Jubiler z Nowej Huty: zawsze marzyłem o pracy na dźwigu
– Przejęcie rodzinnego biznesu to nie tylko wyzwanie, ale i zaszczyt. Tu nie chodzi tylko o technikę jubilerską, ale o pasję, która przekazywana jest z pokolenia na pokolenie – mówi Bartosz Wypchło młody jubiler z Nowej Huty.
Przejmowanie rodzinnego biznesu to dla wielu wyzwanie. Jak to wyglądało w Twoim przypadku?
Bartosz Wypchło: No cóż, to chyba nigdy nie jest prosta sprawa. Zwłaszcza jak firma istnieje na rynku ponad 40 lat! (śmiech) Mój ojciec prowadził zakład jubilerski na osiedlu Handlowym przez trzy dekady, a ja od trzynastu lat kontynuuję jego dzieło. Tata zawsze podkreślał, że jubilerstwo to nie tylko rzemiosło, ale też sztuka, która wymaga serca i cierpliwości. Jako młody chłopak wchodziłem do warsztatu, obserwowałem go przy pracy, a później zacząłem się wdrażać.
Czyli można powiedzieć, że jubilerstwo masz we krwi?
Zdecydowanie! Tata szkolił mnie od podstaw, ale przy okazji podkreślał, że mistrzem się nie rodzi, tylko staje. Z czasem nauczyłem się, jak odpowiednio lutować, jak pracować z ogniem, jak formować złoto i srebro. Każdy pierścionek, łańcuszek czy sygnet to dla mnie coś więcej niż kawałek metalu – to indywidualna opowieść. A do tego, przyznam szczerze, mam smykałkę do pracy ręcznej. Może dlatego, że od dziecka lubiłem dłubać przy różnych rzeczach.
A jakie było najtrudniejsze wyzwanie, kiedy przejąłeś zakład po ojcu?
Największym wyzwaniem było pogodzenie tradycji z nowoczesnością. Z jednej strony ojciec przekazał mi klasyczne techniki jubilerskie, które są bezcenne. Lutowanie, formowanie metali, praca ręczna – to podstawa. Ale z drugiej strony, rynek wymagał nowych rozwiązań, więc musieliśmy zainwestować w sprzęt. Kupiliśmy maszynę do spawania laserowego, co naprawdę zrewolucjonizowało naszą pracę. Dzięki temu jesteśmy w stanie naprawić biżuterię, której klasyczne metody już by nie ogarnęły.
To świetne połączenie tradycji i technologii. A jak wygląda teraz rynek? Zmieniają się gusta klientów?
Oj, tak! Kiedyś dominowały pierścionki z dużymi kamieniami, sygnety – takie masywne, pełne rzeczy. Teraz klienci wolą subtelniejsze formy, bardziej minimalistyczne. Choć, co ciekawe, moda na sygnety powoli wraca, a młodsze pokolenie chętniej sięga po ręcznie robione ozdoby. Ludzie coraz częściej przychodzą do nas z własnymi pomysłami na biżuterię – przynoszą szkice, inspiracje z internetu, a my pomagamy im zrealizować ich wizję. To bardzo fajne, bo każdy projekt jest inny.
Czyli można powiedzieć, że wasze usługi są teraz bardziej personalizowane?
Zdecydowanie. Klienci oczekują, że biżuteria będzie unikalna, robiona na miarę. Dlatego zawsze staramy się dostosować rozmiar, dodać coś od siebie, doradzić. Najlepsze jest to, że czasem ktoś przynosi swój projekt, a my widzimy, że nie do końca to wyjdzie tak, jak sobie wyobraża. Wtedy proponujemy drobne zmiany, a efekt końcowy potrafi być miłą niespodzianką. Klient jest zachwycony, a my mamy satysfakcję.
Brzmi, jakbyś naprawdę czerpał przyjemność z tego, co robisz. Co najbardziej cenisz w swojej pracy?
Chyba tę różnorodność. W jubilerstwie nie ma nudy – jednego dnia lutujesz pierścionki, innego grawerujesz coś na obrączkach, potem pracujesz z klientami, doradzasz. To nie jest monotonna praca jak w fabryce, gdzie codziennie robisz to samo. Każdy projekt jest inny, każda naprawa to inne wyzwanie. Poza tym lubię widzieć radość ludzi, kiedy dostają coś, co jest stworzone specjalnie dla nich.
A gdybyś nie był jubilerem, co byś robił?
O, to łatwe! Zawsze marzyłem o pracy na dźwigu. (śmiech) Serio, to była taka dziecięca fascynacja – wysokości, widoki, adrenalina. Do tej pory czasem myślę, że fajnie byłoby kiedyś spróbować. Ale tata miał inny plan i postanowił, że będę jubilerem. Nie żałuję, bo to, co robię, daje mi mnóstwo satysfakcji.
Masz rację, czasem rodzice wiedzą lepiej. Planujesz jakieś zmiany w biznesie? Rozwój, drugi punkt?
Na razie skupiam się na tym, co mam. Zakład działa sprawnie, klienci są zadowoleni, a ja staram się cały czas modernizować. Ale prawda jest taka, że czasem praca potrafi przytłoczyć. Mam dwoje małych dzieci – starsze ma cztery lata, młodsze dopiero roczek – więc muszę znaleźć równowagę między pracą a rodziną. Kto wie, może za kilka lat pomyślę o drugim punkcie, ale na razie jest dobrze tak, jak jest.
Pracownia złotnicza Bartosz Wypchło znajduje się w Nowej Hucie na osiedlu Handlowym 5.
***
Czytaj także:
- Od lat 80. w Nowej Hucie. “Przywiązanie do dzielnicy, ogródków i działek”
- Najstarszy fryzjer Nowej Huty strzyże od 60 lat. “Teraz nawet mężczyźni robią sobie trwałe”
- 90 procent pracowników to osoby z doświadczeniem choroby psychicznej lub niepełnosprawnością. Mają 4,7 w Google
- Raffaele Esposto: Polacy i Włosi to najlepsi ludzie na świecie, a moja pizza jest jak narkotyk
- Uczył się w Rzymie. Pizzę robi taką, że zawstydza włoskich pizzaiolo
- Reprezentant Polski piecze na Kazimierzu. “Życie jest za krótkie, żeby robić ciągle to samo”