w tych nazbyt zaszczytnych dla mnie i jak zawsze przesadnych słowach:
“Jest jedyny człowiek w Polsce, który by mi tę zagadkę rozwiązał, zagadkę nie smutku tego wszystkiego («tristesse de tout cela»), ale zagadkę bajecznego humoru tego wszystkiego, godnego pióra jakiegoś Gogola o bardzo wysokiej kulturze, posługującego się na granitowym kole wyostrzonym skalpelem, z jakim się tylko wysoce dyskretny artysta, obdarzony darem śmiercionośnej, bo delikatnej, sceptycznej, a zarazem boleściwie kochającej ironii, obchodzić umie: Boy-Żeleński…”
I może to nie jest bez głębokiej racji, że humoryście przekazał sekret swego życia. Bo Przybyszewski, mimo że w pismach swoich – poza osławionym “he, he” – tego nie ujawniał, miał diabelskie poczucie humoru. Otóż uderzające jest, że życie tego poety, udręczone, tragiczne, zasłane trupami, było zarazem ciągłą groteską, znaczyło się pasmem najkomiczniejszych anegdot; było niemal do końca jakąś makabryczną farsą, która wciągała w grę całe otoczenie. Czemu, jak, przez co – gdzie indziej starałem się to wytłumaczyć. Dziś chcę skreślić jedynie parę słów na marginesie jego książki, przy której czytaniu koło każdego zdania snuje mi się jakiś komentarz, jakieś przypomnienie, często sprowadzające mi uśmiech na wargi.
“Na samym wstępie (mówi Przybyszewski opisując swój przyjazd do Krakowa) zastanowił mnie jeden człowiek – przystojny, starannie ubrany, przystanął nagle przede mną i powiedział jednym tchem: «Byłbym szczęśliwy, gdybym był cielakiem, z którego skóry pańskie buty wyprawione.» Przez chwilę cośkolwiek zgłupiałem, ale nie przeczę, że byłem wzruszony tą przemową…”
To był w istocie – mimo ekscentrycznej formy – szczery wyraz uwielbienia, z jakim nasze pokolenie powitało Przybyszewskiego w Krakowie. A pierwszym tym hołdownikiem był nie jakiś chłystek, ale pan Zdzisław Gabryelski, meloman, filozof i oryginał, zarazem właściciel największego w Krakowie składu fortepianów. Zdaje się nawet, że wymawiając te słowa, ukląkł czy chciał uklęknąć. Było to w letnim teatrzyku, na popularnej wówczas w Krakowie Królowej przedmieścia. Z teatru zaprosił ów Gabryelski cygańską kompanię do siebie. Z pewnością w całej Europie nie znalazłoby się piękniejszego miejsca dla upicia się niż historyczny gmach Krzysztoforów, gdzie w szeregu sal stały szeregiem dziesiątki fortepianów, a w nich lśniły szeregiem czarne na przemian i białe klawisze. Pomyślcie tylko, jak to wszystko zacznie się w oczach dwoić, troić, giąć w fantastyczne kształty, wibrować, tańczyć, chichotać… Okna szeroko otwarte na cudny Rynek krakowski, muzyka płynie het, het, aż po mogiły Krakusa i Wandy, ukochane Preludium A dur spływa się z trąbką mariackiego hejnału, wódkę przepija się szampanem, a zagryza koniakiem, serce wzbiera bezgranicznym szczęściem powrotu na polską ziemię, a szczęście to ciśnie się na usta boskim refrenem Richarda Dehmela:
Noch eine Stunde, dann ist Nacht,
Trinkt bis die Seele überläuft…
*[(niem.) – Jeszcze godzina, a potem noc – pijcie, aż dusza wykipi…]
Czyż ta noc nie pozwalała sądzić, że Kraków to – nareszcie! – kraina czystej poezji, znaleziona po tylu wędrówkach?
Nic dziwnego, że Przybyszewski wpadł w istny szał zachwytu, a entuzjazm jego miał w owej epoce nieodpartą zaraźliwość. Nad ranem Gabryelski, wciąż na klęczkach, ofiarował mu uroczyście, przy świadkach, najpiękniejszego koncertowego Steinwaya. Przespawszy się, handlowiec ten musiał przechodzić ciężkie chwile, ale słowo się rzekło! Wprawdzie, między słowem a czynem, Steinway zmienił się w zgrabnego czeskiego Petrofa, ale Petrof w istocie zajechał przed mieszkanie Przybyszewskiego, skoro mieszkanie to poecie znaleziono. Znamienne jest, że pierwszym meblem, który posiadał Stach, był fortepian; wśród dokładnie puściutkich ścian błyszczał wspaniale. Postać Gabryelskiego urosła do wyżyn krakowskiego Medyceusza.
Stolik Przybyszewskiego w kawiarni był oblężony. Cisnęli się doń wszyscy niby do twórcy jakiejś nowej religii, on zaś najchętniej przygarniał maluczkich. W liczbie tych błogosławionych maluczkich i ubogich duchem, znalazł się młody aktor Ankiewicz, który w owej Królowej przedmieścia grał rolę Kantka. Stach pokochał tego Ankiewicza, był dla niego bardzo dobry, lubił słuchać jego naiwnych zwierzeń. Strapieniem Ankiewicza – który zresztą miał przed sobą ledwie kilka miesięcy życia – było to, że nie posiadał wykształcenia; biedaczysko ten, suchotnik, alkoholik, głodomór, miał w istocie wzruszającą pasję kształcenia się, którą zaspakajał w arcykomicznych warunkach. Przejęty zabobonną czcią dla nauki, czytywał – jak często aktorzy-samoucy – co najpoważniejsze dzieła, ekonomię polityczną etc.; mieszkał zaś z kochanką, prostą i pospolitą dziewczyną, która nie mogła wręcz znosić tego czytania. Przybyszewski zaśmiewał się do łez, słuchając opowiadań Ankiewicza, jak, leżąc z nią w łóżku (mieli tylko jedno łóżko), chce czytać ekonomię polityczną, a ona drze mu książkę i rzuca w kąt lub na złość gasi lampę. Potem aktorzyna (który, czując po aktorsku sukces swoich wynurzeń, zaczął się po trosze “zgrywać”) mówił o swojej matce, ubogiej kobiecie, która go z trudem wychowała, która jest bardzo muzykalna i całe życie cierpiała nad tym, że nie ma fortepianu. Teraz biedaczka jest bardzo chora, pewnie niedługo umrze… Serce Stacha wezbrało współczuciem: chora matka, która nie ma fortepianu! On, który by nie mógł sobie wyobrazić dnia bez muzyki, odczuwał nieznośną mękę za matkę Ankiewicza, o niczym nie mówił, tylko o fortepianie dla matki Ankiewicza. On, który nigdy nie miał zapewnionego na parę dni naprzód obiadu i któremu w domu brakło najpotrzebniejszych sprzętów, zaczął w ubożuchnym Krakowie agitować za… składką na fortepian dla matki Ankiewicza, której nikt nie widział na oczy, która może w ogóle nie istniała. Rzecz naturalna, że oczy Stacha zwracały się pytająco, potem z niemym wyrzutem, a wreszcie z rosnącą irytacją w stronę Gabryelskiego. Jak to! ten człowiek ma w swoim składzie ze sto fortepianów, a cierpi, aby matka Ankiewicza nie miała fortepianu? Wówczas mogłem sprawdzić głęboki sens myśli, że łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogaczowi dostać się do królestwa niebieskiego. Z golcem zawsze można mieć jakieś złudzenia: dałby, gdyby miał; ale tutaj fakt był jasny, oczywisty: ma na składzie sto fortepianów, a odmawia biednej wdowie jednego. W ewangelicznym pojmowaniu świata, jakie zawsze cechowało Przybyszewskiego, człowiek taki był zgubiony. Gwiazda Medyceusza zaczęła blednąć; coraz częściej koło jego nazwiska bzykał epitet “świnia”. Zeszły się z tym i inne tarcia podobnej natury, o których gdzieś opowiadałem, dość, że zakończyło się heroiczną sceną, gdy Stach, podrażniony jakimś przycinkiem, w nocy, na Rynku, zrzucił z nóg buty pożyczone od Gabryelskiego, nie chcąc zachować nic od “tego człowieka”, i w skarpetkach dumnie powędrował do domu. Gabryelski, jako dobry handlowiec, musiał zrobić bilans sytuacji. Stracił najpiękniejszego Petrofa, dołożył sporo w gotowiźnie, i za to wszystko okrzyczano go – Bóg widzi, że niesłusznie – skąpcem, brudasem i świnią. Nie mógł tego strawić, zawrzał zimnym gniewem i powziął decyzję. Świnia to świnia. Jednego dnia, gdy w domu Stacha było pełno i gwarno, zajechała przed bramę platforma. Wszedł Gabryelski, a za nim czterech tragarzy. Obecni stężeli w oczekiwaniu, nikt nie przywitał się z nim, nikt nie wyrzekł słowa, wszyscy patrzyli w milczeniu. Gabryelski skinął dłonią, czterej tragarze załadowali Petrofa i znikli ze swoim ciężarem. Scena ta miała coś widmowego: “maska czerwonej śmierci” Edgara Poe!
Na drugi dzień w opustoszałym salonie znalazł się inny fortepian, wypożyczony z konkurencyjnego składu przy pomocy “podatku narodowego”, i muzyka znów brzmiała bez przerwy. Gabryelski, który szczerze uwielbiał Przybyszewskiego, cierpiał męki, żałował swego kroku, chodził nocami pod okna słuchać tej muzyki, jak dusza wygnana z raju, ale ambicja nie pozwalała, stosunki nie poprawiły się nigdy.
Dziwny to był człowiek ten Gabryelski. Kiedy się nad nim po latach zastanawiam, nic o nim nie wiem. Coś w nim musiało być nie wyżytego, zahamowanego. W ówczesnych naszych stosunkach, które tak dotkliwie zubożały sferę działania każdego człowieka, tak ciasne granice zakreślając możliwościom i energii, pełno tłukło się takich nie wyładowanych talentów, wokacji, może nawet zboczeń, które dziś, tak czy owak, znalazłyby swoją drogę, a które wtedy tylko męczyły swego właściciela. On nie umiał się uporządkować z samym sobą. Student filozofii niemieckich uniwersytetów, wydał małą broszurę pt. Czym filozofia jest, a czym będzie, którą zdemaskowano jako dziecinny plagiat z popularnego niemieckiego podręcznika. W życiu lubił wygłaszać paradoksy, kryć histeryczny niemal entuzjazm i chorobliwą nadczułość pod maską zimnego Anglika, epatować oryginalnością. Ubierał się znakomicie, z dyskretną ekscentryczną elegancją. Przez kilka lat miał burzliwy stosunek z głośną aktorką: przywiedziona do rozpaczy jego angielską flegmą, artystka chwyciła raz zapaloną lampę (naftową) i tą lampą wypędziła go w nocy w koszuli na schody. Gabryelski zadzwonił do pierwszych drzwi z brzegu i przedstawił się zdumionemu gospodarzowi najspokojniej w świecie:
“Jestem Zdzisław Gabryelski, właściciel składu fortepianów, czy nie mógłby mi pan pożyczyć na chwilę spodni?”
Innym razem z tą samą, widocznie zbyt wrażliwą, artystką w najbardziej ożywionym momencie czułości Gabryelski zastygł, znieruchomiał i rzekł sucho: “Przepraszam. Albo pani, albo ja. Kobieta powinna być bierną.” Jak takiego nie wyrżnąć lampą? Kiedy go ktoś odwiedzał po raz pierwszy, Gabryelski prowadził gościa do wykwintnego męskiego buduaru, gdzie na półce stało kilka słojów z poronionymi ludzkimi foetusami. “To moje dzieci”, objaśniał bardzo naturalnym tonem w odpowiedzi na pytające spojrzenia gościa. I podobno była to prawda!! Gdy objął po matce ów skład fortepianów, umiał rozwinąć wielki rozmach i talent handlowy, którym jednak ciasne waruneczki Krakowa zakreślały granice. Bądź co bądź, zdołał sprawić przewrót w lokalnym handlu, pierwszy forsując czeskie fortepiany w miejsce wyłącznie wprzód panujących niemieckich. W kilka lat potem – już po wyjeździe Przybyszewskiego – Gabryelski znalazł nowy przedmiot zapału: pianolę, którą wówczas zaczęto rozpowszechniać. Reklamował pianole, sprzedawał pianole, wciskał ludziom na raty pianole, sam grywał całymi nocami na pianoli. I znów było lato, przez szeroko otwarte okna Krzysztoforów co noc płynęła na Rynek krakowski kaskada tonów: to Gabryelski opętańczo, niestrudzenie rżnął na swojej pianoli. O którejkolwiek godzinie nocy było wejść na Rynek, zawsze słyszało się tę muzykę, która, nie wiadomo czemu, miała coś upiornego. Jednego dnia nad ranem nuta się urwała – długa cisza – i rozległ się strzał. W gabinecie z foetusami znaleziono Gabryelskiego z przestrzeloną czaszką martwego na kanapie.
Przybyszewskiego, jak rzekłem, już dawno w Krakowie nie było. Byłby ocenił tę scenę ze znawstwem smakosza.
Źródło ilustracji: Henryk Markiewicz (opr.) “Boy o Krakowie”, Kraków. Autor zdjęcia nieznany.
–0 Komentarz–