Mamy jaja! Raport z “Kurzego Wzgórza!
Kto jak kto, ale kury kurzych móżdżków z pewnością nie mają. Bliżej im do Mensy niż psom, kotom czy niemowlakom. I nie piszę tego z grzeczności, przez wzgląd na dziesięć dni spędzonych na fermie “Kurze Wzgórze” w Zwierniku, na granicy Małopolski i Podkarpacia. Tym bardziej że wizytując kurniki byłem regularnie dziobany.
Obeszło się jednak bez obrażeń, dlatego – mimo wszystko – stać mnie na bezstronność. Pozwolę sobie więc przytoczyć kilka faktów, stawiających kurzy mózg w korzystnym świetle.
Fakt pierwszy: pisklaki radzą sobie z dodawaniem i odejmowaniem na zbiorach pięcioelementowych, podczas gdy „nasze” noworodki odpuszczają zwykle przy liczbie trzy.
Fakt drugi: kury rozumieją związki przyczynowo-skutkowe i wiedzą, że przedmioty istnieją, nawet jeśli znajdują się poza zasięgiem wzroku.
Fakt trzeci: kury tworzą skomplikowane hierarchie społeczne i potrafią rozpoznawać rangi oraz twarze nawet do stu swoich koleżanek i kolegów (przełożonych i podwładnych?).
Fakt czwarty: kury są zdolne do samokontroli. Potrafią na przykład powstrzymać się od konsumpcji, jeśli wiedzą, że cierpliwością zapewnią sobie większą porcję.
Powyższe ciekawostki to wnioski z eksperymentów przeprowadzonych w ostatnich latach przez naukowców m.in. z australijskiego Macquarie University i brytyjskiej jednostki badawczej Silsoe Research Institute. Wspominam o nich nie dlatego, że zwiastują przewrót kopernikański w dziedzinie kognitywistyki, ale by unaocznić, z kim miałem do czynienia przez półtora tygodnia. Muszę jednak zaznaczyć, że kury – mimo ich imponującej inteligencji – nie trafiłyby na „Kurze”, gdyby nie
Darek i Justyna.
Albo Justyna i Darek. No bo gdyby nie Justyna, Darek mieszkałby w Warszawie, dokąd trafił z Żyrardowa, dokąd trafił z Krakowa, dokąd trafił z Nairobi (tego w Kenii), dokąd trafił z Wrocławia, dokąd trafił z Krotoszyna. Cygańska natura – jak zdiagnozował tę przypadłość lokomocyjną jeden z jego znajomych. – Faktycznie, parę razy zmieniałem adres, zanim tu zakotwiczyłem – przyznaje. A wieś majaczyła w jego planach od dawna. Przez chwilę chciał co prawda podbijać stolicę, myślał też o przeprowadzce do Afryki, ale… No, ale Justyna. – Wyprostowałam mu ścieżki – zapewnia. Sama pochodzi ze Śląska, ale po drodze do Zwiernika zahaczyła o Kraków. Tam poznała Darka, który wówczas prowadził firmę na Salwatorze. Do jego biura trafiła przez ogłoszenie o pracy na stanowisku redaktora. Bo Darek, choć zajmował się przede wszystkim dostarczaniem internetu do okolicznych mieszkań, dla urozmaicenia działalności postanowił również wydawać czasopismo lokalne. A że Justyna sporo czyta, jest wymowna i potrafi sprawnie składać zdania – zatrudnienie dostała bez problemu.
Dziś na tego typu zajęcia ma niewiele czasu. Większość dnia schodzi jej na zajmowanie się półtorarocznym Jurkiem, gotowanie, sprzątanie i pielęgnację ogródka. Przydomowy warzywaniak to nie tyle hobby, ile konieczność. – Ilość chemii w żywności sklepowej jest przerażająca, szczególnie dla matki małego dziecka. Trudno od tego uciec, ale przynajmniej się staramy. Darek dostarcza zdrowych jajek, ja hoduję rzodkiewkę, marchewkę, sałatę, buraki… Nie jesteśmy samowystarczalni, ale zawsze możemy wymienić nadwyżki jajkowe na przykład na twaróg, który powstaje dwa domy dalej – mówi gospodyni „Kurzego”.
Na nadmiar czasu nie narzeka również Darek, który poza doglądaniem kur zajmuje się pracą w pełnym – choć rozproszonym – wymiarze godzin. – Udało mi się przenieść obowiązki na wieś. W Warszawie i tak w dużym stopniu pracowałem zdalnie, a na wyjazdy służbowe mogę wyruszać i ze Zwiernika – wyjaśnia. Jako konsultant w giełdzie domen faktycznie może wykonywać obowiązki praktycznie z dowolnego miejsca na świecie: wystarczy laptop, internet i telefon. I mimo że obsługuje kluczowych klientów firmy, nie musi przed nimi występować pod krawatem. Scenę, w której podczas rozmowy telefonicznej z inwestorem Darek wygania z biura zbłąkaną kurę, grożąc jej gumofilcem, zapamiętam jako jeden z najweselszych obrazów tego lata. Jak widać, na „Kurzym” ekologia łączy się z technologią.
Do tego połączenia mogło dojść, ponieważ chwilowo, ze względów zawodowych, rozłączyły się drogi Justyny i Darka. Ale prawdziwa miłość zniesie każdą odległość – i tak było w tym przypadku: miłość zniosła odległość, a na jej miejsce zaplanowała wspólne
gospodarstwo.
Pierwsze było jak z Reymonta. Albo raczej Redlińskiego. Nazwali je „Machotówka” – od nazwiska ówczesnego właściciela, Józefa Machoty. Drewniana chałupa z przełomu wieków minionych, kryta strzechą, koślawa i dziurawa. Ale piękna. W środku – piec gliniany z zapieckiem, susznia do suszenia owoców, żarna do mielenia ziarna. Całość wykonana bez użycia gwoździ, w stylu ponoć pamiętającym XVI w. Na zewnątrz – atlas ziół, z którego rozpoznaję tylko pokrzywy. – Piękna, powiedziałam, ale nie kupujemy – wspomina Justyna. – Piękna, powiedziałem, kupujemy – wspomina Darek. Był rok 2011. Dziś Justyna cieszy się ze wspólnej decyzji podjętej w modelu patriarchalnym. – No bo ja się bałam, że się będę bać. Wtedy myślałam, że to odludzie, a dziś myślę, że to żadne odludzie – naświetla zakamarki swojej duszy. Co do jednego byli zgodni całkowicie: nie od rzeczy byłby remont. Justyna wróciła na Śląsk, a Darek wrócił do Warszawy – spakować się i wrócić na wieś. Los mu sprzyjał. Przede wszystkim okazało się, że w Zwierniku nieruchomości są tańsze niż w stolicy. Było to o tyle istotne, że… – …na czas remontu musiałem coś wynająć. Trafił mi się mały domek z zabudową gospodarczą, gdzie mogłem tymczasowo poupychać bambetle. Trochę się porozglądałem i zacząłem myśleć: pola są, infrastruktura też niczego sobie, Unia wciąż przyznaje dotacje… Okoliczności sprzyjały przedsiębiorczości – opowiada. Że sprzyjały – widać gołym okiem. Obecnie w małym domku mieści się biuro połączone z wylęgarnią (mówiąc mniej efektownie: stoi tam inkubator, w którym wygrzewają się jajka lęgowe) oraz pokój gościnny, w którym rezydowała delegacja „Krowoderskiej”. Z okolicznych pól Darek uszczknął kilka hektarów – część na własność, część w ramach dzierżawy – i obsiał je owsem oraz pszenicą, by mieć czym karmić inwentarz. A zabudowa gospodarcza została zaadaptowana na kurniki.
Tymczasem do Zwiernika przybyła Justyna z Jurkiem. Trzeba było zamieszkać we trójkę. Przebudowa „Machotówki” została zawieszona z przyczyn finansowych, a standard i metraż domku zajmowanego dotychczas przez Darka nie sprzyjał życiu rodzinnemu. Gospodarz ponownie więc rozejrzał się po okolicy, aż wpadł mu w oko wolny dom – rzut beretem od kurników. W odróżnieniu od „Machotówki” nie wymagał restauracji, a jedynie szybkiego remontu. Dzięki temu dziś życie rodzinne na „Kurzym” toczy się w przyzwoitych warunkach, a Darek w spokoju może obsługiwać klientów i
kury.
Te na „Kurzym” występują w dwóch odmianach. – Mamy zielononóżki i karmazyny. W sumie około trzystu sztuk – mówi Darek. Więcej jest zielononóżek. To rasa z długą tradycją. Od kilku lat przeżywa w Polsce prawdziwy renesans. – Ludzie przejedli się chemią i odkrywają zdrową żywność. Warzywa bez oprysków, mięso bez hormonów, jajka z wolnego wybiegu. A zielononóżka jest nierozłącznie związana z wolnym wybiegiem, bo nie wytrzymuje hodowli w innych warunkach – wyjaśnia. Fakt, że zielnononóżki nie nadają się do chowu klatkowego i potrzebują do życia swobodnej przestrzeni, jest poniekąd gwarancją jakości ich mięsa, a przede wszystkim jaj. – Do niedawna mało kto zdawał sobie sprawę z tego, że jajka mogą różnić się pod względem smaku. A przecież „trójka” od kury zestresowanej, naszprycowanej antybiotykami i hormonami, ma się nijak do jaja ptaka biegającego na świeżym powietrzu. Ja to już chyba mam jakąś nadwrażliwość, bo nawet drobne zmiany w paszy przekładają mi się na różnicę w smaku – śmieje się Darek. A na „Kurzym” pasza jest wzrocowa. Poza szeroką gamą traw i robaczkami, dostępnymi na wybiegach, kury karmione są ziarnem i gotowanymi ziemniakami. Ostatnio Darek zrezygnował z owsa, bo „zapycha” i z nasion serwuje jedynie pszenicę oraz kukurydzę.
Karmazyny, choć korzystają z tego samego menu, co zielononóżki, to zwyczaje żywieniowe mają nieco inne. – Karmazyny futrują, co widzą, a zielononóżki są trochę bardziej wybredne. Jak ziemniak skwaśnieje, to nie zjedzą, lubią też szukać pokarmu w plenerze. To poniekąd ich przewaga nad pozostałymi rasami kur. Przez to, że trochę wybrzydzają, jest mniejsze prawdopodobieństwo, że się czymś przytrują. No i jakość ich jajek jest trochę wyższa – tłumaczy gospodarz.
Choć drób na „Kurzym” głodny nie chodzi, to jednak lubi urozmaicać swój jadłospis. W poszkiwaniu mikroelementów i witamin co lotniejsze kury potrafią przefrunąć nad ogrodzeniem. Ale opracowały też inny sposób wydostawania się na wolność. Sprawa się rypła, gdy przechodząc pod płotem zwróciłem uwagę na grupkę zielononóżek stłoczonych w narożniku. Okazało się, że kury robią podkopy i przeciskają się pod siatką, by móc buszować po kartoflisku sąsiada. Oto kurza inteligencja w działaniu!
– Ludzie często nie doceniają kur, a to ptaki nie tylko inteligentne, ale i z charakterem. Jedne dumne i zadziorne, inne znowu przymilne. Czasem tak sobie przystaję przy ogrodzeniu i obserwuję, co w kurniku piszczy. I wygląda mi na to, że tam rozgrywają się barwne i dramatyczne historie – spekuluje Darek.
Wgląd w kurze obyczaje miała również delegacja „Krowoderskiej”, która, dzięki kompleksowemu przeszkoleniu, poznała od podszewki, jak działa kurza
ferma.
Instruktaż podyktowany był koniecznością zastąpienia w gospodarskich obowiązkach Darka podczas jego kilkudniowej nieobecności. Teraz, by nauka procentowała w najlepsze, a inwentarz rozmnażał się jak gwiazdy na niebie, również Państwu proponujemy krótki kurs kurzej zootechniki. Drobiowe know-how najlepiej przyswoić sobie, zapoznając się z dziennym porządkiem zajęć na „Kurzym Wzgórzu”. A zatem…
Na początku jest pobudka. Dochodzi do niej między czwartą a piątą rano, jednak miastowym przysługuje taryfa ulgowa, więc wstają o szóstej. To znacznie później niż kury, które działają na fotokomórkę i są uruchamiane przez pierwsze promienie świetlne. O szóstej w kurknikach toczy się już regularne życie towarzyskie, a głównym tematem rozmów jest opóźniające się śniadanie. Śniadanie zakłada właśnie gumiaki, które lepiej niż klapki sprawdzają się w kontakcie z żyzną ściółką otaczającą grzędy. Następnie śniadanie po drodze do stodoły dochodzi również do siebie i odzyskuje poczucie własnej (ludzkiej) tożsamości. Dzięki temu może kontynuować narrację w formie pierwszoosobowej. W stodole kieruję więc swoje kroki ku workom wypełnionym zagadkowymi nasionami. Rozpoznaję pszenicę, która służy kurom za przekąskę. Główny posiłek, złożony z ziemniaków i kukurydzy, wymaga odpowiedniego przyrządzenia, ale to zadanie na razie mnie przerasta. Dlatego zaopatrzony jedynie w wiaderko suchego ziarna udaję się do największego z kurników, po którym hasają zielononóżki. Zanim dostarczę im kalorii, rozrzedzam atmosferę w pomieszczeniu, wypuszczając zwierzynę na wybieg. Po uzupełnieniu ziarna w karmnikach pora na wymianę wody. Wylewam z poideł resztki zabarwionego lekkim brązem płynu do zagłębienia w klepisku – kury chętnie wkładają dzioby w takie zaimprowizowane kałuże, nawet jeśli woda jest dla nich dostępna w nowoczesnych plastikach. Następnie idę przemyć i napełnić naczynia. Te czynności powtarzam w dwóch kolejnych kurnikach. Jeden z nich mieści mniejsze stadko młodych zielononóżek, a drugi – nieco więszą gromadę karmazynów. Zielononóżki są nieufne. Gdy niosę im wonną strawę, rozbiegają się w popłochu i nieśmiało filują w oczekiwaniu, aż obcy element zniknie z pola widzenia i będzie można podziobać w spokoju. Karmazyny, rasa bardziej udomowiona, skaczą po mnie i sobie nawzajem, byle tylko dorwać się do korytka. Rozpędzam natrętów, by rozprowadzić karmę po plastikowych rynienkach. Bez nerwów – świat ludzki zna podobne zachowania.
Te sceny rozgrywają się już w okolicach godziny dziewiątej. Poprzedziła je wizyta w narzędziowni, w której mieści się kurza kuchnia. Nie ma tam co prawda garnków indukcyjnych ani porcelany, ale jest piec do parowania ziemniaków na paszę. Przyrządzanie kartofli dla kur to dłuższa zabawa, którą trzeba rozłożyć na raty. Przede wszystkim należy dokładnie obrać bulwy z kłączy, by drób nie dostał rozwolnienia. Potem, po przepłukaniu, ziemniaki trafiają do parownika. Producent urządzenia nie pomyślał o grzałce, dlatego sprzęt zasilany jest drewnem opałowym, które – masz ci los! – samo się nie porąbie ani nie rozpali. Po dwóch godzinach dorzucania do ognia ziemniaki trzeba odcedzić i ostudzić. Dalej jest z górki. Trzy szpadle świeżej skrobi w mundurkach ugniatam z dwiema szuflami kukurydzy i ruszam do kurników oraz na wybiegi, by napełnić korytka – ale o tym już było. Taki obchód wykonuję rano i późnym popołudniem. Dodatkowo co kilka godzin uzupełniam wodę w poidłach i rzucam pszenicę na wybiegi. Ziemniaki paruje się co dwa lub trzy dni, żeby nie kwaśniały. Szczególnie łatwo o to podczas upałów.
Co dwa lub trzy dni trzeba też przerzucić ściółkę w kurniku i wymienić siano w gniazdach, gdzie kury składają jajka i – ech, natura! – niekiedy również załatwiają swoje potrzeby. Jajka zazwyczaj są jednak czyste. O ile zbiera się je regularnie. Gdy podczas jajobrania w gnieździe przebywa lokatorka, trzeba jej wsadzić dłoń pod kuperek. Warto to robić ostrożnie, bo można oberwać dziobem po ręce. Lepiej jednak nie odpuszczać, bo po kilku kurzych nasiadówkach w gnieździe może powstać niezły kogel mogel. Po każdym obchodzie – a w ciągu dnia jest ich dwa – kobiałka wypełnia się kilkudziesięcioma jajkami. Najładniejsze okazy trafiają do inkubatora, gdzie po 21 dniach dojrzewania w ciepełku dokonuje się cud narodzin.
Według rachuby Darka najbliższy cud nastąpi mniej więcej za tydzień, a tymczasem na „Kurzym” zbliża się koniec dnia pracy. Codzienną obsługę kur wieńczy zabawa w berka, w której odgrywam nieprzewidzianą zasadami rolę głupiego Jasia, biegając zygzakiem w tę i we w tę. Po zmierzchu większość stada bez problemu trafia z wybiegu do oświetlonego kurnika, problem jest natomiast z poszukiwaczkami przygód, które przedostały się za ogrodzenie. Kura, zwierzę inteligentne, nie daje się podejść łatwo jak pies nęcony kiełbasą. – Gonić nie ma sensu – uprzytamnia mi Darek. – Łatwiej wywinąć orła, niż złapać kurę. Dopiero, gdy się zapędzi w jakieś chaszcze i nie potrafi się wydostać, można ją chwycić za nogę i zanieść do kurnika – radzi. Przetestowałem ten sposób kilkakrotnie i potwierdzam: kura chwycona za nogę i niesiona głową w dół przechodzi ze stanu paniki w tryb czuwania. Na szczęście dezerterów zazwyczaj udaje się skoszarować, oświetlając im drogę do kurników.
Po spełnionym obowiązku również delegacja „Krowoderskiej” udaje się do swoich koszarów, czując sen skradający się po kościach. Zanim całkiem mu ulegnie, pokrzepia się wyciągiem z przydrożnej mięty o 40-procentowej zawartości przyjemności, by odzyskać siły przed kolejnym dniem pełnym wyzwań. A po powrocie na Ziemię Krowoderską spisać raport z „Kurzego Wzgórza”.
–0 Komentarz–