Wiatr nad Krakowem. Tadeusz Boy-Zelenski
Wiatr nad Krakowem.
A dawny „pański” Kraków patrzał na to wszystko, coraz bardziej odosobniony, i nie rozumiał nic. Dopiero młodsi hrabiowie — Morstin, Rostworowski — przejdą pod znak Wyspiańskiego. Kiedy młody Morstin po wystawieniu Legionu miał odczyt o tej sztuce, Tarnowski był bardzo z tego niezadowolony; aby go udobruchać, spiknięto go gdzieś w towarzystwie z Morstinem. Nie bardzo się to powiodło. „Czterdzieści lat uczę, co jest piękne, a co brzydkie, a te osły latają na Legion, burknął hrabia-profesor. — A cóż Ekscelencja powie o mnie, który miałem odczyt o Legionie? — podjął Morstin rękawicę (jeżeli to można nazwać rękawicą). — Kto osłów uczy, o tym nie powiem, kim jest”, odrzekł Tarnowski. Taka była rozmowa hrabiów, którą powtarzał mi Morstin, a która dowodzi, jak bardzo staremu hetmanowi ta dezercja zapadła w serce.
Bądź co bądź, fala młodości, która ogarnęła Kraków, dała się odczuć i w tym obozie, ale w dość zabawny sposób. Było to w początkach dyrekcji Pawlikowskiego; owo sławne przedstawienie Lysistraty, od którego długo trzęsło się miasto. W owym czasie wystawiono w Paryżu ten utwór Arystofanesa, przyprawiony bulwarowo przez Maurycego Donnay. Skusiło to dawnego dyrektora, jeszcze sercem bliskiego teatrowi, Koźmiana, który ujrzał w tym rolę dla wybornej, ale starzejącej się aktorki Hoffmanowej; sam przetłumaczył tę arystofanesowo-donejową Lizystratę i ofiarował się z inscenizacją. Już z prób zaczęły iść na Kraków wieści, że czegoś podobnie nieprzyzwoitego świat i korona polska nie widziały. Tecia Trapszówna, która miała grać Myrrynę, zalewała się rzewnymi łzami, że jej każą występować nago: „nago” wówczas, to znaczyło w cielistych trykotach po szyję, i w płaszczu, który miała rozchylić na jeden moment. Ale w istocie przedstawienie było bardzo nieprzyzwoite: podkreślono, z sarmacką jurnością, słowem i gestem, drażliwe momenty; wszystko razem trąciło pornografią. Jako poetycką wstawkę wszyto Narodziny Afrodyty Tetmajera, połączone z tekstem za pomocą operetkowego: „Opowiedz, jak to było? — Posłuchajcie”. I do tego bigosu, znakomity hellenista, prof. Kazimierz Morawski, któremu widać w owym czasie dopiekła perfidna srogość którejś z krakowskich dam, napisał prolog, na dzisiejsze pojęcia arcyniewinny, ale na ówczesne stańczykowskie maniery nieprawdopodobnie… wyuzdany! Mówił w tym prologu do publiczności, iż może ją dziwi,
że greckie panie i greckie panienki
rzecz nazywają właściwym imieniem,
może się serce wasze przy tym wzdryga;
wiecie jak cenną krzewiną jest figa,
i jak jest miło skryć się pod jej cieniem.
…Perykles czułby się w tym grodzie struty,
Próżno by szukał uroczej Aspazji,
W mieście gdzie więcej niż grzechów — pokuty,
I może rzecz tę biorąc nazbyt serio,
Aspazję zmieniłby w skromną Egerią…
(Oj, ta Aspazja! czuję tu perfumy pięknej pani Z…)
Po tej Lizystracie w mieście zawrzało. Liberały, widzącsposobność ugodzenia znienawidzonych stańczyków w najczulszy punkt: moralności, owej moralności, której stańczykom wciąż było za mało u drugich, rozdarli szaty z oburzeniem; satyryczne pismo „Diabeł” ogłaszało imienną listę szanownych osób, które były na Lizystracie. Ksiądz jakiś, nie zorientowany w wyższej polityce, wystąpił z ambony przeciw sztuce: Tarnowski wezwał księdza i zwymyślał go; nie księdzu sądzić biskupa, a wedle krakowskiej hierarchii stańczykowskiej, Koźmian i Morawski mieli rangę co najmniej biskupów.
Jedną jeszcze pamiętam zabawną historię o tym, jak pałac próbował uczepić się nowego życia. Było to już później, kiedy, dzięki agitacji Warchałowskiego, Kraków wstąpił w znak „Sztuki stosowanej”, a znowuż dzięki apostolstwu Witkiewicza zakopiańszczyzna wciskała się wszędzie. Jednego dnia, zjawia się w siedzibie Warchałowskiego słynna hrabina X. Chciałaby (powiada) ufundować konkurs; konkurs na ornat. — Bardzo pięknie, jakąż nagrodę przeznacza pani hrabina? — Jedną gwineę. (Zdumienie na twarzy Warchałowskiego). …Jedną gwineę; ja słyszałam, że zwykle na takich konkursach nagrodą jest jedna gwinea. Tylko jeden warunek: żeby nic nie było z portek. (Znów na twarzy Warchałowskiego odbiło się zdumienie). …No, z portek (tutaj gest palcem w powietrzu, z którego interlokutor zaczyna się domyślać, o co chodzi). — Pani hrabina myśli o parzenicy? — Vous appelez çaparzenica? Bo ja to nazywam portki”…
Dobra hrahina była przekonana, że „portki” to jest wyszywanie na spodniach góralskich!
Wiatr nad Krakowem.
–0 Komentarz–