Sławomir Ptaszkiewicz: Kraków ma biznesowy bezwład
Sławomir Ptaszkiewicz ostatnich wyborów z pewnością nie może zaliczyć do udanych, ale zapowiada, że to tylko dowód na to, iż uznanie wyborców trzeba zdobywać długą i żmudną pracą. – Potrzebujemy więcej konkretu i inicjatywy, a mniej czarowania, że jesteśmy fajni – mówi.
Rozmawiali Tomasz Borejza i Michał Malczyński.
Jak tam u was?
Smutno nam jest.
Dlaczego?
Bo przed wyborami radni dzwonili codziennie i myśleliśmy, że nas lubią. A od wyborów w ogóle nie dzwonią i myślimy, że jednak nas nie lubią.
…
Ale skoro już o wyborach… Pytanie ostatnie idzie na początek. Co dalej panie Sławku?
W tej chwili na nowo definiuję sobie, jakimi sposobami można skutecznie zmieniać rzeczywistość. Do niedawna myślałem, że najlepsze będzie zebranie ludzi, którzy pokazali, że Kraków mają w sercu i wystąpienie o mandat. Jednak nie udało nam się przekonać mieszkańców, mieliśmy zbyt mało czasu i trzeba szukać innej formuły.
Chcemy pracować nad ideami…
Do idei dojdziemy. Pytanie dotyczy konkretnych planów. Gdzie te idee mają się rodzić. Jakie formy działania?
Kierunkiem XXI wieku jest większa rola demokracji bezpośredniej. Jak najszerzej i najczęściej trzeba przekazywać kompetencje i decyzje w ręce obywateli. To podstawa sprawnego podejmowania decyzji. Model pośredni jest niewydolny i tworzy patologię. Zamiast pomagać ludziom – generuje problemy i koszty.
Co to konkretnie oznacza?
To są dwie metody. Pytanie o opinie, referenda, konsultacje…
Z tej strony rzecz jest jasna. W jaki sposób widzi pan w tym siebie?
Dam przykład. Jeżeli chcemy zmienić obszar polityki społecznej, to robienie tego poprzez utworzenie kolejnej instytucji, nie rozwiąże problemu. Musimy zejść na poziom społeczny, tworzyć sieci społeczne. Angażować się we współdziałanie. W tym momencie najbardziej nurtuje mnie pytanie, jak można skutecznie poprawiać rzeczywistość. Zresztą to jest pytanie, które zadaje sobie od początku zaangażowania w działalność publiczną. Byłem przekonany, że takim sposobem może być wejście do partii politycznej. Jednak tak nie jest. Doświadczenie pokazało, że tam są szklane sufity i ograniczenia, z którymi ja się nie zgadzam. Pracę publiczną wyznaczyłem sobie na 10 lat i w tym okresie chciałbym być skuteczny. Móc powiedzieć, że zrobiłem coś dobrego.
Co to za sufit? Czego nie da się zrobić w radzie?
Trzeba zacząć od partii politycznej…
Może kwestią jest to, że bez partii nie da się w radzie zrobić nic?
Pytanie jest takie: na czym polega dzisiaj działalność partii politycznych? Czy to jest ułatwianie organizowania się ludzi, tworzenie i realizacja idei, definiowanie priorytetów, szukanie liderów? Nie jest. Jak zobaczymy, co się dzieje w partiach w Krakowie, jakiego rodzaju są tam spotkania, czego ludzie się tam uczą, o czym rozmawiamy, to widać, że to nie działa. Szklany sufit polega na tym, że jest grupa ludzi, która czuje się ze sobą dobrze i dba, żeby nie urośli silniejsi, którzy mogliby im zagrozić. Nie ma systemów budowy i wyłaniania przywództwa. To jest problem.
Przywództwo w partii służy pilnowaniu przywództwa w partii?
Raczej swoich interesów.
Nazywajmy rzeczy po imieniu – „stołków”. Coraz częściej mówi się, że partie to tak naprawdę wielkie pośrednictwa pracy, których rolą jest dbać o swoich.
Partie muszą się zreformować i przejść na inny sposób działania. Słowo-klucz to dla mnie: odpowiedzialność. Przekładając to na banalny przykład. Mogę zadbać o swoje miejsce pracy, bezpieczny dom lub mieszkanie, ale i tak nie będę miał pewności, że moje dziecko lub żona, wychodząc wieczorem z domu, nie dostaną butelką w głowę. Żeby się o to nie martwić, musimy myśleć kategoriami odpowiedzialności za wspólnotę. Dobro nie będzie się rodzić, jeżeli dobrzy ludzie nie zaczną działać. Potrzebujemy współpracy i dialogu. To jest gigantyczny obszar do działania. Wracając do pytania o to, co dalej: chcę budować środowisko, które będzie żyć tym duchem odpowiedzialności i myślenia o społeczeństwie. Chce przyciągać takich ludzi.
Wracamy więc do konkretów i praktyki. Jak taki ktoś będzie chciał dać się przyciągnąć, to gdzie ma go szukać? W Ambasadzie Krakowian?
Ambasada służy rozmowie, definiowaniu problemów, szukaniu rozwiązań i budowaniu współpracy. Mam nadzieję, że to się udaje. Jest jeszcze druga flaga, którą podniosłem w ubiegłym roku i to jest „Kraków na 100%”. Zaangażowało się w to wiele osób, które dysponowały potężnym doświadczeniem,. Spotykamy się. Dyskutujemy. Doprecyzowujemy wiele rzeczy. Nasz miejski program dotyczył powietrza, przestrzeni publicznej, współpracy społecznej – tym się chcemy zajmować dalej i rozwijać idee, na których został oparty.
Program „Krakowa na 100%” był interesujący, ale w wyborach ponieśliście spektakularną porażkę. Mówi pan, że chodziło o czas. Jednak takiego wyniku czas nie tłumaczy. Obserwując kampanię, nie dało się nawet powiedzieć, o co w niej chodzi, ani do kogo jest skierowana. Do kogo była skierowana?
Do młodych, którzy szukali czegoś nowego. Naszym życiem pokazywaliśmy, że zapracowaliśmy na to co mamy sami. Wielu przedsiębiorców, którzy startowali, doszło do wszystkiego od zera. Było wiele osób, które chciały coś zrobić nie w interesie własnym, a miasta. Chcieliśmy ich pokazać ludziom młodym i starszym, którzy stracili już zaufanie do partii politycznych.
Dlaczego dostaliśmy tak mało głosów? Może brakowało jasnego przekazu, z którym kojarzyli się nasi konkurenci. A może brak jedności komitetów niepartyjnych spowodował, że wszyscy chcący stworzyć alternatywę w mieście ponieśli porażkę. Bo czy to było trzy, pięć czy jedenaście procent – to nic nie zmienia. Przegrana jest przegraną.
Patrząc na kampanię „Kraków na 100%” miałem wrażenie, że ktoś kto prowadził ją na poziomie komunikacji, tramwajem ostatni raz jechał 15 lat temu. Takie ładne, grzeczne i agencyjne. Kompletnie nie przemawiało.
My mówiliśmy o trzech głównych punktach: bezpieczeństwie, stylu i podejściu do służby publicznej i o jakości przestrzeni publicznej. Jeżeli chodzi o komunikację staraliśmy się trzymać głównych problemów. Inna sprawa, że pozostali kandydaci też podnoszą te sztandary. Teraz podnoszą je zresztą wszyscy. Być może to jest największy efekt tego, co się dzieje w miastach.
Myślę jednak, że priorytety udało się zdefiniować.
Nie mówię, że nie. Mówię, że ich nie opowiedzieliście w „trafiający” sposób.
Z naszą demokracją jest jak z Kościołem. Na wiele rzeczy można narzekać, ale są mechanizmy, które powodują, że się broni. Jeżeli chce się coś zbudować, trzeba być bliżej ludzi, długo oraz ciężko pracować. Zaczęliśmy za późno. A moje nerwowe ruchy, które na pewno nie pomogły, wynikały z bezradności. Nie odchodziłem z Platformy, bo ktoś mnie wyrzucił, tylko nie mogłem się zgodzić na to, co się dzieje.
Co dokładnie?
Była na przykład kwestia rewitalizacji Huty. Rozwoju komunikacji i budowy Nowej Huty Przyszłości, która miała być przestrzenią biznesową, a de facto stała się kolejną skarbonką publicznych pieniędzy. Ja się na to nie godziłem i dlatego odszedłem. Szukałem miejsca dla realizacji swoich celów. Pojawił się Jarosław Gowin i Godzina dla Polski, która – myślałem – jest powiewem świeżości, ale poszedł inną drogą.
Wreszcie udało się zaangażować wiele osób w Kraków na 100%.
Mówił pan o braku jedności środowisk chcących budować alternatywę. Nie jest tajemnicą, że rozmawialiście o wspólnym starcie z Krakowem Przeciw Igrzyskom. Dlaczego nie poszliście do wyborów razem?
Dla mnie szczególnie bolesne było to, że wiele osób było rozdartych. Ja podejmowałem próby połączenia tych dwóch komitetów. Włącznie z tym, że deklarowałem gotowość do rezygnacji z kandydowania, jeżeli to ja byłem uznawany za problem, ale nic to nie dało.
Jakie były główne kości niezgody?
Nie wiem. Nie dostaliśmy żadnego komunikatu. To nie było tak, że podzieliła nas wizja lub program działania. Nie było problemu o podział miejsc czy sporu o kandydata na Prezydenta.
Coś musiało być…?
Myślę, że KPI miało przekonanie, że mogą samodzielnie wejść do rady i będą wtedy mieć pełną samodzielność. Chyba to przeważyło. Oni o tym zresztą mówili, że nie chodzi im o wybory prezydenckie, tylko o zdobycie kilku mandatów w Radzie Miasta.
No to zdobyli… Smutne jest w tym to, że koniec kampanii referendalnej to był moment fajnego społecznego zaangażowania i dało się liczyć na start otwartej obywatelskiej koalicji, która wpuści do rady odrobinę świeżego powietrza. Nie wygra – to jasne. Ale będzie patrzeć partiom na ręce i podrzucać pomysły. Skończyło się budowaniem lewicowej partii politycznej?
Tak było. To też się zresztą gdzieś w tle tych rozmów pojawiało.
Przejdźmy do rzeczy ważniejszych. Co w Krakowie trzeba zmienić?
Wyszedłbym od tego, aby stworzyć spójny plan, tego jak problem smogu wyeliminować w przeciągu, powiedzmy 3 do 5 lat. Głównie poprzez zarządzanie ruchem w mieście i eliminację pieców. A jednocześnie postępować tak, żeby tego miasta nie „zabić”, żeby ono żyło. Przede wszystkim dotyczy to Starego Miasta.
Tutaj widzę zresztą drugi priorytet: poprawienie jakości życia w ścisłym centrum. Tak, aby był tam powszechny dostęp do zieleni. Nie tylko do parków, ale niech to będą zielone tarasy, dachy. W tym momencie dzieją się dziwne rzeczy i w wielu miejscach, zupełnie bez sensu konserwujemy głupotę. Popatrzmy na decyzje konserwatora zabytków. Na to, co się buduje w Krakowie. Jak wyglądają poddasza. Jak wyglądają budynki. To jest jakiś totalny paraliż. A jak coś się dzieje to i tak nie ma nawet odrobiny charakteru.
Zieleń na dachach to rozwiązanie znane z wielu europejskich i nie tylko miast. Ale dachy to nie wszystko?
Będziemy walczyć o to, żeby powiększyć strefę Błoń, o czym mówiliśmy w kampanii. Będziemy też starać się, aby Aleje Trzech Wieszczów były arterią dającą życie, a nie „zabijającą” je. Musimy zacząć budować z sensem parkingi Park&Ride.
Na razie budujemy podziemny pod placem Inwalidów. To metoda na ograniczanie ruchu na Alejach?
Zabawne jest to, że wszyscy mówią o potrzebie mądrego zarządzania ruchem w centrum, a de facto robią wszystko na przekór i żadnego zarządzania nie ma.
Jak to nie ma? Jest zarządzanie przez rozbudowę? Od razu widać rozwój.
Na pewno będzie to dobrze wyglądało w statystykach. Parkingi powinny powstawać, zwłaszcza w centrum, abyśmy mogli wyrzucić samochody z chodników. Przynajmniej jeżeli chcemy, by chodniki należały do pieszych. A tutaj jest trochę jak z przedszkolami – to dobra analogia. Możemy otworzyć kilka małych przedszkoli i rozlokować je tak, by były tam gdzie trzeba i nie generowały ruchu w mieście. Ale możemy też otworzyć jedno, wielkie – i napisać: oto powstało kilkaset „miejsc przedszkolnych”. Budowa ogromnego i kosztownego parkingu podziemnego poprawi wskaźniki, ale problem zarządzania ruchem w mieście pozostanie nierozwiązny. Powinniśmy zacząć od obrzeży, czyli P&R, a w centrum finansować drobne inwestycje. Myślałem, że powołana przez miasto spółka parkingowa, będzie miała większą elastyczność…
Na razie zagwarantowane na finansowanie. I etaty.
Muszę przyznać, że w developerce spółki projektowe, to jest pewien standard, ale organizacyjny. Widać, że w wydaniu miejskim jest to zupełnie inny standard. Liczyłem że można to zmienić.
Bo to jest miasto o wyjątkowych standardach. Był pan radnym – często się u nas robi coś bez analiz? Albo nawet wbrew ich wynikom, tak jak w przypadku parkingu pod placem Inwalidów?
Często. Albo się analizy nie robi w ogóle, albo się nie uwzględnia wniosków, które z niej płyną. Zwłaszcza jeśli nie są takie jak powinny. Ale podstawową kwestią jest tutaj to, jak optymalnie zarządzać środkami na inwestycje. Decydować powinno przede wszystkim wyczucie i niuanse. Trzeba wiedzieć, gdzie można angażować się w partnerstwo publiczno-prywatne, a gdzie gmina musi być jedynym inicjatorem przedsięwzięcia. Od decyzji w tym zakresie zależy tempo naszego rozwoju.
Skoro już mówimy o współpracy z biznesem. Pomówmy o biznesowym potencjale miasta, bo wiele tego – bardzo nam się to podobało – było w waszym programie. Kraków ma niesamowity potencjał. Może być gospodarczą stolicą nie tylko południowej Polski, ale sporego kawałka tej naszej Mitteleuropy – z częścią Słowacji, Czech, może Węgier?
Absolutnie.
Tylko jak to zrobić?
Mamy szczęście, bo wielu ludzi kocha Kraków. Takich, którzy tu bywali, ale też takich, którzy tu mieszkali, studiowali. Nie wykorzystujemy tego potencjału. Czasem wystarczyłoby takich ludzi zaprosić, spotkać się, zabiegać o nich. Mamy w wielu miejscach przyjaciół, którzy chcieli pomóc. Np. ludzie z zarządu Google, którzy byli związani z Krakowem. Trzymamy w rękach talenty i zastanawiamy się, czy je pomnażać, czy lepiej zakopać, aby ich nie roztrwonić, a tu trzeba działać.
Mamy też miasta partnerskie – takie jak San Francisco.
Potrzebujemy więcej konkretu i inicjatywy, a mniej czarowania, że jesteśmy fajni.
To brzmi jakby uważał pan, że mamy lekki autyzm? Autyzm biznesowy?
Brakuje nam odwagi do działania, otwartości. Jeśli chcemy więcej biznesu w Krakowie, to komunikat musi być cztelny. Otwarta postawa, jasne – transparentne zasady, szybkość procesu, konkretna oferta. Inwestor musi wiedzieć, kiedy dostanie pozwolenia, ile mu to zajmie, jakie są formalności, ile będzie go to kosztować. Co miasto może dla niego zrobić, a czego nie zrobi. I tak dalej. Ktoś, kto podejmuje decyzje biznesowe, musi mieć pewność, że komuś w danym miejscu, samorządowi, będzie zależało na współpracy.
Teraz tak nie jest?
Myślę, że tego brakuje. Brakuje osoby w randze prezydenta, która wie, jak prowadzić inwestycje, jak przyciągnąć inwestorów.
Źródło ilustracji: www.ptaszkiewicz.pl
–1 Komentarz–
[…] potencjał uśpiony (więcej m.in. w rozmowie ze Sławomirem Ptaszkiewiczem, którą znajdziecie TUTAJ). W każdym razie choć sam lubię się grzebać w cyferkach, to tym razem poprosiłem o […]