W sercu Nowej Huty powstają instrumenty, których dźwięk można usłyszeć na całym świecie
– Tworzenie instrumentu jest niezwykle intrygujące, a najbardziej ekscytujący jest moment, gdy instrument jest już gotowy, dopracowany i można usłyszeć jego dźwięk. Dlatego warto tą pracę wykonywać – tak Pan Marek Mieckowski lutnik z Nowej Huty opowiada o swojej pasji do zawodu.
Jak to się stało, że został Pan lutnikiem?
Marek Mieckowski: Działam w Krakowie jako lutnik od 2002 roku, gdy zostałem Członkiem Związku Polskich Artystów Lutników.
Wcześniej zajmowałem się tą działalnością, ale w ramach pracy bardziej ,,chałupniczej”, a cała miłość do lutnictwa zaczęła się już w młodym wieku. Tata i dziadek rzeźbili w drewnie i metalu odkąd pamiętam, więc zapewne ta cząstka w jakiś sposób do mnie przeniknęła.
Jednym z ważnych wspomnień z tamtych czasów, a więc końca lat 60., było zrobienie gitary elektrycznej. Pomagał mi przy tym tata. Były to czasy, gdy ciężko było zdobyć czy nawet kupić wiele potrzebnych rzeczy. Dzięki przyjacielowi rodziców z Nowego Sącza, który pracował w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego, miałem możliwość zrobienia takiej gitary. Były to czasy, w których brakowało w zasadzie wszystkiego. Zdobycie chociażby progów do gitary graniczyło z cudem. Jednak we wspomnianych zakładach pracowali niezwykli ludzie o wyjątkowych umiejętnościach i udało nam się załatwić kilka elementów. W tym wspomniane progi. Złożyliśmy gitarę z prymitywną elektroniką . Na tej gitarze grałem w szkolnym zespole. To był moment, gdzie połączyłem po raz pierwszy pracę lutniczą z miłością do muzyki.
Ale nie tylko na gitarze Pan gra?
Gram na wielu instrumentach. Na kontrabasie zawodowo, czynnie na fortepianie. I oczywiście jest też gitara. Wspomnę tylko, że wykorzystuję swoje umiejętności do pisania i nagrywania muzyki w małym domowym studio. Jest to moja kolejna wielka pasja.
Na poważnie zacząłem interesować się lutnictwem w latach 1992-1993. Sytuacja w Orkiestrze PR stawała się coraz bardziej niepewna, a ja postanowiłem rozwijać swoje zainteresowania tak, aby z czasem zająć się lutnictwem na „poważnie”. Zacząłem jeździć do szkoły lutniczej w Zakopanem, aby poszerzyć swoją wiedzę teoretyczna oraz praktyczną. Wcześniej sam naprawiałem swój kontrabas, no i z czasem zaczęło się to przeradzać w jeszcze większe zainteresowanie. Pracowałem już wówczas w szkole muzycznej w Nowej Hucie, gdzie uczyłem gry na kontrabasie i jednocześnie grałem w Orkiestrze Polskiego Radia.
I tak jeździłem kilka lat do Zakopanego do szkoły lutniczej im. Antoniego Kenara w cyklach weekendowych, bo tylko na to czas pozwalał. Szkoła była bardzo specyficzna i też bardzo miło ją wspominam.
To środowisko, które trzyma się razem?
Z tym bywa różnie i tak jak w każdym zawodzie zawsze jest konkurencja. Lutnicy to są bardzo ciekawi ludzie z różnym spojrzeniem na swoją prace. Związek Polskich Artystów Lutników, czyli ZPAL, często organizuje spotkania. Odbywają się liczne sympozja, wykłady i konferencje. Na sympozjach można spotkać wybitnych lutników z całego świata. Na przykład ze Stanów Zjednoczonych, Włoch, Francji, Kanady i innych krajów, którzy chyba chętniej niż u siebie zdradzają sekrety zawodowe. Można się z nimi wymienić uwagami, spostrzeżeniami. Jest to bardzo cenne. Można przez to nabrać pewnego dystansu do tego co i jak się robi. Dla pracy twórczej, a do takiej jest zaliczane lutnictwo, ma to duże znaczenie. Staram się w miarę wolnego czasu uczestniczyć w tych spotkaniach.
Miał Pan ukończoną szkołę, pomysł na siebie i co dalej?
Podczas weekendów w szkole w Zakopanem poznałem świetnego lutnika z Krakowa Stanisława Króla, który zaproponował mi korzystanie ze swojej pracowni tutaj na miejscu w Krakowie. Zgodziłem się od razu, bo dzięki temu oszczędzałem czas i pieniądze na podróże. I tak przez kolejne kilka dobrych lat uczyłem się u niego w pracowni na Wielopolu. Jest to niezwykły człowiek, który zdradził mi mnóstwo tajemnic i trików jakich używa się w lutnictwie. Mogę powiedzieć, że praktycznie wszystkiego nauczyłem się dzięki niemu.
Skoro już działałem w tej branży, to postanowiłem zostać Członkiem Związku Lutników Polskich, ale to nie było takie proste. Kryteria uzyskania takiego tytułu są bardzo wymagające a przede wszystkim bardzo pracochłonne. Na pierwszą komisję należało oddać sześć instrumentów przez siebie wykonanych, a na drugą już mniej, bo tylko dwa. Udało się i otrzymałem od Ministra Kultury statut artysty twórcy i zostałem Członkiem Artystów Polskich. Nadmienię tylko, że egzaminy kwalifikacyjne odbywały się w Warszawie w siedzibie ZPAL.
A Teraz ma Pan własną pracownię.
Tak, ale przez wiele lat nie miałem.
Moja pierwsza własna pracownia mieściła się w mieszkaniu w Nowej Hucie, ale na dłuższą metą to był koszmar. Budowanie, szlifowanie i przygotowanie instrumentu do lakierowania jest pracą z drewnem, więc wióry i pył były wszędzie. Kolejna sprawa to ludzie, klienci, którzy przychodzili do domu oglądać lub odbierać instrument po korekcie. Było to niezwykle uciążliwe i czasem nawet krepujące. Zdarzało się, że na kilka dni wyjeżdżałem do rodziców do domu w Nowym Sączu, gdzie miałem dużo miejsca i bardzo dobre warunki do pracy. Tam też z reguły przygotowywałem instrumenty do lakierowania. Przy tej czynności jest mnóstwo pyłu i tam mogłem to robić.
Kiedyś funkcjonowała komisja przy Prezydencie Miasta, która udostępniała różne pracownie artystom twórcom, ale później chyba ją całkowicie zlikwidowano.
Zostają przetargi ZBK, gdzie stawki są wyjątkowo wysokie, a stan lokali zostawia dużo do życzenia. No ale mi się udało i już od pięciu lat jestem na osiedlu Centrum B 9 w Nowej Hucie. Mam swoją przestrzeń, mogę trochę nabrudzić, a jak nie ma czasu posprzątać, to po prostu zamykam drzwi, a porządki kończę następnego dnia.
Jak wygląda proces tworzenia instrumentu?
Podstawa to oczywiście materiał, czyli drewno. Ja mam odłożone swoje, które u mnie leżakuje przeszło 30 lat. Jest to sprawdzony i pewny materiał, taki w którym możliwość wystąpienia niespodzianek (np. pęknięć) jest znikoma. Pracuję w świerku i jaworze. Wszystko robi się ręcznie, kliny, boczki, rzeźbi się płytę dolną i górną, a także głowę instrumentu, czyli tak zwanego ślimaka. Jest to proces bardzo powolny. Średnio skrzypce bez malowania buduję około cztery do pięciu miesięcy. Samo malowanie to dodatkowo około dwa miesiące. Na przykład przy malowaniu codziennie dodaję tylko jedną warstwę lakieru, którą się szlifuje, więc ogólnie proces jest długofalowy.
Ale chyba też przyjemny?
Proces z pewnością jest przyjemny, ale budowanie instrumentu to nie tylko przyjemność. To również praca, w której trzeba w pewnych momentach wykorzystać siłę fizyczną i może być ona męcząca. Ale muszę przyznać, że ja w pracowni się uspokajam i wyciszam. Wpadam w inny wymiar i w inny świat. Jest to dla mnie rodzaj relaksu i odprężenia. Tworzenie instrumentu, jak wspomniałem na początku, jest procesem niezwykle ciekawym, a apogeum tej pracy to usłyszenie dźwięk tego instrumentu po raz pierwszy po jego złożeniu. Dlatego ta praca fascynuje i dlatego tak bardzo ją cenię.
Prócz skrzypiec jakie instrumenty pan jeszcze tworzy albo naprawia?
Naprawiam praktycznie wszystkie instrumenty smyczkowe prócz gitar, bo tutaj potrzebne jest inne oprzyrządowanie. Buduję również altówki, wiolonczele.
Mam taka zasadę, że jak zacznę budować jakiś instrument to całkowicie się mu oddaję, więc staram się nie łączyć pracy nad kilkoma na raz. Jak coś zacznę to nie zostawiam, muszę to skończyć.
Inna sprawa to korekty, gdzie trzeba umiejętnie przestawiać się na naprawę np. kontrabasu a potem skrzypiec, zwłaszcza małych. Niezbędna jest zmiana sposobu patrzenia na instrument jak również sposób odbioru dźwięku, który jest dla każdego instrumentu odmienny. Wymaga to już pewnego doświadczenia.
Czy jakiś instrument bądź jego historia utkwiła panu szczególnie w pamięci?
Takich sytuacji jest wiele, ale może podam dwie skrajne. Miałem możliwość oglądania i trzymania jednego z instrumentów Stradivariusa. Niezwykłe przeżycie i doznanie, nie tylko dźwiękowe. Drugi przykład to taki, kiedy przyszedł do mnie klient w towarzystwie dwóch ochroniarzy ze skrzypcami. Twierdził z głębokim przekonaniem, że ma niezwykłe oryginalne dzieło Stradivariusa – jego skrzypce. Po moim wstępnym oglądzie okazało się, że jest to model Stradivariusa, ale wykonany w Czechosłowacji. Klient był niezwykle zawiedziony. Wiem, że sprawdzał to jeszcze u kilku kolegów lutników, ale niestety nikt nie był w stanie go pocieszyć.
Gdzie można usłyszeć instrumenty, które wyszły spod pana ręki?
Moje instrumenty są w wielu miejscach. Kilka jest w USA, kilka w Niemczech, we Wrocławiu, Poznaniu, Krakowie. Część z nich jest wykorzystywana przez muzyków zawodowych, część przez studentów i uczniów.
Czy jest zainteresowanie lutnictwem w młodym pokoleniu?
Trudno to jednoznacznie określić. W chwili obecnej są dwa ośrodki kształcenia młodych lutników: Zakopane oraz Poznań. W Poznaniu działa sekcja lutnictwa przy Liceum Muzycznym, sekcja lutnictwa przy Ogólnokształcącej Szkole Muzycznej i jest jeszcze wydział lutnictwa na Akademii Muzycznej. Jest tam grupa młodych adeptów lutnictwa. W tym, co ciekawe, dość spora grupa dziewczyn. Z drugiej strony żyjemy w innych czasach i podejście ludzi do codzienności, do pracy się zmienia i to w naszym wypadku niestety na niekorzyść. Postęp techniczny idzie bardzo szybko do przodu. Nowe maszyny, urządzenia z pewnością ułatwiają bardzo pracę, ale czy aby na pewno chodzi o to, aby budować instrumenty prawie mechanicznie? Jest to pytanie trochę retoryczne. Napływ tanich instrumentów „niby lutniczych” z krajów dalekiego wschodu też nie ułatwia nam życia i dlatego młodzi ludzie szukają swojego szczęścia w innych branżach. Nie ma co ukrywać, że nie każdemu starcza zapału, cierpliwości, wytrwałości, aby wykonywać ten piękny, ale również trudny pod względem fizycznym jak i marketingowym zawód.
Co Pan najbardziej lubi w swojej pracy?
W zasadzie wszystko, nie narzekam.
Zobacz zdjęcia z pracowni lutniczej pana Marka:
***
Czytaj także: