Kierowniczka baru mlecznego: “Bywają starsze osoby, które zamawiają pół porcji, bo na więcej ich nie stać”
Bar mleczny na osiedlu Na Skarpie w Nowej Hucie to miejsce wyjątkowe. Od wczesnych godzin porannych wypełnia się ludźmi, pachnie pierogami, barszczem i wspomnieniami. Renata Serba, kierowniczka lokalu od ponad 30 lat, dba o to, by smak i atmosfera tego miejsca pozostały niezmienne.
Bar mleczny to miejsce z tradycjami. Jakie były początki Pani pracy tutaj?
Renata Serba: Do baru trafiłam ponad 30 lat temu i od razu poczułam, że to miejsce z duszą. Pracowali tu ludzie, którzy spędzili w nim całe życie – dosłownie! W tamtych czasach było nas więcej, działały dwie zmiany, a ruch był niesamowity. Każdy miał swoją rolę, wszystko funkcjonowało jak w zegarku. Teraz też się staramy, choć czasy się zmieniły, a chętnych do pracy jest mniej.
Co sprawia, że bar wciąż przyciąga tak wielu klientów?
Ludzie wracają tu dla prostoty i smaku, który pamiętają z dzieciństwa. Gotujemy tak, jak robiły to nasze babcie – ruskie pierogi, naleśniki z serem, barszcz z uszkami. Te dania przypominają im dom. Codziennie lepimy tysiące pierogów, które znikają błyskawicznie. Ruskie są na pierwszym miejscu, później leniwe, a dalej z mięsem. Staramy się trzymać swojskiego klimatu, bez zbędnych „udziwnień”.
Czy są jakieś historie, które zapadły Pani w pamięć z tych wielu lat pracy?
Oj, jest ich mnóstwo! Najbardziej wzrusza mnie, gdy ludzie wracają tu po latach. Pamiętam kobietę, która opowiadała, że jako dziecko jej mama zawsze brała dla niej krokiety na wynos, bo zaraz po szkole szła na zajęcia. Dziś ta pani zamawia krokiety dla swojej córki, mówiąc, że „smakują jak u mamy”.
Albo pan, który codziennie przychodzi rano na żurek z kiełbasą. To już taki nasz rytuał – zawsze w tym samym płaszczu, z uśmiechem wita się z nami, zamawia żurek, siada przy swoim ulubionym stoliku i powoli delektuje się zupą. Żartujemy, że bez niego dzień się nie zaczyna.
To brzmi, jakbyście tworzyli tutaj małą rodzinę.
I tak właśnie jest! Z klientami, ale też między nami, pracownikami. Tyle lat razem – nie da się inaczej. Znamy się jak łyse konie, wspieramy się w pracy i poza nią. Bar to nasz drugi dom, a klienci są jak krewni, którzy wpadają na obiad. Praca tutaj to coś więcej niż gotowanie – to podtrzymywanie tradycji i tworzenie miejsca, gdzie ludzie mogą poczuć się jak w domu. I choć jest ciężko – bo rachunki, bo inflacja – staramy się, by nasz bar pozostał dostępny dla każdego, niezależnie od zasobności portfela.
Czy mogłaby Pani podzielić się jakąś szczególnie zabawną lub wzruszającą historią?
Pamiętam taki dzień, kiedy do baru przyszedł elegancki mężczyzna w garniturze, z walizką, wyglądający jak biznesmen prosto z konferencji. Zamówił leniwe z masłem i cukrem, a w trakcie jedzenia zaczął coś intensywnie notować na serwetce. Pomyślałam, że może to jakiś ważny projekt. Po chwili podszedł do lady i powiedział poważnym tonem: „Czy mogę zaproponować rebranding? Mam tu pomysł na nową nazwę dla waszego lokalu: Świątynia Leniwych”. Cała sala wybuchnęła śmiechem – mówił, jakby składał propozycję za milion złotych!
Co najlepsze, tego samego dnia wrócił z serwetką, na której narysował logo. Trzymałam ją przez kilka miesięcy na zapleczu, bo przypominała mi, że nawet poważnych ludzi bar mleczny potrafi zainspirować. Mamy też wiele zabawnych historii. Kiedyś młody chłopak, chyba student, zamówił cały talerz pierogów, zjadł dwa, a resztę starannie zapakował w folię aluminiową i schował do plecaka. Na pytanie, czy coś było nie tak, odpowiedział: „Nie, proszę pani, te pierogi są tak dobre, że muszę je zachować na cały ciężki tydzień!”.
Jak wygląda typowy dzień pracy w barze mlecznym?
Zaczynamy o szóstej rano. Panie od razu biorą się za lepienie pierogów, smażenie naleśników, przygotowywanie pasztetów. Na dziewiątą wszystko musi być gotowe – klienci nie lubią czekać, a i my chcemy ich przyjąć z uśmiechem.
Jakie dania cieszą się największą popularnością?
Pierogi – zdecydowanie! Ruskie, leniwe, z mięsem – każdy znajdzie coś dla siebie. Mamy też wiernych fanów barszczu z uszkami, krokietów czy placków ziemniaczanych. Placki serwujemy od wtorku do piątku – w poniedziałki kuchnia się rozkręca, więc ich wtedy nie robimy.
Jak radzicie sobie z wyzwaniami współczesności? Rosnące koszty, zmieniające się potrzeby klientów?
Nie jest łatwo. Prąd, gaz, produkty – wszystko drożeje. Dofinansowanie do dań mącznych trochę nas ratuje, ale i tak musimy pilnować budżetu, żeby ceny pozostały przystępne. Wiemy, że wielu klientów przychodzi tu, bo szukają nie tylko smaku, ale też przystępnej ceny. Bywają starsze osoby, które zamawiają pół porcji, bo na więcej ich nie stać. To trudne, ale robimy, co możemy.
***
Czytaj także:
- Od lat 80. w Nowej Hucie. “Przywiązanie do dzielnicy, ogródków i działek”
- Najstarszy fryzjer Nowej Huty strzyże od 60 lat. “Teraz nawet mężczyźni robią sobie trwałe”
- 90 procent pracowników to osoby z doświadczeniem choroby psychicznej lub niepełnosprawnością. Mają 4,7 w Google
- Raffaele Esposto: Polacy i Włosi to najlepsi ludzie na świecie, a moja pizza jest jak narkotyk
- Uczył się w Rzymie. Pizzę robi taką, że zawstydza włoskich pizzaiolo
- Reprezentant Polski piecze na Kazimierzu. “Życie jest za krótkie, żeby robić ciągle to samo”