Po Krakowie grasuje gang rozmieniaczy. “Banknot jak i miłego pana widzi po raz ostatni”
Dziś Kraków zmaga się z gangami pseudokibiców czy handlarzy narkotyków. Były jednak czasy, że krakowscy stróże prawa musieli uganiać się za tzw. rozmieniaczami, którzy ogałacali z gotówki turystów, najczęściej z bloku wschodniego. Działali między innymi w Domu Handlowym Jubilat. A wszystko przez to, że w PRL wydanie reszty w sklepach było tak powszechne, jak mięso na półkach albo mieszkanie w bloku.
Kraków sprzed 50 lat był ciekawym miastem. Królami szos były Wartburgi i Trabanty, a polską myśl motoryzacyjną reprezentowały Warszawy, “Syrenki” i pierwsze “Duże Fiaty”. Na krakowskich ulicach po raz pierwszy pojawiły się też węgierskie Ikarusy. Ale te nowoczesne autobusy, krakowianie mogli oglądać jedynie w ramach “wycieczki propagandowo-rekonesansowej”. Jak się później okazało, węgierscy akwizytorzy autobusów okazali się bardzo skuteczni.
Spokój krakowskich kinomanów zakłócać zaczęły “koniki”, czyli ludzie spekulujący biletami do kin. Na placu Imbramowskim swoją działalność rozpoczęła giełda samochodowa, a z centrum miasta postanowiono wykurzyć “uciążliwe dla otoczenia i szkodliwe dla budynków warsztaty rzemieślnicze”. Rok 1970 to także początek budowy tunelu podziemnego pod rondem Grunwaldzkim, a na Rynku Głównym wprowadzono opłaty za parkowanie. Pieniądze nie stanowiły jednak wówczas dużego problemu, bo znalezienie pracy w Krakowie w 1970 roku, patrząc na ogłoszenia w prasie, nie było specjalnym kłopotem:
Na stadionie Wisły odbył się mecz Polski z NRD. Mimo gola Kazimierza Deyny tylko zremisowaliśmy z naszym zachodnim sąsiadem 1:1. W Krakowie jednak nie tylko biegano i kopano, ale też – po prostu – chodzono. Co prawda piesi musieli uważać na rozstawione na chodnikach kubły na śmieci oraz głębokie wykopy, ale i tak byli wówczas w Krakowie wrogiem publicznym numer jeden:
Do dużej liczby takich oszustw dochodziło min. w domu handlowym “Jubilat”
Krakowianie udający się w 1970 roku na zwykłe zakupy musieli mieć nerwy ze stali. Po pierwsze – znalezienie upatrzonego towaru nie było łatwe. Po drugie – nawet jeśli już coś udało się znaleźć, to krakowskich handlarzy dotknęła choroba, którą można streścić w słowach “nie mam wydać”. W lokalnych mediach przeprowadzano nawet interwencję dziennikarską i sprawdzano czy wydanie reszty w krakowskich sklepach jest w ogóle możliwe. “W sklepie z zabawkami przy ul. Floriańskiej 31 prosimy o grzechotkę dziecinną. Na widok 500 zł sprzedawca uśmiecha się i rozkłada bezradnie ręce. Obok w perfumerii chcemy kupić pastę do zębów. Również zdziwienie na widok pięćsetki. Nie możemy też kupić »Katarzynek« w cukierni przy ul. Floriańskiej 11, bo nie mamy drobnych”.
Reporterzy Dziennika Polskiego odwiedzili w sumie sześć sklepów i nigdzie nie mogli niczego kupić za banknot o tak dużym nominale. Słyszeli tylko, min. że “o tej porze i ze 100 zł byłyby trudności” oraz, że “przecież dopiero otworzyliśmy”. Problemy z wydawaniem reszty w krakowskich sklepach nie umknęły uwadze świata przestępczego i tak narodzili się pod Wawelem tzw. rozmieniacze. To ludzie – tu znów posiłkujemy się artykułem z Dziennika Polskiego – “którzy zamieniają tysiąc złotych na sto drobnymi, albo tysiąc na nic. Ofiarą ich najczęściej padają cudzoziemcy. Pojawiają się w kasie, gdy brakuje drobnych”. Do dużej liczby takich oszustw dochodziło m.in. w domu handlowym “Jubilat”, gdzie w 1970 roku zgłoszono aż trzy takie przypadki. Jeden z nich to “skręcenie” bułgarskiej turystki (to właśnie turyści z bloku wschodniego odwiedzali wówczas Kraków najchętniej. Najwięcej przyjeżdżało ich wtedy z Węgier), która w “Jubilacie” postanowiła kupić bieliznę za sto kilkadziesiąt złotych. Kasjerka, gdy tylko zobaczyła banknot o nominale 1000 zł, tradycyjnie rozłożyła bezradnie ręce. I wtedy pojawił się niezwykle uprzejmy mężczyzna, który zaoferował rozmienienie pieniędzy w sąsiedniej kasie. Niespodziewająca się niczego turystka wręcza mu banknot, po chwili z jej pola widzenia znikają zarówno pieniądze, jak i miły pan. “Rozmieniacze lubią godziny tuż po otwarciu sklepów lub po zmianie kasjerek w domach towarowych” – czytamy w prasie szczegóły dotyczące działalności krakowskich oszustów.
Tradycja rozmieniaczy nie umarła
Czytając o rozmieniaczach, którzy w cwaniacki sposób ogołacali z pieniędzy turystów i krakowian, przypomniał mi się pewien proceder stosowany w krakowskich kantorach w ostatnich latach. Jeszcze jako dziennikarz Radia Eska, zrobiłem na ten temat kilka materiałów. “Myk” w swojej konstrukcji był dość podobny, do tego z 1970 roku, jednak był robiony w białych rękawiczkach. Z grubsza polegał na tym, że na wystawie wywieszono jedyne kurs sprzedaży danej waluty (o tym, że to kurs sprzedaży, a nie kupna informowana albo malutkimi literami albo wcale). Osoba skuszona taką stawką wchodziła i wymieniała pieniądze. Kasjer zabierał walutę, wydawał złotówki oraz potwierdzenie transakcji. Gdy stojący przy kasie człowiek orientował się, że otrzymał mniej pieniędzy, liczonych przy innej niż na wystawie stawce, dowiadywali się od człowieka z okienka, że “zwrotów już nie przyjmujemy”. Postawiony w takiej sytuacji klient kantoru miał dwa wyjścia: dzwonić na policję albo machnąć ręką. Najczęściej wybierał tę drugą opcję, ale nie zapomnę kobiety, która wymieniła pieniądze na szkołę dla swojego syna, bo skusiła się atrakcyjną stawką.
Płakała z bezradności i w nerwach odganiała podchodzących innych zainteresowanych wymianą. A pan z kantoru zamknął tylko okienko wyuczonym ruchem i czekał, aż zrozpaczonej kobiecie się znudzi. Policjanci z posterunku sąsiadującego z kantorem powiedzieli ofierze, że sprawę może zgłosić, ale przy ulicy Szerokiej, bo “oni nie są od tego”. Muszę przyznać, że rozmieniacze sprzed 50 lat byli przynajmniej mili dla swoich ofiar.
Czytaj także: Siedem powodów, dla których warto mieszkać na Salwatorze
Zdjęcie w nagłówku: Dom Handlowy “Jubilat”. Adrian Grycuk/ Wikimedia Commons.
–1 Komentarz–
takie kantory nadal prosperuja, jeden z nich, w pomaranczowych barwach, miesci sie przy ulicy grodzkiej. w sezonie policja jest tam wzywana kilka razy w tygodniu