W 2,5 roku w Krakowie przybyło prawie 60 tysięcy samochodów
Między styczniem 2019 i lipcem 2021 przybyło w Krakowie prawie 60 tysięcy samochodów.
Tylko w pierwszym półroczu 2021 roku przybyło ich 16 576.
To dane, które stoją w sprzeczności z samozadowoleniem miejskich urzędników. Ci na przykład w aplikacji do konkursu na Zieloną Stolicę Europy chwalili się, że za sprawą pandemicznych zmian w organizacji ruchu “krakowianie niemalże automatycznie przesiedli się na rowery, zamieniając trudności w korzyść dla całego miasta.”
Tymczasem – kiedy patrzy się na dane o nowych autach – wydaje się, że o krakowskiej polityce “walki z samochodozą” można powiedzieć bardzo wiele, ale raczej nie to, że działa. Dlaczego tak się dzieje?
By odpowiedzieć nie trzeba wiele.
Wystarczy spacer po mieście
Po pierwsze nowe bloki rosną w Krakowie, jak grzyby po deszczu.
I robią to w myśl zasady…
…im gęściej…
…tym lepiej.
Każdy taki nowy blok to co najmniej kilkadziesiąt nowych samochodów. Mogłoby zapewne być mnie niż jest, ale leży planowanie przestrzenne.
Samo “dogęszczanie” jest bronione przez urząd zgodnie z narracją, która przyjęła się za czasów rządów Elżbiety K. Taką, że miasto zwarte i gęste “urbanistycznie jest ok”, bo pozwala łatwo zapewnić lepszą infrastrukturę. Kiedy więcej ludzi mieszka na małej powierzchni, przebiega linia argumentacji, to łatwiej o autobus, tramwaj, chodnik, przedszkole i wszystko to, co ułatwia życie w mieście. A także pozwala w mieście żyć… bez samochodu.
Chodzenie tylko dla odważnych?
Jednak mimo odmieniania tej wzruszającej historii przez wszystkie przypadki, Kraków od lat nie radzi sobie z zapewnieniem infrastruktury dla tysięcy nowych mieszkańców. Daje się zgody na nowe bloki i przyzwala na betonowanie miasta. Ale brakuje energii na zadbanie o plany miejscowe wtedy, kiedy to jeszcze ma sens, czyli przed powstaniem osiedli. A także zapewnienie nowym mieszkańcom podstawowych rzeczy takich jak np. chodnik.
I w wielu miejscach jest dziś tak, że żeby chodzić – szczególnie z dzieckiem – trzeba mieć sporo odwagi. Widać to na przykład na ulicy Stelmachów, która na remont czeka od bardzo wielu lat. Ciągle mnożą się bowiem trudności.
Choć nie powinny, bo tysiące ludzi, którzy się tam wprowadzili to przecież tysiące nowych podatników i dodatkowe wpływy do budżetu miasta.
Które mogłyby iść na chodniki w miejscach takie jak to:
A zamiast tego idą na przykład na supermotorówki. Albo na zatrudnianie radnych od innowacji.
Chodników brakuje zresztą nie tylko na obrzeżach, ale nawet w centrum miasta. Tak jak w okolicach Wrocławskiej, trzy kilometry od Plant, gdzie zbudowano gigantyczne osiedla, do których chodzi się… jezdnią. Z każdej strony.
Akurat tak się złożyło, że o chodniku zapomniano, bo kto pamiętałby o nim, pozwalając w XXI wieku zbudować osiedle na kilka tysięcy osób? I nie ma go od kilku już lat, co nie obchodziło nikogo poza ludźmi, którzy chodzą.
Lub chcą chodzić. Tyle dobrze, że dzięki latom (sic!) walki wkrótce uda się go zrobić choć z jednej strony.
Dramat z chodnikami – kiedy chodzi o tę stronę miasta – jest też na przykład na Hamerni.
Ściema goni ściemę
Jakoś specjalnie nie widać przy tym, żeby – w związku z rosnącą liczbą mieszkańców – szybko przybywało linii autobusowych. Na wspomnianej Wrocławskiej od lat można wsiąść do jednej 130-tki, która w szczycie bardziej stoi niż jedzie. A mieszkający tam ludzie i tak mają szczęście, bo w okolicy jest stacja kolejowa. Inni nie mają tyle szczęścia, bo mimo wzrostu liczby mieszkańców nie zadbano też o sprawny rozwój szybkiej kolei miejskiej. Choć pierwsze głośne pomysły wykorzystania istniejących w mieście torów pojawiły się około 10 lat temu. Jeszcze zanim “rozwój miasta” przez dogęszczanie i rozlewanie, spowodował gigantyczne korki na krakowskich ulicach.
A dlaczego tego nie zrobiono?
Głównie dlatego, że uwagę skupiano na analizach możliwości budowy metra, o którym i tak od lat wiadomo, że nie powstanie co najmniej dopóki Krakowem rządzi obecna ekipa. I robiąc to zaniedbywano jednocześnie inne możliwości.
Gdyby ułamek energii poświęconej na zamawianie ekspertyz metra, przekierować na forsowanie kolejki, już dawno byśmy nią jeździli po całym mieście.
Nie zrobiono tego jednak i jest to jeden z ważniejszych powodów tego, że Kraków stoi w korkach.
A co bardziej zabawne – już widać, że uruchomienie pociągów, kiedy w końcu do niego dojdzie, będzie ogłaszane jako sukces. Choć przy przecinaniu wstęgi należałoby raczej przepraszać za te wszystkie godziny, które krakowianie przez lata stracili, bo urząd zapewniając deweloperom możliwość betonowania miasta, “zapomniał”, że tysiące nowych mieszkańców będą potrzebować infrastruktury: chodników, autobusów, tramwajów i pociągów.
Czytaj także: Łukasz Franek: Korki to wina nas wszystkich, mieszkańców miasta
Brakuje też parkingów Park and Ride, bo spółka powołana do ich budowy sobie z tym nie poradziła, ale za to zapewniła całkiem niezłe zatrudnienie np. dla prezydenckiego radnego. Nie ma roweru miejskiego, bo “dobry” – jak sami deklarują – pomysł urzędników na stworzenie ich systemu, przyniósł owoce w postaci autolikwidacji.
Do transportu publicznego postanowiono zachęcać podnosząc ceny biletów. W aglomeracji nawet ceny miesięcznych windując na dość absurdalny poziom.
Jeżeli wierzyć w dane z raportu o stanie gminy, to także ścieżek rowerowych – mimo że robi się je z pomocą puszki farby – w 2020 roku przybywało wolniej niż zakładano. Choć akurat tutaj dzieje się chyba najwięcej.
A dlaczego o tym nie rozmawiamy? Ponieważ zadbano o temat, który wywołuje kłótnie i dyskusję zdominowała jedna ścieżka rowerowa w centrum – na Grzegórzeckiej. Ta budzi kontrowersje. Jedni są za. Inni przeciw.
Ale jedną rzecz można o niej powiedzieć na pewno. Nie stanowi lekarstwa na co najmniej 20 lat zaniedbań.
Za to doskonale odwraca od nich uwagę.
Mistrzostwa w dziel i rządź
Ponieważ – co najciekawsze – to działa. Krakusi kłócą się o kwiatki do kożucha, które służą głównie pudrowaniu trupa i odwracaniu uwagi od wieloletnich zaniedbań. Zapominając przez to, że kożuch od wielu lat jest trupem i potrzebuje nie pudrowania, ale reanimacji. A na tę chyba nie widać pomysłu, skoro mieszkańców obarcza się winą za to, że nie chodzą po chodnikach, których nie ma i nie jeżdżą autobusami, których nie ma, ale kiedyś w przyszłości może będą.
Też chciałbym, by w Krakowie było mniej aut. Zgadzam się z dyr. Frankiem, kiedy mówi, iż gołym okiem widać, że tych już jest za dużo i nie ma szans, by nowe się zmieściły. (Choć nie rozumiem, dlaczego skoro od lat wiadomo, że się nie zmieszczą, zabudowuje się ostatnie wolne skrawki miasta.) Ale dostrzegam, że nie wystarczy zacząć instruować i pouczać ludzi, że są źli i wygodni, ponieważ jeżdżą samochodami, żeby przestali to robić. Tak jak nie wystarczy parę puszek farby, by zastąpić sprawną komunikację publiczną. I widzę na przykład, że większość tego, co dzieje się w centrum – z którego krakusi się już na ogół wynieśli – to pudrowanie trupa, które odwraca uwagę od sedna problemów.
A trup nie podniesie się tylko dlatego, że ktoś zrobi mu ładne zdjęcie i w aplikacji napisze, że ten jest żywy.
Takie gadanie, całkowicie nieznośny dydaktyzm i pouczanie, w którym (oprócz obrażania ludzi) celuje m. in. żyjąca w internecie część rowerowego aktywu, mogą najwyżej pogorszyć sprawę i podgrzać konflikty. Są bowiem oczywiście tacy, którzy mogliby się na MPK przesiąść, a nie robią tego jedynie z wygody.
Ale są też tacy, którzy w Krakowie mają prawo bać się nawet spaceru na przystanek.
Mają prawo, bo w XXI wieku duże europejskie miasto nie potrafi zapewnić… chodników (sic!). Ale także Park and Ride’ów, w wielu miejscach przewidywalnych autobusów oraz tego, żeby komunikacją publiczną podróżowało się co najmniej równie szybko jak prywatnym samochodem. To na wielu trasach w mieście wciąż jest mrzonką.
Chcecie, żeby po Krakowie jeździło się lepiej?
To zmuście ekipę Majchrowskiego – a przede wszystkim jej szefa, bo wyzwań jest tyle, że tylko on trzyma w rękach wszystkie sznurki – by zamiast prawić pijarowe banialuki i udawać, że Kraków to taki prawie drugi Amsterdam, ogarnęła podstawy. Podstawy, czyli brak chodników, ofertę komunikacji publicznej, parkingi i transport dla aglomeracji, ceny biletów, rower miejski i – choć na to może być już zbyt późno – planowanie przestrzenne.
Dziś spora część z tego leży i kwiczy. Tak bardzo, że żadne pudrowanie rzeczywistości nie pomoże.
I za kolejne dwa i pół roku te same ulice będą musiały pomieścić kolejne 60 tys. nowych samochodów.
Czemu – oczywiście – będzie towarzyszyło ogłaszanie sukcesów w walce z tzw. “samochodozą”.
Wiadomo bowiem, że urząd robi, co może, a źli krakowianie to… wilki, które wbijają mu szpilki.
A także nie jeżdżą autobusami, które kiedyś w przyszłości może będą.
Czytaj także: Na korki ekipa Majchrowskiego pracowała 20 lat
–3 komentarze–
[…] Ale sprawdziłem też, jak sprawy się mają i widzę, że nie za bardzo urzędnikom idzie walka z tzw. samochodozą. O ile bowiem wypowiedziano jej wojnę i ta się toczy, przybierając niekiedy dość dziwne formy, to wygląda na to, że urząd ją raczej przegrywa. Gdyby wygrywał to aut by w mieście ubywało, a szybko ich przybywa. […]
[…] Pierwszy raz zapytaliśmy o to w połowie ubiegłego roku. Wtedy okazało się, że w zaledwie 2,5 roku (od końca 2018 do czerwca 2021) w Krakowie przybyło prawie 60 tys. zarejestrow…. […]
[…] Na co wskazywaliśmy m. in. w tym tekście: W 2,5 roku w Krakowie przybyło prawie 60 tysięcy samochodów […]