Tak znikał żydowski Kraków. “Przed wojną w Krakowie mieszkało około 60 tysięcy Żydów”
– Przed wojną w Krakowie mieszkało około 60 tysięcy Żydów. Byli widoczni w obrazie miasta. Prowadzili niewielkie warsztaty rzemieślnicze i duże przedsiębiorstwa, stragany i eleganckie sklepy, popularne biblioteki, antykwariaty, modne kawiarnie i restauracje. Pracowali jako handlarze, kupcy, bankierzy, prawnicy, lekarze, naukowcy… Zasiadali we władzach Izby Przemysłowo-Handlowej, Rady Miasta, Uniwersytetu Jagiellońskiego. Podczas okupacji niemieckiej zamordowano jedną czwartą mojego miasta. – napisała Katarzyna Zimmerer w posłowiu książki “Kronika zamordowanego świata. Żydzi w Krakowie w czasie okupacji niemieckiej”. Książki, która – między innymi – opisuje to, jak żyło getto w Krakowie.
Fotografię wykorzystaną na okładce książki – można przeczytać na tylnej części jej okładki – zrobił kpt. Otto Kluge z 986 Batalionu Transportowo-Konwojowego, który stacjonował w Krakowie od czerwca do września 1942. Dziewczynka w jasnej sukience w kwiatki, uczesana w warkoczyki idzie w kierunku młodszej koleżanki. Przy pompie siedzi chłopiec w białej koszuli i spodniach na szelkach. Nad pompą nieczytelna tablica. Obok tablicy furmanka wyładowana pakunkami. W tle okazała brama z napisem literami hebrajskimi i Gwiazdą Dawida. Za bramą słup ogłoszeniowy, drzewa i prawie pusta ulica. Cisza i spokój.
A przecież w dniach od 1 do 8 czerwca 1942 z “żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej” w Krakowie deportowano około 5000 Żydów do komór gazowych obozu zagłady w Bełżcu. Czy niemiecki kapitan, fotografując dzieci, wiedział o tym? Czy bawiące się na Rynku Podgórskim dzieci zdawały sobie sprawę z tego, co działo się za bramą getta? Nie wiem.
Oto zapis tych dni.
Czerwiec 1942
1 czerwca,
w poniedziałek, o godzinie 7.00, osoby zatrudnione w placówkach znajdujących się poza murami „dzielnicy” poszły pod strażą werkschutzów jak co dzień do pracy. „Zaraz z rana, po wyjściu wszystkich grup […], przyjechała kolumna aut ciężarowych z uzbrojonymi żołnierzami. Wyglądali tak groźnie, jakby przybyli poskramiać dzikie bestie, a przecież tu są sami bezbronni ludzie” — pisała Stella Müller–Madej.
Plac Zgody został otoczony przez oddziały Sonderdienstu. Na placu tłum ludzi zabranych nocą z domów nadal czekał, nie wiedząc na co. Były to przeważnie osoby stare, nie brakowało jednak wśród nich młodych, a także dzieci. Siedzieli na ziemi, obok najpotrzebniejszych ich zdaniem rzeczy, spakowanych pospiesznie do walizek lub tobołków. Było bardzo gorąco. Niemcy zabronili podawania wody. Niektórzy mdleli z pragnienia.
W „dzielnicy” nadal prowadzono kontrolę dokumentów. Nadal wyciągano z domów i prowadzono na pl. Zgody tych, którzy nie mieli wymaganej pieczątki. „Jak cienie, jak mary z upiornych powieści ciągną powolnym krokiem, niosąc na swych barkach dobytek równie ciężki jak tragizm ich tułaczego przeznaczenia” — wspominał Tadeusz Pankiewicz.
Zgromadzono mniej więcej 2 tys. osób. Niemcy, niezadowoleni ze zbyt małej ich zdaniem liczby zatrzymanych, obarczyli winą za niedość skutecznie przeprowadzoną akcję przewodniczącego Judenratu Artura Rosenzweiga. Został wezwany na pl. Zgody. „Idzie powoli, bezkapelusza, z lekko rozwianym siwym włosem, starszy pan. Zatrzymuje się przed gestapowcami i esesmanami, lekko skłania głowę. Chwila ciszy, a potem padają z ust jednego esesmana straszne słowa: «Rosen zweig, z tą chwilą jesteś zwolniony ze swego stanowiska, akcja nie dała zadowalających rezultatów ani co do liczby, ani co do technicznego dostarczenia ludzi na plac. Ty jesteś temu winien!». Mówiąc to, uderza dr. Rosenzweiga w głowę. […] Dr Rosenzweig nie odpowiada ani słowem, lekko znów skłania głowę i odchodzi” — pisał Tadeusz Pankiewicz. Chwilę później Artur Rosenzweig został aresztowany razem z żoną, osiemnastoletnią córką i czternastoletnim synem. Podzielili los wysiedleńców.
Po południu ludziom zebranym na placu kazano ustawić się piątkami, a potem pod silną strażą poprowadzono ich w kierunku dworca w Płaszowie lub, jak mówią inne źródła, w Prokocimiu. Odjeżdżający otrzymali na drogę chleb, wypiekany przez całą noc na polecenie Rady Żydowskiej w piekarniach getta.
„Z trwogą spoglądaliśmy na ulicę. Otóż i oni: wuj Wolf i ciocia Adela, pomiędzy nimi dziesięcioletni Heniek, dźwigający na plecach torbę większą od niego. Machaliśmy rękoma w ich kierunku na znak pozdrowienia, otuchy, posyłaliśmy im całusy. Widzieli nas, ale pewnie bali się uczynić najmniejszy ruch. Tylko ich oczy błagały: «Na Boga! Uważajcie na nasze dzieci»” — wspominała Miriam Akavia.
Około 500 osób szukało schronienia w szpitalu przy ul. Józefińskiej 10. Jego dyrektor Julian Aleksandrowicz wspominał: „Gdy wszedłem na salę, ogarnęło mnie przerażenie. Jak i gdzie tych nieszczęśników ukryć?… […] Podzieliłem się z nimi szczerze moimi obawami. […] Szybko i samorzutnie utworzono organizację obserwatorów, którzy meldowali o zbliżającym się niebezpieczeństwie. W okamgnieniu rzekomo chorzy ukrywali się, gdzie tylko mogli. Przybierali nieraz bardzo niewygodne pozycje, które można w normalnych warunkach znieść przez krótki czas. Obecnie czas ten określał przedstawiciel «Herren volku», który z butnie rozstawionymi nogami, w czapie z trupią czaszką, stawał w drzwiach i pogardliwym spojrzeniem obrzucał te niższe — w jego pojęciu — istoty. W takiej chwili nie drgnęła nawet sterta bielizny w kącie pokoju, maskująca kilkunastu schowanych tam ludzi. Nie usłyszałeś oddechu astmatycznych starców ukrytych pod łóżkami. Gdy gestapowiec znikał i milkły odgłosy pejcza, którym uderzał o cholewy — sala przybierała zupełnie inny wygląd. Spod łóżek wyłaniały się wynędzniałe, blade, zsiniałe, spocone, na wpół omdlałe twarze, by za piętnaście minut na słowa: «Uwaga, idą!» — powtórzyć od nowa tę zabawę w chowanego”.
Ktoś doniósł, że w szpitalu ukrywają się ludzie. Na polecenie władz niemieckich Judenrat wspólnie z szefem OD Symche Spirą wydali rozporządzenie, zgodnie z którym następnego dnia o 6.00 w szpitalu mogło pozostać jedynie 30 chorych. Selekcję mieli przeprowadzić lekarze. „Zdecydowaliśmy wreszcie rzucić na ofiarę molochowi wszyst-
kich nieprzytomnych, w stanie preagonalnym i ewentualnie nieuleczalnie chorych. […] Brzydziliśmy się sobą, ale w końcu rozsądek wziął górę. Przecież w ten sposób pomożemy większej grupie ludzi” — pisał Aleksandrowicz. Postanowił przechytrzyć Niemców. Następnego dnia dołączył do ludzi przeznaczonych na wysiedlenie kilka kalek oraz nieprzytomnych chorych na noszach, mając nadzieję, że cała grupa zostanie uznana za pacjentów szpitala. Jego plan się powiódł. Niemcy byli przekonani, że wykonał powierzone mu zadanie. W szpitalu pozostało ukrytych 470 osób, którym udało się uratować życie.
W nocy z 1 na 2 czerwca odemani znów kontrolowali dokumenty, znów wyciągali z domów osoby bez odpowiednich pieczątek i prowadzili je na pl. Zgody.
2 czerwca
od wczesnych godzin rannych do getta przybywało coraz więcej niemieckich żołnierzy różnych formacji wojskowych oraz urzędników różnych resortów. „Nadjeżdżają coraz to nowe auta, coraz to inni gestapowcy pokazują się w getcie. Widzi się najrozmaitsze mundury, dystynkcje. […] Na plac Zgody wchodzą coraz to nowe grupy Żydów. Tłum powoli szczelnie się zbija i zapełnia wolną przestrzeń. Ludzie początkowo stoją, po jakimś czasie siadają na ziemi, na tobołkach. Słońce praży niemiłosiernie, wysusza gardła. Naprzeciw apteki pod murem kamienicy stoją ubrani w białe kitle lekarze, pielęgniarki, siostry szpitalne i pomoc techniczna z noszami. Dziwnie niesamowicie odbija biel lekarskich płaszczy od czerni i szarości tłumu czekającego na wysiedlenie” — wspominał Tadeusz Pankiewicz.
W pewnym momencie przyjechało kilka wozów i platform zaprzężonych w konie. Wydano polecenie, by część ludzi zgromadzonych na placu zajęła na nich miejsca. Dwóch młodych esesmanów weszło na balkon nad apteką „Pod Orłem”. Z balkonu fotografowali siedzących na wozach. Fotografie miały stanowić dowód humanitarnego traktowania wysiedlanych. Kiedy skończyli robić zdjęcia, padł rozkaz, by ludzie z powrotem zeszli na ziemię. Wozy odjechały.
Nadal panował upał. Znów zabroniono podawania wody zgromadzonym na placu. Otrzymywali jednak od lekarzy niezbędne lekarstwa, dostarczane za darmo przez Tadeusza Pankiewicza. Tym razem osobom przeznaczonym na wysiedlenie skonfiskowano rzeczy, które przynieśli ze sobą. Niektórzy zostali poddani rewizji osobistej. Zabrane kosztowności gromadzono w przeznaczonych do tego celu walizkach. Rewizjom towarzyszyły bicie i przeraźliwe krzyki Niemców.
W końcu padł rozkaz wymarszu z „dzielnicy”. Popychani brutalnie ludzie szli ulicami Krakowa na dworzec. „Gdy wróciłyśmy wieczorem, odszedł już drugi transport, a z getta wyjeżdżały furmanki z chlebem i wodą dla wysiedleńców czekających w Płaszowie na pociąg. Tamci jeszcze nie wyjechali, a tu już robotnicy «Baudienstu» a opróżniali ich mieszkania, wynosili stoły, szafy, łóżka; rzeczy i drobiazgi ciskali na ziemię i ładowali na wozy. Poprzewracane graty sprawiają okrutne wrażenie opuszczenia” — wspominała Halina Nelken, która tego dnia
pracowała na lotnisku w Rakowicach.
Dygnitarze niemieccy, wyżsi rangą esesmani i gestapowcy opuścili „dzielnicę”; była jednak nadal pilnie strzeżona z zewnątrz. W getcie mówiło się, że akcja wysiedleń nie została zakończona. Ci, którzy nadal nie mieli odpowiednich pieczątek, próbowali je teraz zdobyć. Telefonowali do komisarzy najróżniejszych placówek zatrudniających Żydów. Interwencje w Arbeitsamcie, bezpośrednio u gestapowców oraz odemanów, poparte odpowiednimi łapówkami, często odnosiły skutek.
3 czerwca
gubernator Hans Frank oraz SS-Reichsführer Heinrich Himmler podpisali porozumienie, na mocy którego wszystkie sprawy dotyczące ludności żydowskiej, należące do tej pory do „administracji policyjnej i prawa policyjnego”, zaczęły podlegać sekretarzowi stanu do spraw bezpieczeństwa. Funkcję tę pełnił, zgodnie z rozporządzeniem Hitlera z dnia 7 maja tego samego roku, wyższy dowódca SS i policji Friedrich Wilhelm Krüger, bezpośredni zastępca Himmlera na obszarze GG. W ten sposób to on przejął odpowiedzialność za „Einsatz Reinhardt”, której celem było „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej” w GG.
3 czerwca „Gazeta Żydowska” opublikowała lakoniczną notatkę o zmianach w krakowskim Judenracie: „Dotychczasowy Zarząd został złożony z urzędu, a p. Dawid Gutter z Tarnowa ustanowiony komisarycznym zarządcą. Dodano mu Radę Przyboczną, składającą się z siedmiu osób. Nowy Zarząd Gminy ma przede wszystkim charakter gospodarczy. Odpowiada to nowej strukturze ludności żydowskiej” (GŻ 65,3 VI 1942). O wysiedleniach z 1 i 2 czerwca gazeta nie wspomniała.Prawdopodobnie Gutter otrzymał posadę w nagrodę za pośrednictwo w przejmowaniu prywatnych warsztatów pracy przez niemiecką firmę Z.f.H. Do zarządu Judenratu oprócz niego weszli: Abraham Ginter, Szymon Nowomiast, dr Aron Rosenzweig, Natan Salomonowitz, mgr Leib Salpeter i Ferdynand Schenker (GŻ 66, 5 VI 1942).
Również 3 czerwca Edward Kubalski zapisał w dzienniku: „Ghetto ma być opróżnione do 10 VI. Wywożą stamtąd ubrania, materiały i nagromadzone zapasy, bo żydzi segregowani, osobno mężczyźni, osobno kobiety, mogą zabierać tylko ręczne pakunki. Podobno zaczynają już burzyć sławetne murki arabskie. Mówią, że masło i słonina potaniały — zwłaszcza w Podgórzu, bo Ghetto kupowało dużo i za wszelką cenę”.
W nocy z 3 na 4 czerwca Sonderdienst, odemani i gestapo znów kontrolowali dokumenty. Wchodzili do prawie wszystkich mieszkań, szpitali, do Domu Starców. Zatrzymywali i legitymowali ludzi na ulicach. Przeszukiwali piwnice i strychy. I tym razem nie obeszło się bez bicia.
4 czerwca
o świcie do getta znów weszły uzbrojone bojowo, silne oddziały Sonderdienstu. Obok policji niemieckiej i polskich chłopców wcielonych do Baudienstu pojawiła się po raz pierwszy także polska policja granatowa. Plac Zgody został otoczony. Na specjalnych kozłach ustawiono karabiny maszynowe.
„Na ulicach było pełno funkcjonariuszy SS. Nie wolno było wychodzić z domów. Niemcy wchodzili do mieszkań i wyprowadzali dorosłych i dzieci. Stałyśmy z Lusią przy oknie. Nie sposób opisać, jakie straszne sceny widziałyśmy. Ludzi wyrzucano przez okna. […] Wyrzucili z naszego domu starszego człowieka z długą białą brodą. Mówiono, że to rabin i cała ta biała broda była we krwi. Bez przerwy kogoś prowadzono i kopano. Niemcy szaleli, cały czas strzelali. Ulica była pełna krwi” — wspominała dwunastoletnia wówczas Ester Friedman. Również do jej mieszkania weszli żydowski policjant i żołnierz niemiecki, który trzymał w dłoni pogrzebacz. Trudno zrozumieć, dlaczego nie wypędził Estery i jej pięcioletniej siostrzyczki Lusi na ulicę, a nawet dał dziewczynkom pół tabliczki czekolady.
Anna Lermer zeznawała: „We czwartek 4 czerwca weszli do naszego mieszkania Niemcy. W mieszkaniu była mamusia, ja i moje dwie siostry […]. Skontrolowali pieczątki i zabrali mamusię z najmłodszą siostrą, która nie miała jeszcze Kenkarty, gdyż nie miała jeszcze 14 lat […]. Ja z moją siostrą miałyśmy pieczątki, mimo to chciałyśmy iść razem z mamusią. Dostałyśmy jednak bicie od Niemców i musiałyśmy pozostać” (AŻIH, 301/2061, s. 6).
„Pierwsi ludzie wychodzą na plac Zgody. Popędzani, kopani i bici suną jak cienie spokojnym, powolnym krokiem, poważnie i z godnością. Inni biegną gromadami i w pojedynkę, jeszcze inni robią wrażenie obłąkanych. Dokoła nich policjanci niemieccy, każdy z karabinem w ręku, palce na spustach broni, gotowi do strzału. Tłum przesuwa się przed moimi oknami. Wszystko odbywa się wśród ustawicznego wrzasku, wśród bicia niemiłosiernego, kopania i strzelania. Pada dużo zabitych, jest wielu rannych, a to dopiero pierwsze chwile wysiedlenia.
[…] Getto huczy od wystrzałów. W rękach żołnierzy karabiny, w rękach oficerów rewolwery, pogrzebacze, kije i laski. Trupy i rannych usuwają pomocnicy szpitalni, przeciskając się wśród ustawicznej strzelaniny przez tłum. Niemcy strzelają jak oszalali, do kogo się da, do kogo mają ochotę. Krew widocznie podnieca ich bestialstwo i sadyzm” — wspominał Tadeusz Pankiewicz . Do jego apteki co chwila wbiegali lekarze i pielęgniarki po środki opatrunkowe dla rannych i lekarstwa dla słabnących, które otrzymywali za darmo.
Na placu gromadziło się coraz więcej ludzi. Przeznaczeni do wysiedlenia poddawani byli szczegółowej rewizji. Zrabowane im cenniejsze drobiazgi odkładano do walizek. Ludzie mdleli z gorąca i ze zdenerwowania. Było coraz więcej rannych i zabitych.
„Wysiedlenie zaczęło się. Plac powoli się opróżnia. Jedni odjeżdżają autami, inni odchodzą pieszo, nagleni do pośpiechu przez krzyczących Niemców. Popychani, kopani i bici biegną ul. Lwowską, Wielicką — w kierunku Płaszowa. W czasie tej drogi eskortujący ich strażnicy Sonderdienstu strzelają do nie mogących nadążyć. Trupy znaczą drogę wysiedleńców, krew strugami leje się po bruku” — pisał dalej Tadeusz Pankiewicz.
Anna Lermer zeznawała: „Wieczorem dostaliśmy […] krótki liścik, mamusia pisała: «Przyszłam do Prokocimia zdrowa», a pod tym moja siostra dopisała: «Nie martwcie się o mamusię, mamusia zdrowa». I to było wszystko. Cieszyliśmy się jednak wtedy bardzo tą wiadomością, bo po drodze do Prokocimia zastrzelono wtedy wiele ludzi, byłyśmy więc wiadomością tą uspokojone i wierzyłyśmy, że wrócą” (AŻIH, 301/2061, s. 6–7).
Na dworcu załadowano po 120 osób do posypanych niegaszonym wapnem bydlęcych wagonów. Z tego transportu uratowało się kilka osób, którym udało się wyłamać kraty w oknach lub deski podłóg. Wyskakiwali w biegu, narażając się na śmierć pod kołami lub od kul strażników.
Halina Nelken, która pracowała na lotnisku w Rakowicach, wspominała: „Kiedy wróciłyśmy wieczorem, uderzyła nas niezwykła cisza w getcie. Puste ulice, bruki mokre, jakby świeżo wymyte deszczem, a przecież dziś dzień był piękny! — tylko rynsztokiem płynęły strugi brudno-czerwonej wody. Od placu Zgody terkotał po kamieniach wóz śmieciarski, a za nim szli sanitariusze w kitlach, splamionych krwią, jak rzeźnicy. […] Ze zgrozą spostrzegłam sterczące pod płachtą nogi i ręce. Pognałam do domu, przeskakując kałuże krwi na rogu ulicy Dąbrówki i naszego zaułka, Janowej Woli. To tutaj, aż pod parter ściana domu była połupana odpryskiem kul”.
W tym miejscu 4 czerwca 1942 roku w grupie innych starszych ludzi zostali zastrzeleni poeta i bard ludowy Mordechaj Gebirtig oraz malarz Abraham Neumann. Neumann podobno wyszedł z domu owinięty w tałes. Kiedy kazano mu, jak innym, uklęknąć pod ścianą domu, nie tylko nie posłuchał rozkazu, ale nawet zamierzył się laską na swego mordercę.
W nocy z 4 na 5 czerwca członkowie działającej w konspiracji organizacji Ha-Szomer Ha-Cair podpalili przystań wioślarską żydowskiego towarzystwa sportowego Makabi, którą po wybuchu wojny zajęła niemiecka policja. Jej funkcjonariusze wyłapywali podczas czerwcowych wysiedleń uciekających z getta Żydów, którzy usiłowali przeprawić się na drugi brzeg Wisły. Pożar strawił budynek i sprzęt wioślarski, urządzenia sanitarne oraz dobrze zaopatrzony bufet.
5 czerwca
getto nadal było obstawione oddziałami Sonderdienstu, Getto a jego ulice patrolowała policja niemiecka. Czasem, zwłaszcza z Krzemionek, skąd widać było całą „dzielnicę”, ktoś strzelał do przechodniów. Mówiło się o tym, że akcja wysiedleń nie została jeszcze zakończona.
Tego samego dnia, jak gdyby nic się nie działo, „Gazeta Żydowska” informowała, że przydziały pracy, „praca blokowa oraz inna będą kontynuowane”, należało ściśle przestrzegać wszystkich zarządzeń Arbeitsamtu, a każde uchylenie się od obowiązku pracy miało być surowo karane. Informowała także, że w bieżącym tygodniu mieszkańcy „dzielnicy” otrzymają tylko połowę racji chleba (GŻ 66, 5 VI 1942).
6 czerwca
wszyscy mieszkańcy getta musieli ponownie zgłosić się z kenkartami w lokalu ŻSS przy ul. Józefińskiej 18, ponieważ pieczątki przydzielane przed kilkoma dniami uznane zostały przez Niemców za nieważne. Aby otrzymać prawo pozostania w „dzielnicy”, należało teraz uzyskać tzw. blauschein, czyli niebieską karteczkę.
Ester Friedman wspominała: „Mamusia stała w kolejce, zabrała na wszelki wypadek trochę rzeczy, nam też zapakowała. […] Ja miałam plecak, że ledwo mogłam go unieść, nawet Lusia, oprócz lalki, miała torbę większą od niej. Stałyśmy tam kilka godzin”.
Michał Weichert, który na wieść o ponownej kontroli dokumentów opuścił szpital, wrócił do getta i był przy niej obecny, wspominał: „Na sali były znów ustawione stoły, tym razem oznaczone literami, tak że każdy musiał stawać przed stołem oznaczonym pierwszą literą jego nazwiska […]. Komu odmówiono niebieskiej kartki, tego już nie wypuszczano z gmachu. Kierowano go tylnym wyjściem na podwórze. Tam zbierano grupy po kilkadziesiąt osób i odprowadzano je do dużego podworca dawnej fabryki «Optima», skąd nazajutrz miał odejść transport. Na sali rozgrywały się wstrząsające sceny. Ludzie szli pewnym krokiem do stołów uzbrojeni we wszystkie możliwe zaświadczenia. Ruch ręki odtrącający papiery — i zanim jeszcze człowiek zdołał otworzyć usta — już go służba porządkowa wypycha do tylnego wyjścia […]. Przed jakimś stołem stanął mężczyzna z kobietą. Ona dostała kartkę, on nie. Spojrzeli na siebie przez chwilę, po czym on objął rękami jej twarz i wycisnął pocałunek na ustach. Bez słowa skargi. Dwie twarze pełne niemego bólu. Tylko w jej oczach zabłysły łzy. Oderwali się od siebie i odeszli w dwóch różnych kierunkach” (AŻIH, 302/25, s. 299–300).
Według nowego rozporządzenia przyłapani na ulicy getta bez niebieskiej karteczki mieli być natychmiast rozstrzelani. Swoich pracowników reklamowali, często skutecznie, niemieccy i polscy kierownicy warsztatów. Feliks Dziuba, dyrektor wytwórni szkieł optycznych przy ul. Targowej, zdobył kilkadziesiąt blauscheinów od Adalberta Szepessyego, szefa Arbeitsamtu, twierdząc, że są potrzebne dla specjalistów, których zatrudnia. W rzeczywistości nie pracowali u niego, przebywali jednak w ciągu dnia w jego warsztacie, chroniąc się w ten sposób przed wysiedleniem. Kilka dni później na skutek donosu konfidenta sprawa się wydała. W czerwcu 1942 Adalbert Szepessy został aresztowany i mimo osobistej interwencji Hansa Franka wysłany na rozkaz wyższego dowódcy SS i policji Wilhelma Krügera do KL Sachsenhausen.
Felicja Immerglück-Kasperska podejrzewała, że blauscheinu nie dostanie. Po wojnie wspominała: „postanowiłam zostać w domu. Niech mnie przemocą wyciągną […]. Kolega sprzedał buty narciarskie i za te pieniądze kupiliśmy wódkę. Chciałam się upić, by na chwilę przestać myśleć, że nie mam rodziców, zataczałam się, nazajutrz nie mogłam wstać z łóżka, ale miałam świadomość wszystkiego, co się dzieje” (AŻIH, 301/4273, s. 35).
Nie ona jedna próbowała alkoholem zagłuszyć lęk. Julian Aleksandrowicz pisał: „Co za kontrasty! W jednych mieszkaniach getta — modlitwy, płacz i jęki osieroconych, a tuż za ścianą — muzyka, wódka, rozpasanie bez jakichkolwiek hamulców. Za kilka godzin na nas kolej — myślą uczestnicy. — Wywloką nas odemani na plac «Optimy». Niech wywloką chociaż odurzonych alkoholem, z uczuciem zaspokojenia instynktownych żądz. Cóż możemy zdziałać naszymi gołymi rękami? Cóż możemy uczynić wobec bezmiaru zła?”.
Nie wiadomo, jakim sposobem niebieską karteczkę dla Felicji Immerglück i dla siebie zdobył jej brat. W tych dniach cuda czasem się zdarzały. Mama Estery i Lusi najpierw blauscheinu nie dostała, zaczęła jednak prosić i błagać, pokazywała fotografię zmarłego w getcie męża z okresu pierwszej wojny światowej w mundurze austriackim — austriacki urzędnik w końcu się zlitował i wydał jej niebieską karteczkę. Franciszka Gutter zeznawała po wojnie: „24 godziny siedzieli rodzice na «Optimie» […]. Dr Blauówna […] dochodziła kilkakrotnie do szefa gestapo dla spraw żydowskich Kundego, jednak bezskutecznie. Starał się również policjant żydowski Perec Selinger, który już dwa razy dochodził do SS-mana Felensa, spróbował trzeci raz i dostał niebieskie kartki dla rodziców […]. Mamusia, przestępując próg mieszkania, zemdlała” (AŻIH, 301/2349, s. 22).
7 czerwca
w niedzielę, z okazji pobytu w Krakowie przywódcy młodzieży Rzeszy Artura Axmanna odbył się zlot Hitlerjugend. Hans Frank w przemówieniu do młodzieży powiedział między innymi: „«Każdy Niemiec, który przybywa na ten teren, znajduje tu swoją ojczyznę». Także i Wy, moi chłopcy i dziewczęta, powinniście tu znaleźć swoją prawdziwą ojczyznę. […] Powinniście tu zaszczepić silne korzenie nowej niemieckiej przestrzeni życiowej”.
7 czerwca w getcie nadal trwało wydawanie blauscheinów. „Gazeta Żydowska” informowała, że osoby zobowiązane tego dnia do pracy przymusowej poza „dzielnicą” zostały z niej zwolnione (GŻ 67, 7 VI 1942).
Wiele osób ukryło się na strychach, w piwnicach lub przemyślnie sporządzonych kryjówkach. Przez szpital zakaźny od początku „akcji czerwcowej” przewinęło się około 300 osób, które chroniły się w nim przed wysiedleniem, dopóki nie załatwiły sobie potrzebnych w danej chwili dokumentów. Dyrektor szpitala Aleksander Bieberstein wspominał: „Niemcy nie przekraczali zwykle progów szpitala zakaźnego, obawiając się zakażenia. Wtedy jednak jakiś gestapowiec wszedł do szpitala i zauważywszy wielką liczbę ludzi, kręcących się […] w cywilnych ubraniach, pobił mnie za przetrzymywanie […] tylu ludzi. Na szczęście udało mi się wówczas go przekonać, że są to rekonwalescenci po chorobach zakaźnych”. Na dziedzińcu fabryki „Optima” przybywało osób, które nie otrzymały blauscheinu. Wszyscy siedzieli na ziemi, rewidowani co jakiś czas przez członków Sonderdienstu, którzy odbierali im cenne przedmioty. Znów upał i brak wody dawały się we znaki. Niektórzy ciągle jeszcze łudzili się nadzieją, że pojadą do obozów pracy na wschód, prosili więc rodziny o dostarczenie im odzieży, środków czystości, pieniędzy.
8 czerwca
rano ludzie przeznaczeni do wysiedlenia zostali pognani pod silną eskortą Sonderdienstu ulicami Limanowskiego i Wielicką na stację w Prokocimiu, gdzie załadowano ich do czekającego pociągu. Aleksander Bieberstein pisał, że w wielu wagonach znajdowali się już Żydzi wywiezieni z Miechowa, Jędrzejowa, Słomnik. Wspominał też, że z tego transportu uratowała się garstka ludzi, których gestapo odstawiło w ostatniej chwili do budowanego w tym czasie przy ul. Wielickiej obozu pracy dla Żydów, określanego powszechnie Julagiem od niemieckiej nazwy Judenlager (obóz żydowski). Robert Kuwałek twierdził jednak, że 50 Żydów zatrudnionych przy pracach prowadzonych na terenie przyszłego obozu dołączono do tego transportu. Mieli pochodzić z Wolbromia. W transporcie tym, według Kuwałka, znaleźli się też Żydzi z Woli Duchackiej, wśród nich pracownicy kuchni ludowej prowadzonej przez ŻSS. O Żydach z Miechowa, Jędrzejowa, Słomnik nie wspominał.
***
***
Zapraszamy też do innych tekstów historycznych. Na naszej stronie znajdziesz więcej podobnych relacji: Bieda II Rzeczpospolitej na zdjęciach. “Mam 20 lat, pragnę pracować i żyć uczciwie”, Niemiecka okupacja w Krakowie na zdjęciach, Wielka powódź w Krakowie i Handel uliczny w międzywojennym Krakowie [ZDJĘCIA].
Ale przeczytasz też o tym, jak znajomy ministra zdefraudował 3,5 miliona złotych, by dostać 6 lat więzienia.
Zapraszamy.
Krakowski Kazimierz znalazł się też w tekście, w którym opisaliśmy: Co warto zobaczyć w Krakowie?
Zapraszamy też do przeczytania rankingu 10 najlepszych restauracji w Krakowie (według turystów).
Fotografia w nagłówku: Getto w Krakowie. Brama I getta, rok 1941. Wejście z Rynku Podgórskiego na ul. Limanowskiego. United States Holocaust Museum/Domena publiczna.
–1 Komentarz–
[…] Czytaj także: Tak znikał żydowski Kraków. “Przed wojną w Krakowie mieszkało około 60 tysięcy Żydów” […]